Quantcast
Channel: Student w podróży
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach(Polska, Ukraina, Rumunia) – subiektywnie i praktycznie

$
0
0

Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach(Polska, Ukraina, Rumunia) – subiektywnie i praktycznie


g. Bucegi
Karpaty, jako najrozleglejszy łańcuch górski w Europie Środkowej, przynajmniej w teorii pokryte są całą paletą górskich szlaków turystycznych. 
Gdy mamy w ręku dokładną mapę, najczęściej w skali 1:50tys (popularna 50tka),  najczęściej widzimy na niej właśnie takie kolorowe “wężyki”.  Właściwie nie ma tu znaczenie rok wydania ( no chyba, że bawimy się w kwestie map sztabowych),  gdyż szlaki zaczęto znaczyć od drugiej połowy XIX wieku .  Proces znakowania karpackich ostępów, jak to z mapy politycznej wynika i wynikało – nie mógł być jednolity. Góry ciągną się na obszarze kilku państw,  których granice przez lata „lubiły” się zmieniać. Dodatkowo pojawia się kwestia kultury turystycznej i poziomu świadomości, która w zależności od kraju kształtuje się inaczej. Nie pomagało to rozwojowi sieci szlaków turystycznych, a efekty tego możemy podziwiać do dziś.
Jak już wspomniałem, większość specjalistycznych map roi się od oznaczeń, jednak w praktyce bywa różnie. Są  tereny, na których pojawiają się niemal co krok, ale można trafić w miejsca, gdzie przez cały dzień nie natkniemy się na żaden znak, choć kartka papieru w naszych rękach wskazuje, że powinien tam być.
W tych paru słowach chciałbym  pokrótce przedstawić swoje doświadczenia związane ze znakowaniem szlaków górskich w Karpatach.  Jak zaznaczyłem w temacie piszę o terenach Polski, Rumunii i Ukrainy.  Poza tym wyłącznie o szlakach pieszych. O Słowacji się nie wypowiem, gdyż tamtejsze szlaki planuję odwiedzić w niedalekiej przyszłości. Mogę tylko nadmienić, iż z  informacji zaczerpniętych od znajomych i Internetu wynika, że nie jest tam z oznaczeniami źle i można porównać je do stanu naszego kraju (oczywiście w tym temacie).

Główny Szlak Sudecki
1.Polska
Tu chyba moja wiedza będzie najmniej wartościowa. Większość informacji o znakowaniu szlaków w Polsce można zaczerpnąć z Internetu.  Pozwolę sobie jednak podsumować wiadomości. Szlaki górskie oznaczane są prostokątami składającymi się z trzech pasków. Formalnie wymiary to 9x15 cm jednak proszę mi wierzyć – różnie z tym bywa. Teoretycznie, o czym  dowiedziałem się od znaczących powinny znajdować się od siebie w odległości „wzrokowej” (spod jednego powinniście widzieć kolejny).  Zewnętrzne paski takiego prostokąta są białe (mówię tu o oficjalnym szablonie PTTK, nie lokalnych ścieżkach turystycznych), zaś wewnętrzny w kolorze szlaku. Wbrew powszechnej jeszcze, choć zanikającej opinii – kolor szlaku nie oznacza jego trudności! Z drugiej strony barwy nie są tu zupełnie przypadkowe. Czerwony bowiem, to szlak główny – prowadzi przez najważniejsze szczyty i  pasma górskie. I tak na marginesie – nie tylko w Polsce , to samo tyczy się Rumunii, czy Ukrainy.  Przykłady mamy sztandarowe – Główny Szlak Beskidzki(GSB) , Główny Szlak Sudecki(GSS) czy im. Edmunda Massalskiego w Górach Świętokrzyskich.  Inne kolory oznaczają : niebieski – szlak dłuższy, najczęściej łagodny;  czarny – szlak dojściowy na grzbiet, raczej krótki i  stromy ; zielony i żółty – szlaki łącznikowe, czasem dojściowe.  W każdych właściwie górach polskich, jak i na pogórzach jest ich pełno.
Beskid Sądecki
Wprost proporcjonalne z powyższym jest traktowanie tychże ścieżek w rzeczywistości. Najbardziej zadbany jest szlak czerwony, jako główny i oczywiście im teren bardziej uczęszczany, tym więcej znaczków. Pozostałe kolory z pewnością mają mniejszy priorytet, jednak to też zależy od miejsca. Nie ma co porównywać  szlaku niebieskiego w górach Świętokrzyskich z dojściowym na Klimczok (tego samego koloru).  Nawet na czerwonym może być gorzej, w miejscach mało popularnych, podczas przechodzenia przez wioski itp. Pod tym względem najbardziej zapamiętałem Beskid Niski, gdzie kilka razy szukałem wyjścia z osad i pomniejsze pasma Sudetów, które borykają się z podobnym problemem.
Szlak generalnie trudno zgubić w lesie – najczęściej jest dobrze i często oznaczony. Problem może pojawić się paradoksalnie, gdy wyjdziemy na polane lub łąkę. Teoretycznie znaczący robią tyczki i malują kolorowe paski, jednak  rolnikom lub innym chuliganom często one przeszkadza, bądź znajdują lepsze zastosowanie w gospodarstwie. Wtedy musimy zdać się na siebie lub pytać miejscowych. Telefon do przyjaciela raczej nie skutkuje.  Do wsi łatwo jest najczęściej wejść, gdyż widzimy ją z daleka, trudniej jednak wyjść, gdy np. miejscowy ogrodzi ścieżkę (odsyłam w Beskid Niski). Często też nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w Sudetach szlak znaczony jest rzadziej, ale za to bardziej intuicyjnie, porównując do Beskidów (taki mój osobisty osąd).
Babia Góra
Ma to jednak swój specyficzny  urok i za łatwo w turystyce również nie może być, bo gdzie byłoby miejsce dla przygody? 
Nie możemy przecież narzekać – szlaki w naszym kraju znaczone są sumiennie i systematycznie. I co najważniejsze – ten na mapie równa się oznaczeniom w terenie i nie powinniśmy  być niemile zaskoczeni . Mogą zdarzyć się jakieś anomalie, jak to w życiu,  ale poglądowo jest dobrze.




Ust Corna
2. Ukraina.
Wschodni nasz sąsiad, po zmianie granic w 1945 roku, uzyskał część Karpat Wschodnich właśnie od Polski.  Jeszcze przed wojną ciągnął się tu od Sianek, aż do granicę z Rumunią szlak im. Józefa Piłsudskiego (to co z niego zostało, to dzisiejszy polski GSB) oznaczony kolorem czerwonym. Śladów po nim w terenie niestety nie znalazłem – co innego słupki graniczne z lat dwudziestych – mogą być dobrym drogowskazem w Gorganach, jeśli dobrze patrzymy.
Z  aktualnych map, które posiadałem, stan szlaków pokrywał się w terenie z oznaczeniami.  Inna sprawa to wojskowe sztabówki Wojskowego Instytutu  Geograficznego z dwudziestolecia międzywojennego. Tu istotna jest kwestia ich powstania – moje nie miały zaznaczonych szlaków nawet w legendzie choć czytałem, że teoretycznie powinno być kilka rodzajów.  Poza tym twierdzenie odnosi się do polskich map – trzymałem w rękach jedną węgierską, na której było ewidentnie zbyt dużo turystycznych ścieżek, więcej niż w rzeczywistości, co właściciel mapy  zresztą poparł. Jak widać – dużo tu wyjątków.

Co do faktycznego znakowania szlaków (kształt oznaczeń taki jak u nas), to bywa z tym różnie.  Mimo, iż na wielu stronach możemy przeczytać o wolontariacie i akcjach tego typu w  ukraińskich Karpatach,  nie mamy co liczyć na uzyskanie „polskich” efektów – i na takim myśleniu można „się przejechać” (pomijam tu kwestię Gorganów, o których nie mam informacji z pierwszej ręki, a z tego co można przeczytać jest tam nadspodziewanie dobrze).  Jak wcześniej napisałem  w odniesieniu do Polski – na Ukrainie także - szlak w lesie, zazwyczaj  jest dobrze oznaczony , na łąkach i polanach gorzej. Nie przypominam sobie, by gdziekolwiek były jakieś tyczki  wskazujące kierunek.  Co innego znaki – te zdarzają się i to najczęściej sygnowane adresem www. karpaty.net. , zdradzające zachodnie  pochodzenie.  Miejscowe  zauważalne są na Czarnohorze i Świdowcu, w ilości niewystarczającej.  Najczęściej to nie znaczy zawsze – na własnej skórze odczułem brak oznaczeń przy podejściu na połoninę Krasną i przebijanie się przez gąszcz, prosto  na grzbiet.  
Czarnohora
Może to zabrzmi dziwnie, ale podczas mojego ostatniego wyjazdu w tę część Karpat w różnych miejscach dały się zaobserwować ślady starego znakowania  żółtego szlaku, którego na żadnej z map nie było (przeważnie miałem równolegle WIGi i nowe). 
Z czysto-technicznych kwestii sam wygląd oznaczeń turystycznych nie różni się tam od polskich. Trzy paski, dwa białe , kolorowy pośrodku. Mogą występować natomiast anomalie rozmiarowe, ale to chyba nikomu nie przeszkadza.
Jeśli miałbym wyrazić swoje zdanie, osobom które pierwszy raz wybierają się w Karpaty ukraińskie to z pewnością nie można polegać tylko na oznaczeniach i wyruszać do naszych wschodnich sąsiadów z zamiarem podążania za znakami (co w Polsce jest możliwie i praktykowane).   Owszem – są, choć trzeba spojrzeć na nie trochę w inny sposób – jako dodatek do mapy  i kompasu, a nie wiodący środek nawigacji.


g Fararaskie
3. Rumunia
Kraj, znany w Polsce, głównie z Vlada Palownika, posiada w swych granicach największy udział w Łuku Karpat.  Poza zajmowaną powierzchnią, w Rumunii skupione są najwyższe pasma górskie, szczególnie w południowej części łańcucha.  Od 2004r, kiedy kraj wstąpił do UE i nie ma już ograniczeń na pobyt, wyjazdy w tą część Karpat stały się  znacznie ułatwione i ściągają z roku na rok coraz większą ilość turystów.
Znakowanie górskich szlaków turystycznych w Rumunii, różni się trochę od naszego, przyjętego wyżej schematu. Nie orientuję się czy proceder ten ma jakieś wyższe kierownictwo, jednak na pewno za stan większości ścieżek w górach odpowiadają lokalne towarzystwa SALVAMONT, posiadające siedziby w lokalnych centrach administracyjnych. Wyróżnić można aż dwanaście sposobów oznaczania szlaków. Są trzy kolory – czerwony, niebieski i żółty oraz cztery symbole – pasek (przypominający „nasze” – dwa paski białe, w środku kolorowy), krzyżyk na białym polu, trójkąt i koło.    Jak nietrudno zauważyć daje to zdecydowanie większą ilość kombinacji i może namieszać po drodze.
Co mogę rzec z własnego doświadczenia – najpopularniejszy jest oczywiście pasek.  Mimo iż w Rumunii ustawiony pionowo, graficznie zbieżny z tymi które oglądamy w Polsce.  I kolor czerwony – dominuje, a poza tym, tu także oznacza szlak główny i biegnie przez większość  pasm, ”zaliczając” najciekawsze szczyty.  Często też pojawia się krzyżyk, zdecydowanie czerwony – empirycznie mogę stwierdzić, że oznacza szlak krótki, dojściowy do głównej grani.  Trójkąty występują raczej rzadko, w bardziej popularnych górach, zaś nie pamiętam czy w ogóle widziałem oznaczenia „kołowe” (nawet jeśli, na pewno nie szedłem dłużej taką ścieżką).
g. Fagaraskie
Teraz czysta praktyka– jak się za tymi oznaczeniami podążą. No i znów konformistycznie nie mogę zając jednego stanowiska. Paradoks Rumunii polega właśnie na powierzchni terenów górskich i mnogości szlaków.  A ilość ta w rzeczywistości  oznacza, że o wszystko zadbać się nie da. Priorytet oczywiście mają pasma najpopularniejsze turystycznie, reprezentacyjne – jak Góry Fagaraskie, Piatra Craiului czy Bucegi.  Szlaki oznaczone są tam dobrze i mogą stworzyć złudny obraz ogółu Karpat rumuńskich. Nie należy temu ulegać, gdyż tak było i ze mną.  Dwa lata temu  pierwszy raz wyruszyłem  w Fagarasze i byłem wprost zachwycony ich oznakowaniem.  Następnym wyjazdem była wycieczka przez całe Karpaty Południowe, która zweryfikowała moje pojęcie w temacie.  I co się okazało? Mianowicie pasma mniej popularne bywają wprost zapominane. Odwołam się do głównego szlaku czerwonego w górach Cernei – widniał u mnie na mapie  z lat 80tych minionego wieku i znaki w terenie pochodzą chyba ciągle z tego okresu.  Kilka razy oznaczenie pojawiało się raz (czytaj 1) na cały dzień, i nie były to przypadki odosobnione.  W górach Lotrului miejscowi powiadomili nas, że szlak jest dobrze oznaczony(oczywiście na mapie także się znajdował),  gdy w rzeczywistości  przez ok. 40km nie było ani jednego kolorowego „śladu”.   O inne anomalie także nietrudno – np szlaki tego samego koloru rozgałęziają się, by spotkać się kilkanaście kilometrów dalej.  Może to moje subiektywnie spostrzeżenie, ale „krzyżyki” wydają się w większości świeżo malowane.
g. Lotrului
Znaków – jako blaszane tablice na stalowych rurach jest całkiem dużo.  Trochę sygnowanych www.karpaty.net, pozostałe lokalne (towarzystwa Salvamont). Te ostatnie przeważnie stare z mniejszymi lub większymi śladami korozji, aż po stadia skrajne, bez grama farby, co widać na zdjęciu.  Sposobem wskazywania drogi bywają także kamienne kopczyki ustawione przez „Bóg wie kogo”. Idąc za nimi trzeba uważać. Generalnie wskazują dobrą drogę głównym, czerwonym szlakiem (najczęściej), jednak bywają i takie, które są ustawione w nielogicznych miejscach – ot tak.
Kończąc  opisywanie warunków na Rumunii to muszę również zdublować tu swoje zdanie odnośnie Ukrainy. Jak powyżej – znaki są, tylko zależy, gdzie ich szukamyJ.  W popularnych górach zazwyczaj uda nam się je znaleźć, jednak w bardziej zapomnianych – możemy mieć pewność, że cudów nie będzie(delikatnie rzecz ujmując, czytaj wyżej).  Karpaty Rumuńskie, to już rzeczywistość gór, których lekceważyć nie można, polegając tylko na oznaczeniach.  Mało zurbanizowane, z wysokością często przekraczającą 2tys m npm i kapryśną pogodą powinny być celem raczej dla zaprawionych turystów, dobrze posługujących się mapą i kompasem, świadomych możliwości wystąpienia sytuacji nieplanowanych. Polecane posiadanie GPSa i dobrych map (równolegle).

Bran
Czytając opisy z trzech wyżej wymienionych krajów karpackich,  czytelnikowi powinna wyklarować się rzeczywista sytuacja w nich panująca, z każdym następnym – coraz gorsza. I tak właśnie jest.  Z tej trójki stan oznaczeń szlaków turystycznych w Polsce jest najlepszy i pod tym wzglądem najbardziej zaawansowany – nie mamy wszak tak wielkich powierzchni górskich i chyba nauczyliśmy się je szanować. U naszego wschodniego sąsiada jest gorzej, choć jego udział w Karpatach to „marne 350km” z całego Łuku. Wynika to z pewnością z większego zacofania i dopiero kształtowania świadomości w tej dziedzinie.  Subiektywnie uśredniając, w rumuńskich górach sytuacja jest jeszcze gorsza, choć za to nie można Rumunów winić. Wynika to  zapewne z ogromu terenów tego typu na ich terytorium. Niemniej jednak  w ostatnich latach Rumunia „turystycznie” bardzo się rozwija i z roku na rok będzie lepiej.  Będzie lepiej także dzięki organizacjom karpackim i wolontariatowi, któremu od nas turystów – należy się wielki ukłon.
Tekst napisałem, jakby w odpowiedzi na proste pytania zainteresowanych w internecie, typu „jak wygląda sprawa z oznaczeniami w Rumunii, na Ukrainie itp..” . Mam nadzieję, że choć ogólnie, w tych paru zdaniach pomogłem.  Jak wynika z tytułu – tekst subiektywny, na podstawie praktyki, jeśli ktoś ma inne doświadczenia w temacie – czekam na komentarze.


Tomasz Duda

Meindl Island Pro MFS GTX – test, opinia, recenzja

$
0
0

Meindl Island Pro MFS GTX – test, opinia, recenzja.

Stan bieżący
1.       Dane techniczne
Materiał zewnętrzny     -skóra nubuk woskowana
Wyściółka           -GORE-TEX®
Wkładka              -Air-Active®
Podeszwa           -Meindl Multigriff® Vibram®
Waga buta (rozmiar 8,0)              -880 g
Gwoli zaspokojenia zapotrzebowania na dane teoretyczne.







J.w. - widok z góry
2.       Pochodzenie – czyli dlaczego chodzę w Meindlach:
Moja przygoda z butami niemieckiej, znanej firmy Meindl zaczęła się na początku roku 2011. Jakoś przełomem lutego/marca nabyłem je drogą kupna, „przez Internet”.
Jak po cenie tych „ciżem” możecie się domyśleć, nie był to ślepy strzał. Moje starsze buty chyliły się ku upadkowi. Pękały, szwy, a przez dziurę na zgięciu wycierała skarpeta. Tak dłużej być nie mogło i chcąc czy nie, musiałem rozglądać się za solidnymi buciorami. Postanowiłem nie wydawać już 300zł, a zainwestować. Tym samym poczytałem, poprzeglądałem i zafascynowały mnie obuwie  Meindl, model Island Pro. Wyglądały solidnie, z twardą podeszwą, wysokie i całe ze skóry. Do tego szeroki otok, wyściółka Gore i buty miały wszystko, czego wymagający turysta potrzebuje, by spełnić jego uniwersalistyczne oczekiwania.  Bo takie właśnie były moje – but miał być dobry do wszystkiego (jak kto woli – i do niczego), na zimę i lato. Także od tego czasu śledziłem ceny obuwia, a gdy udało się znaleźć relatywnie niską cenę, kupiłem.  Taką drogą Meindl Island Pro zagościł w moim mieszkaniu. Zobaczmy, jak wypadł….

Foto producenta - tak kiedyś pięknie wyglądały
3.       Wykonanie, materiały – pierwszy kontakt z produktem:
Gdy otworzyłem pudełko z cienkiej tektury,  moim oczom ukazały się śmierdzące fabryką, obuwie.  Czym prędzej wziąłem je w ręce i jąłem macać, jako rzekome symbole niemieckiego kunsztu obuwniczego  (to wynikało z opinii).  I Island Pro naprawdę wydawał się solidny, twardy, i wytrzymały. Wkładki bielutkie i pachnące, skóra przyjemnie matowa. Nasycałem się tym widokiem, bo wiedziałem, co czeka te buty. Po pierwszym włożeniu i sznurowaniu, czuło się niemal błogi uścisk w śródstopiu i impuls, że można w nich iść nawet do piekła. Wymiar dobrany już wcześniej – od początku pasowały idealnie  :D.  Pierwsze wrażenie – 1:0 dla Meindla.



Buciory w Taterach
4.       Użytkowanie – sparing i full kontakt:
Pierwsze dewastowanie butów zacząłem od impregnacji. Była zima, wybierałem się w Tatry i dlatego zapobiegawczo nafaszerowałem Island Pro woskiem Sportwax tejże  firmy (z tego miejsca impregnat mogę polecić). Zmieniły przy tym barwę i zaczęły  błyszczeć – odkryłem ze zdziwieniem.  








Ciosy zadane rakami (nawet nit szlufki oberwał)
Swój debiut buty przeszły, we wspomnianych Tatrach, marcowym weekendem 2011. Pogoda spłatała figla i zamiast mrozu i słońca – przywitała nas deszczem i rozmiękłym śniegiem. Meindle dostały, jak tylko mogły. Oczywiście po całym dniu w breji przemokły, a na dobitkę jeden z nich „zebrał” dwa shoty zębami raków, które w trzech miejscach zweryfikowały twardość skóry.  Mimo bezpośredniego trafienia – bez przebicia na wylot, a „rany” niegroźne. Jak wypał debiut – mam mieszane uczucia - sam nie wiem.
 Pomijając kilka niczego nie wnoszących  „przechadzek”, poważniejszy test czekał Meindle Island Pro na Ukrainie.
W paśmie Borżawy buty pokazały, że mogą wytrzymać całodzienny deszcz lecz z drugiej strony obaliły pewien mit. Mit , jaki „Internet” wbijał mi do głowy – że te buty nikogo nie uwierają i ugniatać wprost nie mogą.  Tak, uwierały. Wprawdzie bez naruszenie skory, jednak  momentami było nieprzyjemnie.

Widok z tyłu
Kolejny, choć „grubszy” plan zrealizowałem także za ich pomocą. Ukraińskie Karpaty Wschodnie z temperaturą powyżej 30 stopni, szybki marsz  i ponad dwadzieścia kilogramów na plecach wycisnęło z moich nóg „ostatnie poty”.  Już w pierwszych dniach obtarłem pięty  i odparzyłem stopy. Głównie przez temperaturę – niekiedy czułem, że w bucie aż „pływam”.  Nie wyglądało to ciekawie, jednak zastosowałem pewne techniki.  Nie sznurowałem trzech rzędów szlufek i regularnie suszyłem skarpety, co okazało się dobrym rozwiązaniem. Pod koniec wyjazdu było już w porządku. Nie wiem, czy więcej tu było mojej ignorancji, czy wad butów.  Zużycie zewnętrzne jak dotąd  zaobserwowałem w bardzo małym stopniu – otok troszeczkę się wyszczerbił, a skóra na piętach minimalnie marszczyła. Poza tym bez wad.


Wakacje 2011 - Rumunia, buty  na półmetku zużycia
Kolejne miesiące niewiele wnosiły w moje odczucia w stosunku do butów.  W górach Fagaraskich, w sierpniu chodziło mi się bardzo wygodnie, przy wolnym marszu, a wrzesień w Tatrach wypadł ponadprzeciętnie na korzyść Island Pro. Beskidzkie, listopadowe błoto, w ogóle ich nie rusza.  Za to, na lutowej wycieczce w Tatry, Meindle udowodniły, że -25 st. C, to dla nich jednak za zimno i mimo „wełniano-merynosowych” skarpet , podczas postoju zmarzłem w stopy straszliwie. Nie ma tu winy butów – ot takie eksperymentowanie. 
Kolejny szczebelek w drabinie używania osiągnąłem w tegoroczne wakacje. Dwa duże przedsięwzięcia podsumowały użytkowanie butów,  i rozszerzyły do maksimum spektrum zastosowania  Island Pro na moich stopach. 

Pęknięta wyściółka Gore
Pierwszy,  to rumuńskie Karpaty Południowe, gdzie przez dwa tygodnie Meindle były moim jedynymi butami. Temperatura powyżej 30 stopni nie zaskoczyła mnie tym razem. Nisko je sznurowałem i suszyłem skarpety na nogach regularnie, co sprawiło, że przechadzka wspominam jako relatywnie znośną, bez uwierania, gniecenia czy obtarć.  Parę razy „straszyły” ale to chyba bardziej placebo czy moje „poukrainowe” kompleksy. Co się jednak okazało  – na jednym  z postojów  w ramach rutynowej kontowi kamaszy, wyczułem, że wyściółka Gore „puściła”. Cerata rozeszła się na szwie z tyłu, w obu butach, nie powodując przy tym żadnego dyskomfortu. Nie byłem zachwycony, ale nie pozostało nic innego, jak iść przed siebie.  Podczas tej wycieczki wreszcie doceniłem uniwersalizm buta – na połoninach może tego nie czuć, jednak podeszwa B/C procentuje  po kilku dobach  w skalistym terenie, gdy znajomi narzekają na każdy kamień. Ostatniego dnia podróży, już w „dolinach”  Islandy przeszły próbę temperatury –  w południe 38 stopni w cieniu, ponadgodzinne postoje w pełnym  słońcu, a buty cały dzień na nogach.  Katastrofy nie było, spodziewałem się większego dyskomfortu. 

Multigrip po 1700km
Kilka dni później, jechałem już do Gruzji.  Z racji tego, że na stopa, Island Pro był moim głównym obuwiem , przeznaczonym w góry. Wprawdzie podczas tej podróży, wystąpiła temperatura ok. 40 stopni, ale  nie miałem ich na nogach cały dzień, jak w Rumunii.  
Niemniej jednak, w Gruzji Meindle nosiłem często – w Tuszetii i przy wejściu na Kazbek, gdzie wertykalnie przekroczyły granicę 5tys npm.  Tym razem nie uwierały i nosiło się je super. No może jedna uwaga – na Kazbeku w nich zmarzłem (choć znajomi w lżejszych trekach nie narzekali na to).
I tak też, czyli przyzwoicie, buty sprawują się do dnia dzisiejszego.  Średnio co miesiąc gdzieś w nich chodzę i dlatego nie mam okazji oddać Meindli do dystrybutora (choć teraz nie wiem, czy nie mija się to z celem -> patrz termin).  Co ciekawe – mimo pęknięcia Gore, nie straciły na wodoodporności.
W tym punkcie należy się czytelnikowi pewne uwaga - moje stopy pocą się przeciętnie i bardziej, a nie ma nieprzemakalnego obuwia (producentom nie wierzcie i niedzielnym turystom także), dlatego gdy wspominam, że z butami jest/było w porządku – znaczy, że nie zmokły porządnie, aż do statusu tzw. „jeziora „(uczucie chlupotania w środku). Po używaniu są wilgotne ZAWSZE, po prostu trzeba to przyjąć do wiadomości.

5.       Uwagi użytkownika:
Tym samym zakończyłem mój opis używania lecz chciałbym dodać do niego jeszcze parę uwag.  Pierwsza sprawa dotyczy wagi Island Pro,  mi zupełnie nie przeszkadza, nie czuję ich na nogach, choć powinienem. Nie wiem, jakie gabaryty mają konkurencyjne obuwie, ale dla mnie jest zupełnie w porządku.
Raki  paskowe sprawują się na Island Pro super. Przy dobrym dopasowaniu twarda podeszwa tylko uzupełnia całość i jak na ten typ butów, z „kolcami” chodzi się bardzo dobrze.

Wkładki....
Wkładki Island Pro są bardzo wygodne (model ten sam ,co w Vakuum). Poza tym dobrze wchłaniają pot, choć mają tendencję do zużycia i odklejania górnej warstwy. Ja ten problem załatwiłem super glue i tymczasowo daje radę.
Kilka wyjazdów po zakupie buty faktycznie nie śmierdziały i aż sam się dziwiłem. Po półtora roku już się je czuje, jednak i tak jest zdecydowanie lepiej niż inne podrzędne treki.












Uciekający jęzor
Wmoich niedokładnie dopasowały się języki– góra „ucieka” do zewnątrz i nawet wizualnie to denerwuje. Polecam zwracać na ten szczegół uwagę, przy pierwszych wędrówkach. Kilka początkowych sznurowań, formujących język jest kluczowe.





Gumowy otok  ma małe pęknięcia, ale świetnie chroni but przed obiciem. Poza tym nie szczerbi i nie odkleja się poza normalnym zużyciem, jak np. w Engadinach tej firmy.








Co bardzo mnie irytuje – to pięta. Skóra z zewnątrz - mimo iż twarda i na plastikowej konstrukcji, pomarszczyła się  i zniekształciła, co spowodowało, że buty jakby trochę „oklapły” z tyłu. (Problem ten zlikwidowano w modelu Vakuum, obciągając tą część wysokim otokiem).
Chwalę sobie gumową podeszwę Multigrip. Dobrze trzyma się na skale, but nie wypada z małych stopni i nawet po deszczu nie zawodzi. Jak na kilometraż, który  buty zniosły, nie ściera  się tak bardzo, jakbym mógł przeczytać w opiniach.
Stan sznurowadeł dla dobra sprawy przemilczę – wiem, wiem, tak jak i wkładki, jako nominalne i „zmarnowane”, potrzebują wymiany.
Przyjmuję zasadę, że buty są do chodzenia, a nie na wystawę i w terenie nie mają lekko. Choć tylko w terenie. Nigdy nie zakładam ich  idąc do miasta, na uczelnię, mam świadomość, że nie lubią przemysłowej soli  zimą. Ognia wprost nienawidzą.  I jakkolwiek by to nie brzmiało – dbam o nie.  Po każdym wyjeździe zawsze oddaję się procesowi regeneracji butów, co stanowi  niejako rytuał. Zawsze są wysuszone (z dala od źródeł ciepła), wyczyszczone i nawoskowane. Poza tym buty przechowuję w suchym miejscu, wypchane gazetami.  Proszę wziąć na to poprawkę czytając cały test

6.       Podsumowanie - „TAK”, czy „NIE”?:
Butów Meindl Island Pro używam od półtora roku. Ktoś może powiedzieć – przecież to „żaden” punkt odniesienia. I owszem, jednak na mój egzemplarz trzeba patrzeć przez pryzmat dystansu, jaki przemierzyły,  nie okres posiadania.  A będzie tego, lekko licząc, ponad 1700km. I nie pomyliłem się,  w żadnym razie. Dlatego zużycie „niby nowych” butów trzeba porównać, do co najmniej paroletnich trepów.
Test ma trochę pejoratywny wydźwięk, choć nie było to moim celem. Chciałem pokazać po prostu mnogość sytuacji, w których buty wystąpiły, żeby obiektywnie odnieść się do całości.
Teraz ktoś zapyta standardowo – czy jestem zadowolony z zakupu tego obuwia? 

I w Rumunii, rok bieżący
Wprawdzie nie będzie w tym okrzyku zachwytu, ale biorąc pod uwagę różne okoliczności – TAK, jestem.  Mimo iż trochę „zwymyślałem” Meindlom w opisie, to jednak mam świadomość trafnego wyboru. W tym przedziale cenowym, nabywając  okazyjnie Island Pro,  dostałem to, czego oczekiwałem. 
Meindl Island Pro to z pewnością but, na którym mogę polegać. Biorę go w teren, ze świadomością, że się sprawdzi. To bardzo dobre odczucie, którego poprzednie buty mi nie dawały.  Ponad to, sprawdził się w amplitudzie ponad 60 stopni Celsjusza, zachowując się przy tym przyzwoicie. W skale, śniegu, na połoninach, w rakach, czy bez -  w tych aspektach wypadł pozytywnie.  Jeśli istnieje taka kategoria, jak obuwie uniwersalne, to ten model śmiało można do niej zaliczyć i polecić turystom, szukającym buta na całoroczne marsze, w zmiennym terenie.  Do stanu mojego egzemplarza zapewne doprowadzą go dopiero po długich latach…..

Tomasz Duda

Wisport Mosquito 70l - test, recenzja, opinia

$
0
0

Wisport Mosquito 70l  - test, recenzja, opinia


1.       Dane techniczne i budowa Wisport Mosquito (by producent):
Pojemność: 70l + 13 (nie wieżę w 13l komina).
System nośny: FAS Ergonomic
Foto producenta
Materiał: CORDURA
Zamki: YKK
Klamry: ITW NEXUS
Ciężar: 2000g
Liczba komór: 2
Liczba kieszeni: 6
Wymiary: 65cm x 36cm x 30cm
Przeznaczenie: trekking, wycieczki, transport, ski-touring


„Popularny plecak turystyczno - trekkingowy. Doskonały zarówno podczas wyjazdów kolonijnych, obozów wędrownych jak i długich górskich wędrówek. Profesjonalne rozwiązania, duża funkcjonalność i niezawodność to główne atuty tego plecaka. Uproszczony system nośny FAS zapewnia możliwość dostosowania zawieszenia do wzrostu i sylwetki użytkownika. Zapewnia dużą stabilność plecaka oraz wysoki komfort podczas użytkowania. (możliwość dostosowania wysokości zawieszenia, pas biodrowy wszysty na stałe)
Rozpinaną ( na zamek błyskawiczny) przegroda umożliwiającą zamianę plecaka: z jednokomorowego na dwukomorowy i odwrotnie.
Podnoszoną i odpinaną, dwuwarstwowa klapę zaopatrzoną w kieszenie: zewnętrzną i wewnętrzną.
Skrzelowe kieszenie boczne.
Dwie kieszonki z CORDURY umieszczone po bokach plecaka.
Uchwyty do mocowania nart na kieszonkach bocznych.
System taśm i uchwytów do mocowania dodatkowego ekwipunku.
Komin umożliwiający zwiększenie pojemności plecaka o około 13l” – informacje ze strony producenta


2.       Ja i mój plecak – jak to było od początku:
Decyzja o zakupie nowego plecaka zapadła początkiem 2010 roku. Był to właściwie początek mojej przygody z turystyką, choć duży plecak jednej firmy dane już mi było używać.  Outhorn – bo o tym badziewiu piszę, w miarę upływu dni i liczby wyjazdów irytował mnie i złościł w sposób wprost proporcjonalny.  Gdy już szwy zaczynały puszczać w rupieciu, pewnego pięknego dnia uświadomiłem sobie, że nie chciałbym aby ten wspomniany Outhorn rozpadł mi się kiedyś w terenie i pozostał mnie własnemu losowi. Podjąłem decyzję o zakupie plecaka uniwersalnego i „dobrego do wszystkiego”.  Tamtego czas wiedzy o turystyce i sprzęcie  nie miałem za grosz, zacząłem więc czytać. Najpierw skrystalizowały się moje zapotrzebowania– pojemność  70-80l , wykonany z Cordury, dobre klamry, lepsze zamki i cała gama pasków i klamerek pozwalająca obładować się jak tragarzowi.  Po długim wertowaniu opinii, moje wymagania okazywał się spełniać  Wisport Mosquito.




3.       Pierwsze wrażenia:
Gdy kupiłem mój piękny nowy plecaczek, w marcu 2010, za cenę, jaką dziś trudno by sobie było wyobrazić, podobał mi się bardzo. Solidnie wykonany,  z grubego materiału, gabarytami  był zbliżony do swego poprzednika.  Uznałem, że 70l + komin to wystarczająco, jak dla mnie.  Jeśli brakowałoby miejsca, z pomocą szły paski kompresyjne.  System nośny Wisport Mosquito , po zamianie z Outhorna wydawał się wprost niebiańsko wygodny.   Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały udany zakup.


4.       Użytkowanie – z życia wzięte:
g. Cernei. fot. Janusz Cz.
Wisport Mosquito, jak już wspomniałem, miał być dla mnie plecakiem wszechstronnym.  Z zasady powinien służyć na kilkudniowe wyjazdy (3 dni i więcej). 
Pierwszy raz użyłem go na zimowym wyjeździe w Bieszczady, właśnie w marcu 2010. Wprawdzie tylko cztery dni chodzenia, jednak jako niedoświadczony turysta zabrałem sporo rzeczy i jedzenia. Mimo iż plecak nie był jeszcze dobrze uregulowany, sprawdził się znakomicie. Chodziło się bardzo wygodnie, a  przy systematycznym wyjadaniu zawartości, paski kompresyjne pozwalały zmniejszać jego gabaryty i utrzymać stabilność na plecach. Po pierwszej wycieczce byłem wyraźnie zadowolony.

GSB fot. Łukasz J.
Jednak była to tylko taka symboliczna próba. Prawdziwy sprawdzian czekał Mosquito w wakacje 2010. Tego lata przeszedłem z nim Główny Szlak Beskidzki. 
Na pierwsze dni wyprawy plecak wypchałem do granic możliwości towarem wszelakim. Nie było to mądre – wiem.  Jednak okazało się, że jest naprawdę pojemny.  Zmieścił jedzenie na najbliższe parę dni, wodę oraz pozostały dobytek na prawie trzy tygodnie w terenie. Z boku plecaka troczyłem karimatę, po drugiej stronie – namiot. I tak już zostało – od GSB, to mój standardowy sposób noszenia tego ekwipunku.  Wycieczka ta przesądziła również o podstawowym zastosowaniu plecaka – do wyjazdów z namiotem.  I tak pewien czas pełnił funkcje mocno uniwersalne, aż do zakupu prze mnie plecaka 40l. Od tego czasu Wisport Mosquito stał się plecakiem na wypraw biwakowe, gdzie sprawdzał się najlepiej. Mam tu na myśli długie marsze z tzw. „ciężkim plecakiem” – przenoszę się z miejsca na miejsce, taszcząc ze sobą cały dobytek zabrany z domu.  
Drugą, zasadniczą rolą plecaka pozostała funkcja bazowo – transportowa. Takie zadanie Wisport Mosqiuto pełnił, podczas wycieczki na Grossglockner,  przy wejściu na Kazbek, czy trekkingu po Alpach Bawarskich.
W tym wypadku schemat działania polegał na tym, żeby wypakować pełen plecak i donieść  go do tzw. bazy, służącej za punkt wypadowy.  Tam zostawiamy większość klamotów i w góry idziemy na lekko. Ta funkcja wypadła również pozytywnie w wykonaniu Mosquito.  A to w dużej mierze  dzięki szerokiej palecie pasków kompresyjnych, pozwalających na „dotroczenie” dodatkowego ładunku (najczęściej ubrań) podczas transportu i tym samym na powiększenie jego pojemności  i z drugiej strony, umożliwiające skompresowanie go do ok. 30l.

Plecak na pierwszym planie
Podczas okresu ponad-dwuletniego użytkowania, byłem przekonany, że Wisport Mosquito ma wymiar dla mnie wprost idealne i większego nigdy bym nie kupił. Chyba wynikało to z dwóch faktów:
Po pierwsze - nie biorę zbyt wielu rzeczy i powoli przekonuję się do turystyki „light and fast”, a po wtóre – z mojego ograniczonego, „karpackiego” horyzontu, który w roku bieżącym został drastycznie poszerzony z aspiracjami na więcej.
Tak, w pewnym momencie okazało się, że plecak jest jednak za mały. Kiedy miał miejsce ten fakt? 
Mianowicie, podczas mojego wyjazdu do Gruzji autostopem. W planie wyprawy było wejście na Kazbek i prócz podstawowych  rzeczy, musiałem wziąć sprzęt, szaremu turyście do szczęścia nie potrzebny – raki, czekan, uprząż, kask, linę itp.  Wtedy dopiero, gdy zobaczyłem, jak mój Mosqiuto jest wypełniony do granic możliwości i co muszę zostawić, żeby większość pomieścić, wtedy oświeciło mnie, że jednak się myliłem i to 70l dla mnie jest niewystarczające. 


5.       Uwagi i wnioski:
Wisport Mosquito  jest bardzo  solidnym plecakiem.  Cordura w żadnym razie nie jest przereklamowana – naprawdę pancerna rzecz. Do sierpnia bieżącego roku, jedynym mankamentem było pęknięcie jednej z klamerek pasków kompresyjnych.  Po wymianie plecak znowu był sprawny. I taki pozostał kolejne dwa lata. Problem pojawił się dopiero podczas wspominanego wyjazdu do Gruzji – w pewnym momencie z obu stron zaczęły pękać szwy mocowań taśm szelek, u dołu plecaka.  Bardzo mnie to zaniepokoiło. Nic się jednak poważniejszego nie stało – w tym miejscu plecak był szyty podwójnie.  Po tym pęknięciu Mosquito przeżył u mnie jeszcze trzy biwakowe wyjazdy, gdzie dźwigał ponad dwadzieścia kilogramów. Wszystko bez negatywnych skutków. Dopiero początkiem października miałem możliwość oddać go do serwisu. Ten okazał się bardzo sprawny i w wymagalnym terminie 14 dni Mosqiuto został naprawiony bez najmniejszego „ale”. 




Patrząc na cenę (no dziś już niekoniecznie),  nie można dziwić się toporności plecaka. Zbędnych komór czy przegródek nie ma. Pokrowiec przeciwdeszczowy (pomijając fakt, że trzeba go kupić oddzielnie) również nie posiada oddzielnego miejsca pakowania.
 Kalpa w Wisport Mosquito ma dwie komory. Jakoby górna nie była „gabarytowo” normalna, to wewnętrzna stanowi niemal studnię. Dla zobrazowania tej wielkości powiem, że do środka wewnętrznej komory wejdzie kask wspinaczkowy i „małe co nieco”. No, a że ta jest bezpieczniejszą skrytką, przez to tam trafia większość drobiazgów i w konsekwencji robi się wielka plątanina. Jako, że lubię pobawić się igłą i nicią pozbyłem się tego problemu i doszyłem sobie w klapie dwie saszetki na drobiazgi, czy wartościowe rzeczy.







Wspomniana klapa – jakkolwiek by nie była dziwnie zbudowana, ma także plusy. Jest odpinana i może służyć jako malutki plecaczek, na krótkie wypady. Może nie wygląda, jednak zmieści butelkę 1,5l wody, niezbędne drobiazgi oraz jedzenie na cały dzień. Po rozluźnieniu dwóch troków, co węższa osoba może nawet założyć ją na plecy. Nie jest to wygodne, ale jednak – mi w Gruzji czy na GSB to się przydało.
Sam wór – stanowiący główną część Mosquito przedzielony jest na dwie części przegrodą zasuwaną na zamek błyskawiczny (nie widać jej i zamontowano tu zamek inny niż YKK) . Dolna część zapinana jest na zamek i  służy idealnie jako miejsce na średni śpiwór i nie tylko. Wejdzie tam bez problemu Cumulus Alaska 900 , Ajungilak Kontiki Mammuta + kosmetyczka + pokrowiec przeciwdeszczowy + kurtka. Kilka razy pakowałem nawet  Ajungilak Kontiki razem z Quechua S 15 i dało radę.
Plecak jest stosunkowo wysoki. Podczas transportu do środka mieszczą się złożone kije trekkingowe przeciętnych gabarytów (ja testowałem Fizan Trek . Mimo, iż jest wysoki, przy pakowaniu trudno nadać mu regularny kształt.  Z pozoru wydaje się to komentarzem nieistotnym, jednak uwierzcie – przeszkadza.  Gdy mocuje się czekan na szpejarce  (Wisport Mosquito posiada tylko jedną pętlę i jedną szpejarkę biegnącą prze środek), zazwyczaj odstaje on w górnej części i dopiero mozolne „nadawanie” plecakowi prawidłowego kształtu pozwala utrzymać  go w prawidłowej pozycji.
Jak wspomniałem wcześniej, po zakupie system nośny Mosquito wydawał mi się bardzo wygodny. Do czasu. Teraz wiem, że do komfortu wiele mu brakuje. Do dwudziestu kilogramów bagażu jest w porządku, jednak przy większej wadze przydałoby się coś lepszego. Nie chcę tu wymieniać konkretnie wad systemu. Potrzebny jest takowy, po prostu  o „półkę” lepszy.  No chyba najbardziej boli wąski i miękki pas biodrowy. Sposób regulacji wysokości również jest „prehistoryczny”. Poza tym wbrew zapewnieniom sprzedawców – gąbka w szelkach zbiła się. Nie jakoś mocno, ale jednak.  Stelaż stalowy – zasadniczo masywna  rzecz, jednak kilka razy podczas marszu listwa wypadła z mocowania.  Mimo wszystko klamry pasa biodrowego nie mają tendencji do zbytniego rozregulowywania się, jak to czasem bywa w ich przypadku.

Gruzja
Jednym z większych plusów Wisport Mosquito są paski kompresyjne. W sumie – pięć par, z czego cztery zamykane na bardzo dobre klamry.  Bez nich z pewnością nie byłby to dobry plecak i tym samym – nie dla mnie.  Paski kompresyjne pełnią wiele funkcji. Boczne zazwyczaj taszczą namiot i karimatę. Frontowe, na wysokości klapy służą jako mocowanie butelki z wodą – bo ta ma być szybko dostępna. Na paskach u góry mocuję zaś zbędne ubranie na podejściu podczas marszu, by móc mieć do nich szybki dostęp. To tak z  grubsza.
Plusem jest tu także waga – o ponad kilogram niższa niż drogie plecaki firm konkurencyjnych. A to swoje znaczy.
Bieszczady fot. Krzysiek 
Jeśli chodzi o sam materiał, to z pewnością nie jest wodoodporny jak podaje producent. Mnie to nie zdziwiło i nikt nie powinien czuć się tym faktem zaskoczony. I choć przemakalny – to jednak świetnej jakości – po dwóch i pół roku eksploatacji kolory wciąż są bardzo żywe i nie wypłowiały na słońcu.
Wisport Mosquito  posiada cztery kieszenie boczne. Dwie duże skrzelowe zasuwane na zamek i dwie rozciągane mniejsze u dołu plecaka.  Gdy nie mam z boku przytroczonego namiotu w skrzelowych noszę butelkę 1l Nalgene. Są naprawdę pojemne i spokojnie mieści się tam zwykła butelka 1,5l, czy można zamontować wór camelbag. Wszystkie podane wariacje zostały przeze mnie przetestowane.


6.       Podsumowanie:
Po dwóch i pół roku użytkowania, pora podsumować czas spędzony z Wisport Mosquito.  Plecak wszystkie próby i testy wytrzymał dobrze. Potwierdził swoją funkcjonalność, trwałość i uniwersalizm. Za 330zł, które za niego wtedy zapłaciłem,  otrzymałem produkt „aż zbyt dobry”. Jako, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, początkową euforię zastąpiła obiektywna ocena Mosquito.
Jak już wspomniałem, do czasu wyjazdu do Gruzji,  plecak pojemnościowo spełniał moje wymagania bezbłędnie.  Niestety teraz mogę powiedzieć, że potrzeba mi czegoś obszerniejszego. Około 80l, nie więcej.  Tym samym chcę polecić Mosquito osobom, które nie wybierają się w wysokie góry. Gdy nie trzeba pakować sprzętu – sprawdzi się idealnie i wystarczy na każdą „karpacką” wyprawę.  Z pewnością nie zawiedzie.  Ze mną oprócz na plecach, przemierzał kilometry wieziony w bagażniku samochodu, PKSu, klekoczącej marszrutki czy na „pace” TIRa.  Nieraz potoczył się po skałach, regularnie na nim przesiaduję, a mimo tego – nie rozpadł się. To o czymś świadczy.
Mimo, iż wykonany trochę topornie, ze średnio-wygodnym systemem nośnym, daje wprost genialny stosunek wartości do ceny.  Wisport Mosquito śmiało  można uznać za plecak uniwersalny, na każdą porę roku – moje wyjazdy tylko to potwierdzają.
Plecak polecałem swoim znajomym i kilku z nich ma okazję także go używać. U żadnego z nich nie objawiły się jakiekolwiek wady plecaka. Są zadowoleni.
Na pytanie czy zakupiłbym ten plecak – odpowiem bez zastanowienia – tak, za te pieniądze, kupiłbym.

Duda Tomasz

Rajd Mikołajkowy UKT Mimochodek - Roztocze 2012

$
0
0

Rajd Mikołajkowy UKT Mimochodek  - Roztocze 2012


Grudzień bieżącego roku, już od pierwszych dni zaskoczył wszystkich klimatyczną aurą. Ujemne temperatury i puch okrywający ziemię, choć dla niektórych obiekt złości narzekań, zaś dla innych doskonała otoczka do dobrej zabawy.
Jako ,że mam okazję zaliczać się raczej do drugiej grupy,  miniony weekend grudnia postanowiłem spędzić aktywnie, aranżując tym samym rajd Mikołajkowy „UKT Mimochodek”.
Już od dłuższego czasu, ustalono , że celem będzie Roztocze, a punktem kulminacyjnym wieczór w zaprzyjaźnionej chacie, w Górecku Kościelnym.   

Na wydarzenie zgłosiła się jak zwykle doborowa ekipa i tylko dni dzieliły nas od wyjazdu.
Całość „mimochodkowego teamu” podzieliła się już przed startem. W mroźną, piątkową noc, do chaty wśród lasów dotarło sześcioro śmiałków, którym przyszło zmierzyć się z orientacją (żeby nie było – w terenie) i 13 stopniami Celsjusza  w „ogrzewanym” budynku. No cóż -  rozgrzanie kaflowego pieca to wszak przywilej pierwszych.
Nie zważając na nadgorliwość pozostałych, czy może wygodę (toż tylko po okolicy będą chodzić) nasza czwórka bohaterów, w sobotę wczesnym rankiem mknęła na południe niemłodym, ale jeszcze jakże jarym,” Andrzejowym” Passatem.   Pogoda zapowiadała się nader dziwnie. Wbrew prognozie, w mieście przywitał nas ciepły, choć mokry poranek, zaś po stu kilometrach było już zupełnie inaczej.
Na parkingu w Zwierzyńcu przyszło nam trochę wymarznąć, gdy temperatura spadła do -6, a niebo wypogodziło się, jakby na życzenie.

Nie pozostało wiele do stracenia, jak rozgrzać się herbatą z termosa i szybkim marszem.  Jak już wspomniałem – było rześko, a promienie słoneczne raźno połyskiwały w śniegu. Przyszło mi pożałować niezabrania okularów i tylko raz, po raz spoglądać na Andrzeja, któremu teraz słońce nie dokuczało.
Po dłuższej chwili znaleźliśmy szlak barwy niebieskiej i za jego wskazaniami zagłębiliśmy się w las. Pogoda naprawdę nam dopisała. Sam świeży śnieg na drzewach wyglądał niesamowicie, zaś okraszony promieniami słońca – wprost trzeba było to zobaczyć. Poza chwilowym postojem w wiacie, nad brzegiem rzeczki, bez zwłoki kontynuowaliśmy naszą wędrówkę. W pięknej aurze przeszliśmy przez wioskę Obrocz i ponownie zagłębiliśmy się między drzewa. W pewnym momencie chyba aż za bardzo zamroczyły nas roztoczańskie widoki. Szlak nagle zniknął, po czym musieliśmy zawracać. Zajęło to raptem dłuższą chwilę i po jej upływie mogliśmy brnąć już we właściwym kierunku – na południe, za niebieskimi znakami. Otoczenie gęstego lasu spowodowało, że nie zauważyliśmy nawet zmiany aury – śnieg zaczął pruszyć z lekka, zaś słońce przebłyskiwało zza mglistej poświaty.

W takich warunkach wyszliśmy  wreszcie na otwartą przestrzeń, osiągając zabudowania małej wioski. Tak małej, że nawet Google Maps nie przewiduje dla niej nazwy.  Sama zaś wioska była bardzo interesująca – położna pośród wzgórz i lasów, w samym sercu Roztocza.  Po obu stronach „bitej” drogi znajdowało się parę tradycyjnych domków.  Niskich, klimatycznych i pomalowanych w dość jaskrawe kolory. Na podwórzach nie zauważyliśmy żadnych ludzi, choć przy jednej „chałupce” przywitał nas zaciekawiony  kocur.

W tej bajkowej aurze przyszło nam pomaszerować dalej, by po łagodnym podejściu osiągnąć najwyższy punkt naszej dzisiejszej trasy. Na podziwianie widoków Roztoczańskiego krajobrazu poświęciliśmy tylko chwilę – trochę wiało. Teraz zaczęła się ciekawsza część wycieczki – marsz na azymut. Świadomie zboczyliśmy trochę ze szlaku i nadszedł czas, aby go odnaleźć, przedzierając się przez chaszcze. 



Takim sposobem, po niespełna godzinie, osiągnęliśmy dolinę i wieś Huta Stara. Już na początku naszą uwagę przykuły kolorowe chatki po prawej stronie drogi i drogowskaz. A drogowskaz ten, na naszą korzyść wyposażony w ławeczkę, był bardzo osobliwy. Wskazywał lokacje całkiem odległe -  jak Dehli , Irkuck czy Timbuktu.  I to nas przyciągnęło.
Czwórka turystów siedząca przy drogowskazie zwróciła także uwagę mieszkanki sąsiedniego domku.
Zaproponowanej herbaty wprost nie sposób było odmówić. A napój w obecnych warunkach był wyborny. Gorąca herbata z korzeniem imbiru,  na mrozie okazała się tym, czego chyba każdy  z nas potrzebował.





Pokrzepiwszy się odpowiednio, mogliśmy zakończyć ten najprzyjemniejszy akcent  wędrówki.
Na nas już pora – do Górecka jeszcze kawał drogi, a słońce zaczyna chylić się ku zachodowi.   W gasnącym już dniu przemierzamy kolejne kilometry, zmieniając tym razem szlak na zielony,  a z nim miejscowości - Majdan Kasztelański i Brzeziny.












Umówieni ze znajomymi w punkcie zbornym pod kościołem,  w mroku „robimy” drogę do Górecka Kościelnego. Bez blasku słońca brakuje nam także ciepła. Co jakiś czas trzeba rozcierać ręce, czy przyspieszać kroku.  Termometr wskazuje, bagatela -8.
Od miejscowości do chaty dzieli nas ok. 2,5km.  Prowadzeni przez znajomych idziemy, jak po nitce. Jest już naprawdę zimno, dlatego najważniejszym co zaczęło się liczyć jest szybkie znalezienie się przy ciepłym piecu.  Cel uświęca środki i nadaje krok naszym nogom.
Po kilkunastu minutach docieramy do ciepłych pomieszczeń, bujanego fotela i blasku świec. 






Czeka nas najprzyjemniejsza część wyjazdu.  Wieczór którego treści co wnikliwsi mogą się z łatwością domyśleć, a na który przyszło nam iść ponad 25km. Chyba każdy jest zadowolony z panującej chwili i udzielającego się klimatu miejsca. Niedługo potem przychodzi zjeść wspólną kolacje z postaci tradycyjnej „glumzy” i poczekać na rozdanie mikołajkowych prezentów.  Zabawa się rozkręca, świece płoną, a termometr wskazuje magiczne 20 stopni… J


Po dobrej zabawie czekał nas leniwy poganek. Po chwilowym przeciąganiu się i lustracji każdego kąta bezwładnym wzrokiem, trzeba doprowadzić się do stanu używalności. Siebie i miejsce, jakie zajmowaliśmy.   Kto może- bierze się za sprzątanie i jakoś to idzie.
 Mamy jeszcze kawałek do przejścia, także po sporządzeniu wspólnego zdjęcia , nasza czwórka opuszcza miejsce, które przywitało nas tak ciepło.










Aura dziś zmieniła się na gorsze. Co prawda temperatura jest wyższa, jednak nie brakuje padającego śniegu czy wiatru.










Tym razem szukamy szlaku czerwonego inaczej zwanego Głównym, Krawędziowym. Po obejrzeniu tzw. Kapliczki na wodzie i alei „Prastarych” dębów opuszczamy Górecko Kościelne kierując się na północ. Szlak jest poprowadzony bardzo ciekawie. Początkowo przechodzi przez małą elektrownię wodną, zaś na kolejnych kilometrach kluczy wzdłuż rzeczki Szum, która wije się w okolicy. Około południa przekraczamy Górecko Stare i jakiś czas kontynuujemy marsz ulicą. Przy miejscowej szkole przychodzi nam zjeść posiłek przed dalszą drogą.  Wreszcie szlak odbija na pola.  Smagani wiatrem, mamy okazję przekonać się,  że aura jednak nam nie sprzyja.  Wicher hulający  po ugorze odbiera nam raczki ciepła i podszywa wiatrem kurtki.

Po dotarciu do linii lasu wszystko ustaje, jak „ręką odjął”.  Idziemy przez szumiący las, aż docieramy do Florianki. Na początku wsi - zagroda koni i tzw. Koniki Polskie – atrakcja regionu. Zwierzaki oprócz mrozu nie boją się jak widać turystów. W ogóle nie trzeba się prosić, aby do ogrodzenia podbiegła cała zgraja zabawnych koników, podgryzających się wzajemnie. Po zrobieniu zwierzakom kilku zdjęć ruszyliśmy dalej, szlakiem do wsi Sochy. 



W miejscowości najbardziej  uwagę zwraca cmentarz i pomnik – symbol pacyfikacji z 1943 roku. Zatrzymujemy się przy nim na moment, by wypić po łyku herbaty.  Został nam już tylko ostatni, niespełna 3 – kilometrowy kawałek drogi. Zmierzamy ścieżką dydaktyczną na Bukową Górę. Stamtąd w zapadającym już mroku, schodzimy do Zwierzyńca.
Na parkingu zastajemy ośnieżonego żółtego Passata, który ku mojemu zdziwieniu, zapala bez problemów. Możemy kontynuować podróż, by po dwóch godzinach dojechać  do wieczornego,  zatłoczonego Lublina.
Podsumowując wyjazd mikołajkowy oprócz wieczornych atrakcji zafundował nam  około 50 kilometrową pętelkę po Roztoczu. Jako, że nie jestem w tym terenie obyty, tym samym wyjazd był dla mnie bardzo ciekawy.  Warunki dopisały.  Oprócz widoków pierwszego dnia, przy ujemnej temperaturze szło się bardzo dobrze.  Tym samym pierwszy wyjazd zimowy mogę sklasyfikować jako  zaliczony i udany. 
Tomasz Duda 

Tatry zimą – moja mała filozofia

$
0
0

Tatry zimą – moja mała filozofia. 


Patrząc za okno początkiem grudnia, wiedziałem że sezon zimowy w górach się definitywnie zaczął.  A jak zima, to trzeba jechać, korzystać z białego puchu,  póki nie stopnieje. O tej porze roku wszędzie krajobraz wydaje się inny, piękniejszy.  I nie tylko o zmianę szaty graficznej tu chodzi, nie o spadek temperatury, ale całą otoczkę i specyficzną atmosferę.
Gdzie bym nie jeździł, i jak bym nie mówił, za ikonę górskiej turystyki o tej porze roku uważam  Tatry. Sądzę, że i nie ja jeden.
Latem do Zakopanego mi nie spieszno. Upał, brak wody, tłok w mieście jak i na szlakach – wybitnie mi nie służy i zamiast odprężenia raczej wywołuje znużenie czy niechęć. 
Zimą sytuacja radykalnie się  zmienia.  Skaliste Tatry przybierają swoją prawdziwą wysokogórską naturę.  W słońcu zachwycają spektakularnymi widokami, przy zmianie pogody uczą pokory lekceważących turystów.

 W zimie nie przeszkadzają nawet tłumy na Krupówkach. Wychodząc za miasto ulice pustoszeją, a przed nami rozpościera się górski krajobraz. Nawet powiem więcej. Po całym dniu lub kilku dniach chodzenia przy ujemnej temperaturze, po pustych, smaganych wiatrem graniach, te przysłowiowe Krupówki pomagają. Wieczorem, przed wyjazdem przyjemnie tu zejść i popatrzeć. Popatrzeć na gwarną atmosferę , tak inną od górskiej pustki. I aż cieplej się robi, choć wszyscy opatuleni po uszy. 

Zima to także specyficzny, magiczny klimat w schroniskach. Wrócić wieczorem do ciepłej, gwarnej jadalni „5ciu stawów” czy „Murowańca”  to jest coś, o czym mało by pisać. Na to się czeka cały dzień, a nawet więcej -  cały sezon letni. W żadnym innym okresie schronisko nie spełnia tak swojej funkcji jak w zimie. Daje poczucie bezpieczeństwa.  Nigdzie indziej ciepło nie jest tak gorące, a zwykła, czarna herbata - wyborniejsza. Nigdzie litr wrzątku nie ma takiej  wartości,  jak tu. 

Poza poczuciem bezpieczeństwa, w grubych murach można doświadczyć prawdziwej  górskiej atmosfery.  Większość indywidualności żyje tu swoimi przygodami. Każda część stołu ma swoją historię z wyjścia w góry, swoje plany na dzień kolejny.  Często  można podsłuchać i bardziej doświadczonych od siebie. W rogu sali  kursanci ćwiczą węzły, czy słuchają wykładu o strukturze śniegu.  Co jakiś czas przychodzi ktoś nowy, zmarznięty, przypruszony śniegiem. Kolejny świadek nowej historii.
Ot taka moja mała filozofia Tatr zimowych. Kto nie bywał – nie zrozumie ….
W Tatry nie jeżdżę tylko dla samego tego klimatu. Choć jest on cenny  - są ważniejsze powody.  Jak wspomniałem – zimą Tatry  przybierają wysokogórski charakter. Jeśli o moje osobiste odczucia chodzi - wtedy także nabierają swojego właściwego dumnego monumentalizmu, wzbudzają szacunek. Z tej racji można wykorzystać je do treningu przez wyjazdami alpejskimi czy bardziej odległymi. 
Co więcej – tak powinno się robić. A. Zawada mówił „powiedz mi co zrobiłeś zimą w Tatrach, a powiem ci kim jesteś” . I to prawda. Jeśli himalaiści przed wyjazdami przechodzą trudne drogi w Tatrach, to nie rozumiem, dlaczego temat jest tak lekceważony przez wielu początkujących turystów. 
Często spotyka się, że „klient” jeździ w  Alpy czy Kaukaz, a w Tatry nie przyjedzie bo np. „szkoda urlopu na takie powszednie góry”.   Myślę, że w przypadku takiego osobnika czas wszystko zweryfikuje, a zachowanie jest niepotrzebnym ryzykowaniem zdrowia. Mniejsza o to – ja od takich dewiacji się odcinam i właśnie swoje wyjazdy traktuję jako bazę do nabycia doświadczenia i progresywnego, powolnego rozwoju. 
W Tatrach można i nawet trzeba poćwiczyć wszystkie kwestie techniczne – od samego chodzenia aż po budowę stanowisk. Obserwować, jak to faktycznie sprawdza się w terenie. Pierwszy raz związać się liną, przed wejściem na lodowiec. Użyć zakupiony przez internet czekan, dopaowac raki. Po prostu zweryfikować swoje umiejętności i przećwiczyć poznaną w domu teorię w podobnych warunkach. 

Tatry jako góry łatwo dostępne i stosunkowo niskie są na pewno bezpieczniejsze od lodowców czy czterotysięcznych szczytów. Co prawda nie dają żadnego pojęcia o aklimatyzacji, ale pozostałe kwestie można łatwo tu przećwiczyć. Tylko trzeba chcieć oswoić się ze  śniegiem i skałą przed poważniejszym wyjazdem.  
Z łatwej dostępności Tatr zimą nie wynika jednak fakt – że można je lekceważyć.  Powinny służyć jako miejsce treningowe, nie zaś poligon doświadczalny do weryfikowania naszego szczęścia czy sprawności działania służb ratunkowych.

Jak w tytule widnieje - to taka moja mała filozofia. Mimo iż niedługo, to jednak kształtowana przez parę sezonów, lat. Nieprędko przyjdzie mi ją zmienić lecz może ktoś z was ma swoją ciekawszą, ambitniejszą, zmierzjącą w innym kierunku doktrynę gór zimą? Może zachęcicie mnie, do waszych poglądów, do popatrzenia przez pryzmat waszej filozofii?
Zapraszam do komentowania i wypowiedzi.
Tomasz Duda


Lawiny, zagrożenie lawinowe – na dobry początek

$
0
0

Lawiny, zagrożenie lawinowe – na dobry początek


W ostatnich latach temat lawin i zagrożenia lawinowego stał się bardzo popularny.  Polska stara się poziomem świadomości doganiać kraje zachodnioeuropejskie, czy skandynawskie. Oprócz szkół wspinaczkowych i wysokogórskich, które jakby z komercyjnej  natury, zajmowały się tymi problemami,  problem  zagrożenia lawinowego zaczyna niemal nas otaczać.  Lawina powoli staje się poza niebezpieczeństwem obiektywnym i tematem tabu – ryzykiem świadomym. Kwestia przyjęcia tego ryzyka to już co innego – wg. opinii specjalistów  zdecydowana większość zasypanych przez lawinę zdaje sobie sprawę z zagrożenia.

Jednak nie o tym mowa.  Przez częste powtarzanie i nagłaśnianie informacji,  mamy porzucić stare nawyki i drogę łatwizny.  Łatwiznę, czyli rozwiązanie, że zagrożenie owszem jest, ale co my możemy właściwie zrobić, skoro nie da się go wykluczyć? Póki co, nas przecież nie dotyczy.  Poważniejsze zastanowienie przychodzi dopiero, przed samą wycieczką w góry.  No , ale co wtedy, w parę godzin pomiędzy pakowaniem plecaka, a wyjazdem możemy się dowiedzieć.  Ano nic. I właśnie takim sytuacjom ma zaradzić kampania podjęta na wielu płaszczyznach – kampania uświadamiania.  I także do tej kampanii chciałbym dołączyć.

Lawina ma stać się tematem, który weźmiemy sobie do serca i spróbujemy ograniczyć, zagrożenia jakie niesie. Ważne jest, żeby tylko nie pomylić tego  z lekceważeniem, bo nie w tym rzecz.
A problemem zagrożenia lawinowego, powinien zainteresować się każdy, kto jeździ w góry, albo planuje w przyszłości takie wyjazdy.  W Polsce, poza Tatrami, które przodują w tego typu wypadkach, niebezpieczeństwo zasypania  istnieje w Bieszczadach, Karkonoszach  czy w masywie Babiej Góry.  W innych rejonach praktycznie wypadki lawinowe nie występują , co nie znaczy iż ich nie ma, a zagrożenie nie istnieje. Teoretycznie na stokach o nachyleniu powyżej 20 stopni lawina może zjeść. Czyli generalnie w każdych polskich górach.
 Podstawowym pojęciem jest więc wiedza. Informacje jak lawiny powstają,  jakie warunki oddziałują na pokrywę śnieżną i jak ograniczyć niebezpieczeństwo zasypania są na wagę złota.  Jak wszędzie – bazą jest teoria i tą trzeba  zgłębić i zapamiętać.


Początkującemu turyście proponuję poszukiwania widomości jak zawsze zacząć od Internetu.  Znajdzie tam wiele informacji, także przygotowanych profesjonalnie.

Jakiś czas temu TOPR wrzucił wideo z „Akademii TOPR” – ponad 50minut przyjemnego materiału, który trzeba zobaczyć i od niego warto zacząć naszą przygodę z tematem lawin:



Na stronie Polskiego związku Alpinizmu znajdziemy także artykuły  w wersji PDF,  dotyczące zagrożenia lawinowego.
To tylko sugerowane opcje z wielu możliwych.

Druga sprawa to sprzęt i umiejętność posługiwania się nim. Nie bez podstawy piszę o tych dwóch aspektach urządzeń pomocniczych.  Lawinowe ABC + opcjonalne gadgety to podstawa.  Trzeba to mieć, bądź trzeba wypożyczyć w wypożyczalni. No albo kombinować w inny sposób – jak się chce to można.  Ceny niekiedy faktycznie bolą, szczególnie dla laików, jednak należy patrzeć na nie przez pryzmat naszego bezpieczeństwa. Często się słyszy, że na życiu się nie oszczędza – a tu o życie chodzi.
Głównie z powodu ceny, sprzęt lawinowy jest dla niektórych poza zasięgiem i w naszym kraju dopiero „raczkuje”. No wszak co innego dla nas 1000 zł, a dla Niemca 250 Euro, czyż nie? Nie ma tu jednak żadnego wytłumaczenia dla ignorantów.

W ubiegłym sezonie za temat „lawinowe ABC” wziął się TPN. W planach pojawiły się obietnice rozpowszechnienia sieci wypożyczalni sprzętu w miejscach, gdzie po prostu być powinien  – w schroniskach – nie wiem jak sprawa wygląda w tej chwili i ile z tego postulatu weszło w życie.
Umiejętność posługiwania się sprzętem jest równie ważna jak sam sprzęt. Posiadanie  detektora czy sondy niczego nie daje, jeśli nie umiemy się z nim sprawnie obchodzić. No liczę, że łopatę obsłuży każdy.  Tylko, że to nie wystarczy.  Jak powszechnie wiadomo, po wypadku lawinowym kluczową rolę odgrywa czas. A mamy go niewiele – w około 75% przypadków  - tylko 15 minut. Dla człowieka nieobytego z urządzeniem, które posiada – czas niewystarczający. Z tego tez powodu dużo czasu powinniśmy poświęcić na trening.  Najlepiej - jak niemal ze wszystkim – wyrobić sobie pewien nawyk, który w przyszłości sam nas będzie kontrolował. Jednak tego trzeba jeszcze  chcieć.
Poza tym sprzęt nie uprawnia do niepotrzebnego ryzykowania – w przypadku porwania przez lawinę niejako automatycznie tracimy pokaźny procent szans na zdrowy powrót do domu.
Teoria i sprzęt to tylko wierzchołek góry lodowej.  Lawiny to niebezpieczeństwo obiektywne  i wyeliminować  go nie można – my zmierzamy do jego ograniczenia. I w ramach tego, w założeniu będziemy zgłębiać coraz bogatszą wiedzę  i coraz bardziej doskonalić naszą znajomość używania ekwipunku.
 Poza tym trzeba nam praktyki.  A najgorsze, że kupić tego nie można, a trzeba doświadczyć. Co zrobisz – to twoje.  Im więcej wiesz, im więcej sytuacji analizujesz praktycznie – tym lepiej.
Oczywiście w doskonaleniu tym można być samoukiem i doskonalić się  poprzez wyjazdy, ale nie tędy droga. 

Trzeba zrobić kurs.  W obecnej chwili nie ma problemów z ich  dostępnością, a raczej wprost przeciwnie – z wyborem odpowiedniego spośród całej palety.  Oprócz samodzielnych kursów lawinowych, temat poruszany jest na innych kursach wysokogórskich. Turystycznych czy taternickich. To tylko najczęściej „liźnięcie” tematu i bardziej chodzi o to, żeby klient nie wyszedł po takim kursie bez podstawowej wiedzy, wszak  nie wypada.
Nas interesuje typowy, kurs  lawinowy. Cena to 300-350zł i więcej. Tu też ma znaczenie kto taki event prowadzi, bo  przeciwnie jak sądzą niektórzy – nie ma uregulowanej sprawy wymogów takich przedsięwzięć i może je organizować każdy na swoich zasadach.
Najlepszym rozwiązaniem są,  prowadzone przez osoby z międzynarodowymi umiejętnościami. UIAGM. Poza tym kursy prowadzą także ratownicy TOPR (napisałem „poza”,  a nie „i” , gdyż nie wiem  czy posiadają oni takowe uprawnienia), w systemie dwustopniowym i ta propozycja wydaje się godna polecenia. Ci ludzie po prostu mają doświadczenie i ogromną wiedzę.
Najczęściej po takim kursie osoba dostaje także materiały teoretyczne, więc można tam iść zupełnie na „Jana”.
Mnie wydaje się to jednak trochę nieodpowiednie – nawet logicznie rzecz biorąc – więcej zapamiętamy, mając jakiekolwiek pojęcie o temacie.
A tak właściwie, po co ten wpis? Pokrótce wyjaśniłem na początku – trzeba wspierać kampanię uświadamiania turystów o niebezpieczeństwie lawinowym i naszkicować jakieś linie tym, którzy  planują bliższą konfrontację z problemem lawin, a nie wiedzą od czego dokładnie zacząć.
Może komuś pomogę. Może kogoś uświadomię.  A na pewno będę miał satysfakcję J
Tomasz Duda

Konkurs Blog Roku 2012

$
0
0
No i zgłosiłem.

Tak, zgłosiłem bloga do Konkursu Blog Roku 2012. Nie żebym na wygranie czegokolwiek liczył, ale myślę, że warto wziąć udział w w zabawie tego typu, skoro jest organizowana. 
To kolejna okazja do tego, aby na szerszym polu pokazać, czym się zajmuję w wolnym i jaką mam pasję, a poza tym poznać innych, którzy także coś sobie skrobią w zaciszu domowym. 

Dla mnie dużym sukcesem i nagrodą będą wasze odwiedziny na blogu, jakiś komentarz, przejaw zainteresowania - dla mnie promyk nadziei, że to pisanie ma sens :)


Pozdrawiam i zapraszam




„Pogoda zmienną jest” – pasmo Borżawy 2011

$
0
0
 „Pogoda zmienną jest” – pasmo Borżawy 2011

Wiosna 2011, drugi rok studiów, ostatnia wolna majówka, jaką pamiętam.  Te parę słów stanowi tło do kilkudniowego wyjazdu w góry i jednocześnie pierwszej mojej wycieczki za wschodnią granicę Polski.
Jeszcze kilka dni kwietnia spędzonych do góry brzuchem, temperatura powyżej 20stu stopni i perspektywa długiego weekendu, w kraju taniego alkoholu sprawia, że życie może się podobać.
Wysokie morale i kurs waluty przemawiają  widocznie na naszą korzyść.  Tak więc ciepły, kwietniowy wieczór, przystanek pierwszy -  Przemyśl.
Do miasta wielu kultur dojeżdżamy PKSem około północy.  Jest nas dwóch – ja i Janusz. Jako iż spotkanie ze znajomymi zaplanowane jest dopiero za kilka godzin – idziemy spać. Tylko gdzie tu rozłożyć się, skoro jesteśmy w mieście, a grosz ściskać trzeba?  Ano idziemy nad San. Jako, iż kilka lat temu dane mi było przemyskie zakątki eksplorować, oczyma wyobraźni widziałem już nasze miejsce noclegu. Idziemy więc nad San. Po kilku minutach drogi przez miasto, grzejąc się w nowych polarach „Mimochodka” , docieramy nad rzekę. Cichy szum wody, puste ulice, przybrzeżna trawa – w sam raz na biwak.  Rozkładamy karimaty, wbijamy się w śpiwory i przycinamy komara. Po dłuższej chwili (dla śpiących nawet zbyt krótkiej), o jakiejś pogańskiej godzinie, odzywa się telefon.
Jedziemy, do Medyki, bądźcie tu i tu, o tej godzinie, to was zabiorę – do mojej głowy dociera głos Mundka.  Zbieramy powoli legowiska i pakujemy do plecaka. Jeszcze przed piątą wyjeżdżamy z Przemyśla i po oddaniu bożej opatrzności starego audi, na parkingu w Medyce, idziemy w stronę granicy.  Łącznie jest nas pięć osób, a wyjazd przypada pod znakiem UKT „Mimochodek”
Przejście graniczne przekraczam pierwszy raz w życiu, dlatego dla mnie to coś nowego. Jeszcze przed bramkami zauważam ludzi z ukraińskimi flaszkami w rękach. Z „Biedronki” od samego rana wychodzą Ukraińcy z naręczami parówek. Strefa nadgraniczna wita.
Przy  pierwszej, polskiej bramce wszystko przechodzi gładko i szybko. Idziemy dalej ogrodzonym przejściem na stronę ukraińską, przez pas „ziemi niczyjej”.  Tu już schodzi trochę dłużej. Sama budka wygląda jakoś trochę bardziej prymitywnie, a celnicy … także.  Takie jest moje pierwsze subiektywne  spojrzenie na naszego wschodniego sąsiada.
Paszport w porządku. Jesteśmy na Ukrainie. Nawet bez problemów.
 Tu chciałbym od razu podkreślić, że do wyjazdu nie przygotowałem się zupełnie. Nie musiałem. Wszystkie formalności i zakupy czynił Mundek. To samo komunikacja – moja ograniczała się do poziomu „nie wzja” i „nie nada”.  W sumie, nie bardzo również wiedziałem, gdzie jedziemy. Karpaty Ukraińskie, pasmo Borżawy – super, ale dla mnie – abstrakcja.
Po przejściu granicy w Szehini rozmieniamy po sto złotych na hrywny i szukamy marszrutki do Lwowa. Chwila niepewności i już jedziemy rozklekotanym busikiem, prze drogi pełne dziur.
Dla mnie – nieobytego z ukraińskim transportem – pełna egzotyka. Wszystko trzęsie się, kiwa na lewo i prawo, starsze babcie gaworzą wesoło w ichnim języku. Wprost – wesoły bus – chciałoby się rzec.
Moje szczęście, ciekawego obserwatora nie trwa jednak długo. Na kolejnym  przystanku marszrutka zatrzymuje się, ludzie wsiadają, odpala …. I nic. Próbuje drugi raz – to samo. Silnik nie chce zaskoczyć.  Stoimy. Teraz na spokojnie obserwuję jedną z ukraińskich wsi, gdzie przyszło nam się zatrzymać. Mam na to przynajmniej pół godziny– mniej więcej tyle trwa konsternacja kierowcy i podstawienie innego środka transportu.  Wreszcie zmieniamy miejsca – przenosimy plecaki i jedziemy dalej. 
Pozostała  część drogi upływa jak w letargu – niewyspanie daje o sobie znać. Siedzę na jednym z „foteli” marszrutki i kiwam się. Nie ma żadnego uchwytu, na drodze doły, bus huśta się niemiłosiernie. Ja  razem z nim, w takt kocich dołów . Strategiczne miejsce powoduje, że zasypiając obijam się – raz to o siedzącą „babuszkę” z lewej, raz o stojącą „matrioszkę” z prawej.  Te dwie próbują coś do mnie mówić lecz w tym stanie nic nie rozumiem i rozumieć nie chcę. Zamykam oczy i znowu – obijam się to w lewo – to w prawo. Z perspektywy czasu sytuacja niebanalnie komiczna.  I w ten sposób dojeżdżam do Lwowa.
Dworzec kolejowy  robi na mnie duże wrażenie.  Kunszt austro-węgierskiej architektury, zapełniony gwarem setek ludzi.  Lata historii aż kłują w oczy i gniotą po plecach. A może to mój plecak? … Szybko udaje się kupić bilety do Wołowca, klasy plackarnyj. Opuszczamy dworcową ciżbę ludzką i meldujemy się w wagonie, ku mojemu zdziwieniu, oddając przedtem bilety konduktorce-opiekunce.
Mój pierwszy kontakt z koleją ukraińską wspominam dobrze. Może złożyło się na to parę czynników, ale podróż do  Wołowca upłynęła bardzo przyjemnie. Towarzyszył jej głównie równomierny stukot stalowych kół i podziwianie karpackich krajobrazów.  W międzyczasie zdjęcia Izero problemów. Chill.





 Kilka chwil po południu jesteśmy na miejscu. Wołowiec – postkomunistyczne miasto u podłuża Borżawy roztacza przed nami swoje piękno dziurawych  ulic.  Mamy niewiele czasu – kupujemy sucharowe chrupki, chleb piwo i papier toaletowy. Rzeczy pierwszej potrzeby,  jakby nie patrzeć. Zbliża się burza. Po ulicy wiatr przegania piaskowe wiry – jak na prawdziwy dziki wschód przystało. Ten obrazek pamiętam do dziś.  Z chwilowego zamyślenia odrywają mnie kompani – przygoda czeka.
Wiedzeni intuicją  Mundka, z pomocą GPSa z koordynatami Google i radzieckiej sztabówki , staramy się wyjść za miasto. Tym razem bezskutecznie. Przeszkadza nam ściana deszczu, która zatrzymuje nas w Wołowcu.  Mamy chwilę czasu. Można przestawić godzinę w zegarku, otworzyć piwo w plastiku czy posłuchać indoktrynacji miejscowego żula, któremu bardzo się spodobaliśmy. Mamy przywilej wyboru.  












Po kilkunastu minutach wychodzi słońce i możemy kontynuować naszą podróż. Czeka nas mozolne podejście, z plecakami wielkimi jak szafy , po pustych górskich ścieżkach. Pierwsze kroki stawia się mozolnie i bez entuzjazmu.   Do czasu otwarcia 2,5 litrowej butli browara. Każdy bierze porządny łyk, potem kolejny  i po takiej „baterii” ściany od razu zaczynają się kłaść. Przybywa sił, ochoty, na twarzach malują się uśmiechy, w głowach nowe idee. Ot na przykład taki Mouser w przypływie pomysłu opuszcza nas szukać lepszej ścieżki na górę, uskuteczniając tzw. „trawers” . Niech idzie,mywalimy przed siebie, prawą stroną zbocza.
Jeszcze kilka chwil i wychodzimy na połoninę. W górach nie jesteśmy sami, w kotlince obok widać namioty. Nie będziemy ich mieć za sąsiadów dziś wieczór – tylko przechodzimy obok.  Na grzbiecie wchodzimy na drogę – co znowu bardzo  mnie dziwi. Droga na tej wysokości? Co? Jak? Po co? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.  Albo lepiej- riposta  „Ukraina” – dobra na wszystko.
Droga przez grzbiet jest bardzo urozmaicona. Może nie terenowo, ale na pewno wizualnie. Słońce funduje nam wspaniały spektakl koloru i świateł. W oddali widzimy cały przekrój gór. W dolinach zielenieją drzewa. Im wyżej tym robi się coraz bardziej szaro, zaś żółć traw przechodzi ostatecznie  w biel śniegu, który o dziwo przetrwał jeszcze na tej wysokości. Ten odległy obrazek to ramię zakończone wierzchołkiem Stoha – najwyższego szczytu w okolicy i celu dnia jutrzejszego.
Po zabawie z aparatami, przyszła pora na refleksję w sprawie noclegu. Prawie bezsprzecznie decydujemy się zejść trochę, w stronę niedalekiej chatki pasterskiej.
Tam rozbijamy obóz i zbieramy opał na ognisko.  Zbliża się zmierzch. Czas spożytkować wniesione towary. Wtarganie alkoholu na tą wysokość podobno procentuje w znaczeniu dosłownym.
Płomień strzela wysoko, oświetlając pięć zadowolonych twarzy. Pod gwieździstym widnokręgiem kończymy pierwszy, udany dzień.









Ranek wita nas bardzo słonecznie. Co prawda grzbiet zasłania nam południowo-zachodnią cześć widnokręgu lecz na pozostałej nie widać żadnej chmurki.
Do wczesnych godzin południowych obijamy się. Droga po wodę, obijanie, gotowanie, obijanie. A po jedzeniu znowu do góry brzuchem.  Słońce piecze.  Zebranie obozu przeciąga się do południa, bo dopiero o dwunastej opuszczamy miejsce noclegu.
Dosłownie po kilku krokach staje się rzecz straszna – od niewidocznej północnej strony zbierają się chmury i momentalnie zaczyna padać deszcz, a później śnieg.  Tzw. „grom z jasnego nieba” sprawia nam niezłe baty. Na grzbiet podchodzimy już w temperaturze uboższej o jakieś dziesięć stopni. Solidnie zmoczeni od zewnątrz i ze środka , na przełęczy decydujemy się, czy zrewidować nasze plany.
Nie ma takiej potrzeby – plecaki lądują do dołu, a my odbijamy na lekko, w kierunku ośnieżonego masywu Stoha. Droga na szczyt i z powrotem zajmuje prawie cztery godziny. Pogoda przy tym zmienia się jak w kalejdoskopie. Raz zakładamy kurtki wystawiając się na deszcz, po kilku minutach zdejmujemy co można, z powodu piekącego słońca. Obiektyw w mojej lustrzance od przypływu wrażeń - zaparowuje.  Na szczycie spotykamy ukraińskich turystów – nie wiemy skąd idą, dokąd zmierzają, w ogóle nic. Stanowią dla nas trochę bezbarwne tło.
Przy plecakach z powrotem meldujemy się po południu. Trafiamy przy tym na ten gorszy moment, w tzw. Niewłaściwy moment i niewłaściwy czas. Po chwili rozpętuje się burza. Każdy zakłada na siebie co ma przeciwdeszczowego i uczestniczy w rytmicznym marszu cieni. Z minuty na minutę pogoda staje się coraz gorsza, do deszczu ze śniegiem dołącza wiatr. Nikomu nawet nie chce się zatrzymywać. Po prostu idziemy. Uskuteczniamy  marsz przez kilka godzin, w końcu wybierając boczny grzbiet na nocleg.
„Tam jest jakaś chata” – rzecze ktoś.  Dla zmokniętych turystów perspektywa suchego noclegu i zmiany sytuacji stanowi pewien punkt pożądania. Choćby chaty nie było- znajdzie się.  Bez słowa, decyzja zapada przez aklamację.  Poprawiają się nastoje, ogrzewane ciepłymi myślami. Wraz z nimi psotna pogoda także okazuje się bardziej łaskawa. Wreszcie przez chmury przebija się słońce. I to w jaki sposób!!! Horyzont na wschodzie miażdży kolorami, nie dając o sobie zapomnieć. Wyciągam aparat i fotografuję, aż moi towarzysze znikają za zakrętem.
Schodzimy na boczny grzbiet, na nocleg. Po kilkuset metrach znajdujemy chatę- niestety już zagospodarowaną przez ekipę z Poznania.  Nam pozostaje zadowolić się miejscami na namioty.  Dobre i to – czas przejrzeć straty  spowodowane deszczem.  Teraz  wychodzi kto dobrze zabezpieczył się przed deszczem. Nie zapobiegawczym przyjdzie spać w mokrych śpiworach i ubraniach. Przed chwilą zaszło już słońce. Z suszeniem trzeba zaczekać do jutra. Gotujemy wspólną „glumzę” i układamy się spać w komfortowych lub mniej komfortowych warunkach.
Od rana trwają zabiegi reanimacyjne. Ratuje  się rzeczy zmoknięte we wczorajszej ulewie, z zamiarem ponownego użycia. Nawet papier toaletowy suszy się, rozwinięty na łące. Widok wprost symboliczny.
Znowu towarzyszy nam dobra pogoda. Wystawiamy zimowo-białe ciała na działanie w słońca. I po raz kolejny się nam nie spieszy. Gdy wszystko wyschnie – ruszymy dalej na wschód, w stronę połoniny Kuk.
Marsz rozpoczynamy o godzinie jedenastej czasu lokalnego. Aura zaczyna się lekko psuć. Wieje, a słońce znów przysłaniają chmury. Czyżby gwałtowny prysznic jak ostatnio? 
Przemierzamy szare połoniny. Pogoda nadal jest niepewna, a marsz staje się bardzo smętny.  Kolejny grzbiet, kolejne podejście i tak  wkoło.  Miłą odmianą jest konsumpcja zawartości puszek i trawiaste wzniesienie, które daje nam pogląd na połoninę Kuk, majaczącą  w oddali.  Szeroka, jak na miejsce w którym się znajdujemy, droga,  jest dziś ewidentnie nieuczęszczana. I cicha, no może nie licząc jednej wycieczki na quadach. Smętny dzień mija przede wszystkim na rozmowach – w konfiguracji każdy z każdym, o wszystkim i niczym. 
Przez chmury nie widać słońca, które już niedługo powinno zachodzić. Decydujemy się rozbić namioty w pobliżu dawnej kopalni odkrywkowej( lub czegoś podobnego).  W międzyczasie Mouser  udaje się w las, z zamiarem szukania wody, a kto nie ma zajęcia znosi drewno na ognisko.
Po kilkunastu minutach, już w kurtkach podczas deszczu, przygotowujemy jedzenie. Koncentrat pomidorowy, makaron, konserwa i mix  innych produktów z dna plecaka. Nieważne co powstaje z takiej mieszanki. Znaczenie ma – że jest jadalne („suma rzeczy jadalnych jest jadalna” – co zasłyszałem początkiem mojej przygody z turystyką).  Deszcz przybiera na sile i najważniejszym jest pochłonąć zawartość naczyń. Poparzyć się, ale nie zmoknąć. Po zakończonym zdaniu, kładziemy się spać.  Deszcz miarowo stuka w tropik namiotu.
Ulewa trwa aż do raną, a mimo tego jakoś nie może przestać. Co jakiś czas jeden (bądź jedyna J) z nas budzi się i słucha:
-Leje?
-Leje
- Wieje?
-Wieje
-To śpimy dalej – ktoś kwituje przytłumionym głosem z wnętrza śpiwora. 
I tak parę razy z rzędu, aż do godziny 9:30. Wtedy pojawia się zdecydowany głos – trzeba się zbierać, bo nie przestanie nigdy.
Impuls wystarcza i choć głowa wystawiona przez wejście, we mgle widzi tylko sąsiedni namiot , uczciwie należy wypełznąć.
Pogoda jest paskudna, a chodzeni po górach to ostatnia pożądaną czynnością tego dnia. Pakujemy mokre namioty i zaczynamy maszerować. Na dobry początek – kilkaset metrów podejścia na połoninę Kuk. W miarę, jak stawiamy pierwsze kroki, deszcz decyduje się ustąpić, ale bardzo dobrze zastępuje go wiatr i mgła. Kierujemy się za główną drogą wzdłuż grzbietu, widząc przez sobą tylko kilkanaście metrów tego traktu. I tym sposobem aż pod szczyt. W pewnym momencie GPS sygnalizuje, że warto odbić w kierunku wierzchołka upragnionej połoniny.  Wprawdzie docieramy na miejsce, ale wszechobecny wiatr, grabiejące palce i zerowa widoczność motywują  do zejścia.  Zabrawszy plecaki, udajemy się w dalszą drogę.
Najwyższy punkt dnia za nami. Na najbliższej przełęczy, obrawszy kierunek z GPSa, zaczynamy zejście.  Początkowo bez wyczucia, połoniną, ale po kilkuset metrach trafimy na drogę.  Prowadzi nas ona przez zalesiony grzbiet, coraz niżej. W miarę deniwelacji , obumarłe, szare drzewa przeplatają się z zielonymi, aż po paru godzinach przeobrażania, towarzyszy nam kolorowe otoczenie. 
Polanka przy drodze to idealny moment na postój. Mgła ustępuje, a na horyzoncie, widocznie rysują się zielone pasma. Zrzucamy plecaki i kontemplujemy otoczenie. Każdemu należy się chwila odpoczynku.
Nie mija pół godziny, a jesteśmy w drodze. Pogoda się poprawia, a słońce próbuje wyjrzeć zza chmur. Mijamy bacówki i pasterskie zagrody, o tej porze roku jeszcze opustoszałe. Wychodzimy na pastwiska i obserwujemy wzgórza na horyzoncie. Kolejny postój  z pięknym widokiem.  Choć dna dolin jeszcze nie widać, zastanawiamy się nad godzinami otwarcia sklepów. Po kilku dniach na jedzeniu z puszek, każdy ma coś, co chciałby kupić. Jakiś drobiazg, który na pewno czeka na niego w sklepie, w dolinie. Pojawia się motywacja. Za pomocą samowyzwalacza robimy wspólne zdjęcie i przyspieszamy kroku. Czas płynie nieubłagalnie, droga się dłuży, a wraz z nią oddala perspektywa zakupów.
Dopiero przed wieczorem osiągamy kraniec grzbietu i tuż nad wsią w dolinie, urządzamy sobie miejsce na biwak.  Wieczór zapowiada się bardzo pomyślnie. Od północy niebo przejaśnia się, a zachodzące słońce, po raz wtóry na tym wyjeździe, maluje kolory na grzbietach.  Znajdujemy w sobie   optymizm, a towarzyszy mu szybki podział zadań. Idę z Mundkiem po zakupy, a pozostali mają zatroszczyć się o ognisko i miejsce do spania.
Ukraińska wieś, o nazwie, której nigdy nie pamiętałem ma wyjątkowo pasterski charakter. Dopiero po zejściu kilkuset metrów widzimy jakichś tubylców. Mundek pyta o „magazyn atkryty”, a kobieta wskazuje drogę na dół. Tam też się udajemy i błotnistymi ścieżynkami wychodzimy wreszcie na główną, wiejską arterię. Sklep widać z oddali. Uff, otwarty! Kupujemy same niezbędne produkty – chleb, ketchup, sucharki, kiełbasa i oczywiście piwo.  Duże, tanio, dużo. Nie spieszy nam się, dlatego ostatnie promienie słońca wykorzystujemy na łyknięcie dwóch browarów z wędzonym serkiem i rybkami. Pijemy, gadamy, jest przyjemnie. W końcu przychodzi zmrok, chłód zaczyna dokuczać –pora ruszać na górę. Weselsi o litr piwa, z siatkami zakupów, szybko pniemy się stroma ścieżką. Droga upływa bardzo szybko i po pół godziny  meldujemy się na miejscu biwaku. 
Tymczasem pozostała trójka doskonale gospodarzy przy obozowisku. Ognisko płonie, namioty rozłożone. Z naszymi siatkami prowiantu można przystępować do zabawy pod gwieździsty niebem.
C’est la vie –po wesołym wieczorze, zaczyna się melancholijny poranek.  Pogoda jest wprost bajkowa. Spiekota wcześnie wygania nas z namiotów, jednak lenistwo nie tak łatwo przepędzić. Kończymy, rozpoczęty dwa dni temu proces opalania. Bez pośpiechu, bardziej myśląc, co z sobą począć.
A jakby zrobić sobie tu melinę – po chwili ktoś rzuca. – I posiedzieć jeszcze z dzień, dwa –dodaje.
Opcja niby poroniona  lecz w tym wypadku padająca na podatny grunt.
-Żartowałem, trzeba się zbierać w końcu – kwituje, chyba świadomy, że co najgorsze - możemy się zgodzić na opcję przedłużenia odpoczynku.
Zbieramy swoje rzeczy, po czym zaczynamy schodzić.  Znajomą drogą, docieramy wkrótce do wsi. Transportu publicznego brak, decydujemy się na marsz. Plecaki ciążą, a pogoda dla odmiany częstuje nas spiekotą i upałem. Do większej miejscowości mamy około  ośmiu kilometrów.  







Odległość zajmuje  dwie godziny. W większej wiosce także jakoś nic nie kursuje. Czekamy  na przystanku lecz po dłuższej chwili, znudzeni postanawiamy maszerować dalej.  Próbujemy złapać stopa, ale nie mamy szczęścia. Zresztą pięcioosobowa grupa ma małe szanse na ten środek transportu.  Po kilku kilometrach zatrzymuje się wreszcie marszrutka. Zadowoleni kontynuujemy podróż na siedząco. Mimo woli wdaję się w rozmowę z Ukraińcem, który pracował jakiś czas temu w Polsce. 
Po godzinie jazdy docieramy do większego miasta. Tu działa już kolej, dlatego liczymy na transport do Lwowa. Udaje się kupić podejrzanie tanie bilety. Za kilkaset kilometrów jazdy płacimy w przeliczeniu 6-7zł.  Czas do przyjazdu pociągu spędzamy w lokalnym barze. Przy kuflu piwa, obserwując  proste życie folkloru ze stolika obok.




Po siedemnastej przyjeżdża pociąg. Wsiadamy licząc na ciekawą podróż. Nie możemy być zawiedzeni.  Nie w tym kraju. Po drodze, w przedziale robi się coraz bardziej tłoczno. Z każdym kolejnym przystankiem (a było ich chyba ze sto) dosiada się kilka babuszek  z towarem na sprzedaż. Zaczyna robić się tłoczno, a nasze bagaże widocznie zawadzają. W chwili zagrożenia wybieram najlepszą możliwą opcję – nurkuję na  górne kojo. Nie mija parę chwil i już śpię.
Około piątej rano dojeżdżamy do Lwowa. Po wyjściu z pociągu, jeszcze w krótkich spodenkach, przeszywa mnie lodowaty chłód. Dworcowy termometr wskazuje 4,5 stopnia Celcjusza.  Ot wszystko jasne, tylko jak to możliwie? Wsiadaliśmy przecież do pociągu w upale. Pogoda znów okazała się nieprzewidywalna.
Nie wiem za czyim pomysłem, owczym pędem,  idziemy zwiedzać  Lwów. Ciągle jest cholernie zimno, a z nieba sypie się śnieg z deszczem. Przechodzimy przez stare miasto, ale bardzo na siłę, bez entuzjazmu i bez sensu. Osobiście mam dość i chyba nie ja jeden, bo szybko wracamy pod dworzec kolejowy.  Wsiadamy w marszrutkę po czym opuszczamy pochmurne i mokre miasto. Na granicy „okupujemy” się do maksymalnych limitów,  w  alkohol i miejscową chałwę. Ku mojemu zdziwieniu, rozmienione sto złotych wystarcza na cały , pięciodniowy wyjazd.
Bramki graniczne są naszym ostatnim punktem wycieczki. Żegnam się z Ukrainą,  Karpatami i folklorem, który z zaciekawieniem  obserwowałem ostatnimi dniami. 
Majówkowa wycieczka była dla mnie bardzo kształtująca. Pierwszy wyjazd na Ukrainę bardzo zachęcił do ponownego odwiedzenia tego kraju. W końcu wyszedłem na szerszy horyzont, zarówno kulturowy jak i górski. Był to dobry początek dla przyszłych  wyjazdów zagranicznych i pierwsze tego typu przeżycie, które zapamiętałem szczególnie ciepło.  Wrócę tu już niedługo, góra dwa miesiące…
 Tomasz Duda



Tatry zimą, sezon 2011/2012 - podsumowanie.

$
0
0

Tatry zimą, sezon 2011/2012 - podsumowanie.


Od początku aktywności turystycznej moje tatrzańskie wycieczki miały charakter zimowy. Niekiedy nawet wbrew mojej woli i chęci – ale jednak. Tak było np. we wrześniu 2009 , kiedy śnieg zaatakował złotą polską jesienią.  W zimie 2010/2011 również zdarzało mi się bywać w Tatrach – jednak miało  to bardziej charakter rozpoznania.  Bez doświadczenia, kompletnego sprzętu i umiejętności zapuszczałem się tylko w okolice Kasprowego Wierchu, Czarnego Stawu Gąsienicowego czy Przełęczy Liliowe. 
Bardziej interesująca okazała się miniona zima– podsumowując zaliczyłem cztery tatrzańskie eskapady.  Podszedłem do problemu poważniej – udało się między innymi zrobić szkolenie lawinowe, zakupić tego rodzaju sprzęt i zweryfikować teorię przyswajaną w domu.



1.Sezon zimowy 2011/2012 rozpoczynam  już w październiku.  Trochę wcześnie,  patrząc na ostatnią jesień, ale jednak były takie piękne czasy.  Niedługo , po rozpoczęciu roku akademickiego udaje się zorganizować ekipę i piątkowym wieczorem  14ego października wyjechać z Lublina na południe. Ludzie w większości pracujący, dlatego wycieczka typowo weekendowa.
Około czwartej  rano wytaczamy się z samochodu w Zakopanem i zmierzamy w stronę Kuźnic.  Pogoda nie zachęca do wyjścia. W czasie jazdy leje, teraz pada śnieg.  Po piątej wychodzimy na szlak zielony i podchodzimy w stronę Kasprowego. W Kuźnicach około centymetra śniegu,  wraz z wysokością przybywa. Na Kasprowym meldujemy się przed ósmą. Warunki można śmiało określić jako  koszmarne. Widoczność do kilkunastu metrów, mocny wiatr i ujemna temperatura. W mokrym Zakopanym nikt by się ich nie spodziewał. Tu się rozdzielamy. Trzech znajomych schodzi na Murowaniec, ja z Januszem idziemy w stronę Świnicy.
Rok 2011 to jeszcze rok chudy w moim ekwipunku. Po dotarciu na Świnicką Przełęcz zastanawiamy się co robić.  Obok nas dwójka turystów wiąże się przed wejściem. W naszym posiadaniu tylko dwie pary raków i jeden czekan. Doświadczenia zero, warunki trudne. Wracamy. Przez Liliowe, zielonym szlakiem  schodzimy do Murowańca i  na nocleg do Zakopanego. Gości nas wielki Dom Turysty, dziś należący już do przeszłości. 










 W niedzielę rano zbieramy się dosyć wcześnie, wschód słońca zastaje nas na nogach. Pogoda, zapowiada się cudownie. Ostry mróz, a na niebie żadnej chmurki. Dziś w planach inny rejon Tatr. Podjeżdżamy na parking przy drodze i ruszamy na szlak. Początkowo niebieskim przez Dolinę Złotą, następnie czarnym, czerwonym i niebieskim przez Dolinę Roztoki , zmierzamy do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. Około jedenastej meldujemy się na miejscu. Smarujemy twarze kremem z filtrem, zdejmujemy zbędne  ubrania i weryfikujemy plany.
 Łukasz wraca do samochodu, pozostałe cztery osoby idą do góry.  A ja na ich czele ;) Celem jest Kozi Wierch.  Kierujemy się za śladem ścieżki szlaku niebieskiego. Niedługo potem  odbijamy na północ,  w masyw Koziego Wierchu. Słońce praży, śnieg  rozmiękły, wybieram podejście wypukłością z lewej. Od tego momentu kończy się przetarty szlak i zaczyna katorga.  Torujemy, za słońce pali.  Szczyt zdobywany przed piętnastą. Tam czeka nas przerwa i podziwianie widoków, które zapierają dech w piersiach. Szare Podhale dziwnie koliduje z bielą Tatr.  Niebawem schodzimy/zbiegamy  i zmniejszając naszą odległość  od schroniska. Potem już tylko monotonna i śliska droga w dół Doliną Roztoki. Zejście niby proste, ale pochłania nas precyzyjne stawianie kroków.  Po  zmroku docieramy na błogosławioną Drogę Balzera i asfaltem idziemy w dół. Na Łysej Polanie spotykamy się z Łukaszem i jego ciepłym samochodem.  Została już tylko droga do Lublina.




2.Kolejny Tatrzański wyjazd był już  typowo zimowy. Śnieg w całym kraju (sam się dziwię, patrząc za okno w tym momencie) i mrozy. A mrozy niespotykane. Nocą temperatura schodziła do – 25 stopni, a w Polskim Busie, którym przyszło nam jechać, oczywiście zamarzł kibel J.
Niemniej jednak przewoźnik dotarł na czas do Zakopanego i 3ego lutego,  po siódmej rano dane nam było  przemierzać „Krupową Grań”, przy siarczystym mrozie i niebanalnej aurze. Jest nas póki co dwóch – ja i Janusz.  Tego dnia na szczycie Świnicy sugerowana temperatura wynosi  -30, ale nie przesadzajmy - było -25.  Na szczęście w Kuźnicach jesteśmy  rozgrzani.  Kierujemy się na niebieski szlak, przez Skupniów Upłaz, niespiesznie stawiając kroki. Tydzień temu miałem kontuzję kolana, która dosłownie wyeliminowała mnie na parę dni, a teraz  sam się dziwię, że zdecydowałem się wyjechać w góry.  W Murowańcu konsumujemy spóźnione śniadanie i decydujemy się z całym bagażem iść w stronę Świnicy.
 Plany szumne, ale z wykonaniem trudniej. Dowlekam się ledwie za wyciąg na Kasprowy i odpuszczam. Kolano daje o sobie znać, a ja nie chcę ryzykować, bo to przecież początek wyjazdu.  Wolny czas poświęcamy na naukę hamowania czekanem i kopanie śnieżnej jamy.  Wokół widoki piękne, ale zimno dokucza. Na nogach mam jeszcze Meindle, i nie są to buty zimowe, co mogę teraz namacalnie odczuć. Zmieniamy się przy łopacie, ale to nie pomaga. Stopy mam jak bryłki lodu. Szybko kończymy jamę, po czym zakopujemy ją i wracamy do Zakopanego.

 Noc spędzamy w domu Turysty, a rano spotykamy się ze znajomymi.  Niebo zasnuły chmury, ale mróz ustąpił. Jest tylko kilkanaście stopni poniżej zera. W piątkę pokonujemy drogę do Murowańca. Dziś wyjątkowo uważam na swoje kolano, celem wyjścia gdzieś wyżej.  Decydujemy się iść na Kościelec, szlakiem przez Zielony Staw. Zaczyna pruszyć drobny śnieg, jednak pogoda w czasie podejścia jest stabilna. Szczyt zdobywamy wprost z marszu. Mimo iż po drodze nie mijamy nikogo, droga nie stwarza problemów. Zejście również. Tym razem nie odbieramy sobie przyjemności dupozdjazdu.
Raki z nóg i w odstępach niwelujemy wysokość  Przełęczy Karb do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Dla większości to zapewne najprzyjemniejszy punkt dnia.
 I znowu na noc przychodzi nam zejść do Zakopanego – w schronisku brakuje miejsc.  Kolejnego  dnia nam za to brakuje chęci. Trzeci raz pokonywana droga d Murowańca jest mocno nużąca. Skoro jednak przyjechaliśmy to po prostu iść trzeba. Przynajmniej nocleg w schronisku mamy zapewniony i ta myśl wprawia nasze nogi w ruch.  Popołudnie spędzamy na uskutecznianiu teorii. Głównie stanowiska w śniegu w okolicach Karbu. Wieczór spędzamy w czteroosobowym gronie, do tego Dobrosława jest przeziębiona. 




W poniedziałek, 6ego lutego ociepla się. Termometr na Murowańcu odnotowuje  9 stopni poniżej zera.  Do wyjścia zdolnych jest tylko trzy osoby. Zostaję ja, Anita i Janusz.  Wychodzimy po śniadaniu, około ósmej. Początkowo zmierzamy na Kasprowy, później odbijamy na Przełęcz Liliowe.  Kolejny etap marszu to czerwony szlak na Świnicę. Trasa przetarta, śnieg twardy.   Szybko osiągamy wierzchołek taternicki. Przejście na drugi szczyt Świnicy jest już ciekawsze i kończy się skalnym koniem.  Tu zauważamy, że w oddali, ze wschodu,  idą czarne chmury i zaczyna padać. Początkowe plany zejścia do Zawratu zostają zmienione. Po częściowym zejściu południowym żebrem , trawersujemy masyw Świnicy i zawracamy naszą pierwotną drogą, na Świnicką Przełęcz. Tu uderza w nas wiatr i śnieg.  Poświęcamy chwilę na zabawę ze stanowiskami, po czym schodzimy Świnickim Żlebem. Wieczór spędzamy w Murowańcu, chcąc zabić czas jaki pozostał nam do północy i odjazdu Polskiego Busa.

ZDJĘCIA




3.Na 17-20 luty przypadł termin szkolenia lawinowego. Kurs zorganizowany został przez Fundację Anny Pasek w Dolinie Gąsienicowej. Właściwie można powiedzieć, że było to szkolenie „Mimochodkowe”, gdyż nasz klub zupełnie  je zdominował. Poza standardowymi zajęciami będącymi w programie takiego szkolenia, w schroniskowym pokoju udało się również pogadać o czymś innym. W ruch poszła lina i szpej.  Udało się przećwiczyć parę kwestii i tematyki wysokogórskiej jak węzły, wiązanie się na lodowcu, czy budowę stanowisk.  W czasie kursu nie było praktycznie czasu na wyjście,  jednak wykorzystaliśmy go maksymalnie. W piątek do wieczora konstruktywnie wykorzystując czas wolny, postanowiliśmy wyjść na Kasprowy. Zebraliśmy się do tego bardzo późno, ale ostatecznie trzy osoby weszły na Kasprowy i Beskid. Pogoda była paskudna,  a widoczność zerowa, czym zresztą ten wyjazd się charakteryzował.




W niedzielę miało miejsce załamanie.  Przyszła odwilż, a silny wiatr i zacinający śnieg dopełniły dzieła.  Ogłoszono lawinową 3kę, a na zajęcia praktyczne z kursu wybraliśmy się tylko pod Czarny Staw. Pogoda dawała w kość, każdy chyba miał ochotę wracać do schroniska.   Niewiele metrów od nas zeszło trochę śniegu, a na Kasprowym miał miejsce poważniejszy wypadek lawinowy. Po „odbębnieniu” tego, co było do zrobienia, z ulgą wracaliśmy do Murowańca.

Poniedziałek 20ego lutego zapowiada się za to całkiem ładnie. Temperatura spada poniżej zera, zaś niebo jest łaskawsze. W planach mamy  spacer w kierunku Świnicy.  We trzy osoby, bo większość Mimochodka opuściła nas dzień wcześniej,  podchodzimy na Kasprowy.  Potem odbijamy  na czerwony szlak i przez Beskid, niespiesznie przybywamy na Przełęcz Świnicką.  Jako iż wchodzić na szczyt nam się odechciewa, zamierzamy poćwiczyć. Rozpoczynamy od budowy stanowisk z czekana i poprzez różne techniki asekuracji  przechodzimy do wiązania się. W ramach praktyki maszerujemy kilkaset metrów  związani, budując po drodze  parę punktów.  Jako iż krótki dzień ma się ku końcowi, wracamy. Z powodu zagrożenia lawinowego wybieramy na zejście ponownie drogę przez Kasprowy Interesująca część wycieczki dobiegła końca.


4.Tatrzańskie doliny ponownie witają nas w połowie marca.  Ubrani już bardziej wiosennie, wyspani po nocy w Polskim Busie,  kierujemy się oczywiście do Kuźnic. Termin wyjazdu, mimo iż wybierany w styczniu, okazuje  się pogodowym strzałem w dziesiątkę. Zero wiatru, chmur, opadów.  Lustro.  W takiej aurze, obarczeni jedzeniem na cztery dni i innymi dobrami, docieramy do Murowańca.   Schronisko prawie puste,  wyludnione.  Chyba powodu późnej godziny. Przebieramy się, zakładamy sprzęt lawinowy i idziemy. Najpierw na Czarny Staw Gąsienicowy.  Słońce grzeje jak w piekle. Zostajemy tylko w koszulkach. Po wykopaniu profilu śnieżnego, podchodzimy na Zawrat. Warunki cudowne. W cieniu żlebu nie dokucza słońce, a raki trzymają idealnie. Na Zawracie postanawiamy poćwiczyć asekurację lotną. W tym celu robimy zwrot w lewo,  na Mały Kozi Wierch i z powrotem, zakładając po drodze kilka przelotów. Teraz na ciężko już droga w dół. Letni, niebieski szlak i do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów.  W murach budynku możemy poczuć, destrukcyjne działanie słońca.
Brak kremu z filtrem boli dosłownie. Do tego jesteśmy bardzo wysuszeni. Przez cały wieczór nawadniamy się dokładnie i po wypiciu kilku litrów herbaty kładziemy się spać. Towarzystwo wokoło niezbyt liczne. 













 Rano wychodzimy na lekko w stronę Szpiglasowej Przełęczy.  Aura rozpieszcza znowu.  Ni wiatru, ni chmurki tylko palące słońce. W cieniu śnieg jeszcze zmrożony, więc idzie się przyjemnie. Z przełęczy granią zmierzamy  na Szpiglasowy Wierch.  Tam roi się od turystów i możemy znowu poczuć temperaturę. Mimo gorąca pozostajemy w kapturach, z obawy o skórę. Okulary są zbawieniem. Jeszcze krem z filtrem i bylibyśmy w niebie. Ze Szpiglasowego odbijamy w przeciwna stronę.
Przecieramy drogę na Miedziane, po czym graniówką docieramy do Marchwicznej Przełęczy.  Zawracamy tą samą drogą. Na Szpiglasowej Przełęczy jesteśmy przed piętnastą, także wymyślamy dalszą drogę.  Decydujemy się dla zabawy na przeciwny kierunek . Przechodzimy przez Szpiglasowy Wierch i w ciekawszych warunkach mikstowych  pokonujemy odcinek do Liptowskiego Wyżniego Kostura.  Ponownie zawracamy i już wieczorną porą schodzimy do schroniska.   Zastajemy tam prawdziwą ciżbę ludzi. Ledwie możemy się wepchać do jadalni i zając miejsca, których  boimy się opuścić . Kolejne nawadnianie i kolejna noc. Tym razem na kocu, w korytarzu.








W niedzielę opuszczamy schronisko „5 Stawów”. Z ciężkimi plecakami udajemy się na Gładką Przełęcz.  Prażące słońce stało się już etykietą wyjazdu. Idziemy czym prędzej, zanim nagrzeje stoki. Panoszymy się trochę po grzbiecie, wchodząc na Walentkowy i Gładki Wierch, po czym zawracamy  na Zawrat. Piekące po plecach słońce i pełne plecaki męczą nas dotkliwie. Każdy z nas musi swoje wypocić, aby dotrzeć na przełęcz. Dalsza droga to nic nowego – Czarny Staw i Murowaniec.


  Do budynku wtaczamy się całkiem wcześnie, więc szukamy sobie alternatywy od siedzenia przy stole. Bierzemy szpej i wracamy pod Czarny Staw – na lody.   Tam zakładamy stanowisko i wspomagając je asekuracją z przyżądu, robimy parę rundek po cieknącej, lodowej pochyłości. Szybko  zastaje nas zmrok. Cirrusy na niebie nie wróżą nic dobrego, poza tym  zaczyna wiać. Pędem puszczamy się do schroniska.



Jak prognozy zapowiadały, pogoda zaczęła się psuć. Gdy wychodzimy poniedziałkowym rankiem, aura wygląda już inaczej niż w poprzednich dniach. Na niebie pierzaste chmurki, wieje. Niby nic nadzwyczajnego, ale żółta lampka w głowie się zapala. Dziś wybieramy się na Granaty. Przy Koziej Dolince ubieramy raki i wbijamy się w skalną grzędę, na prawo od letniego szlaku.  Przed sobą mamy całkiem ciekawy teren. Początkowa skalno-lodowa rynienka wychodzi na dość nachylony śnieżny stok.  Tam posuwamy się na czworakach.

Raki trzymają idealnie, morale sięga zenitu. Czysta przyjemność wchodzenia. W tych warunkach w kilkadziesiąt minut docieramy na Zadni Granat. Tam pogoda jeszcze się trzyma.  Jednak tylko przez chwilę. W miarę  wędrówki na północ, ogarnia nas mgła, a śnieg pod stopami zaczyna się topić. Na Skrajnym Granacie widoczność  jest mocno ograniczona.  W tych warunkach  boje się schodzić bezpośrednio do Czarnego Stawu. Zapada decyzja o powrocie tak, jak weszliśmy. Więc zawracamy. Od tej chwili wycieczka przestaje być czymś przyjemnym, a staje się przykrą koniecznością powrotu. Tam gdzie wcześniej było idealnie, teraz zapadamy się po pas. I tak krok po kroku, aż do Koziej Dolinki, która straciła teraz na bezpieczeństwie. Mamy dość.  Wracamy do schroniska po rzeczy, po czym dalej do Zakopanego.



Zimowy sezon 2011/2012 był dla mnie bardzo kształtujący. Podsumowując spędziłem kilkanaście dni w górach, które pozwoliły mi zdobyć cenne doświadczenie.  Sucha teoria znalazła wreszcie przełożenie na rzeczywistość, wszystkie niedociągnięcia i bolączki wyszły na wierzch. Kilka razy przeszliśmy się z liną, mając na względzie późniejsze wyjazdy w Alpy i Kaukaz. No bo gdzie ćwiczyć to lepiej? A może jechać  na tzw. „betona”, bez wcześniejszego przygotowania?  To tak gwoli wytłumaczenia „specjalistom”, dlaczego używaliśmy liny, w potencjalnie bezpiecznych miejscach.
Pozdrawiam

Tomasz Duda

Autostopem do Gruzji – poradnik, know how

$
0
0

Autostopem do Gruzji – poradnik, know how

Gruzja – niewielkie państwo w Kaukazie. Obszarowo zajmuje teren dwóch większych polski województw, a cała ludność liczy tyle, co aglomeracja potężniejszego europejskiego miasta.  Kiedyś jeszcze kojarzona jako część Rosji, czy miejsce zbyt niebezpieczne, aby tam jechać,  dzisiaj przyciąga.
Przyciąga jak magnes rzesze ludzi z całego świata. A jedną z nacji, która najbardziej upodobała sobie ten kaukaski kraj, jesteśmy my – Polacy.
Nie wiem, co dokładnie mówią statystyki , ale w ostatnim roku Gruzję odwiedziło z pewnością kilkaset tysięcy naszych rodaków.  Twierdzi się, że jesteśmy w pierwszej trójce, jeśli chodzi o odwiedzających ten kaukaski kraj.
Opcji pokonania prawie 3 tys km w linii prostej jest kilka. Najpopularniejszy samolot, rzadziej prom z Ukrainy, czy podróż samochodem – to opcje stosunkowo kosztowne.
Owszem, można czatować na okazyjne ceny biletów, jednak poniżej 1000zł w obie strony raczej trudno zejść.
W związku z coraz większą popularnością Gruzji,  dużo ludzi decyduje się  spędzić tam wakacje i nie dysponując zbyt wielkimi  funduszami, wybiera podróż autostopem. Stosunkowo często widzi się opisy tego typu wypraw  w sieci.

Tak właśnie postąpiłem i  ja, jako przykład gatunku studenckiego i postanowiłem przejechać tą trasę, po prostu opierając się o dobre serce obcych ludzi.
Nie będę tu mówił, że miałem jakoś trudno  od samego początku i że długo się przygotowywałem. Nie, nie, nie. Po pierwsze na wyjazd tego typu trzeba patrzeć  nie jak na wyprawę życia, przeznaczoną dla nielicznych,   ale sposób na zaoszczędzenie na transporcie, bądź środek do osiągnięcia celu. Celu jakiego nie bylibyśmy w stanie osiągnąć, w wypadku konieczności zapłacenia za transport.
Ja patrzyłem tak na perspektywę wyjazdu do Gruzji, gdyż rok przede mną wybrali się tam znajomi. Wcześniej byłbym przekonany, że to wyjazd na koniec świata, ale jeśli znajomy może, to ja co? Będę gorszy?  Poza tym  udzieli mi oni kilku wskazówek i oczywiście zmotywowali – czego i ja próbuję teraz.
O technicznych aspektach łapania stopa tu nie napisze. Piszą to inni, a może i ja to zrobię, ale w osobnym wątku.  W każdym razie, jeśli chodzi o towarzystwo, to wybrałem opcję optymalną.   Team – chłopak i dziewczyna spełnia właśnie tą rolę. Bezpieczeństwo większe niż przy dwóch przedstawicielkach płci pięknej, prawdopodobieństwo wzbudzenia  zaufania kierowcy niż przy dwóch facetach - także. 


 I Czas
Droga z Polski do Gruzji to prawie 3,3 tysiąca kilometrów, w zależności od doboru trasy. W żadnym razie nie powinniśmy się bać tej liczby.
Ile czasu zajmuje ?– to chyba  najpopularniejsze pytanie, które zadaje sobie każdy planujący taką podróż.  Oczywiście nie ma jednoznacznej odpowiedzi.  Liczby są różne, lecz zamykają się w przedziale 4-8 dni. Poniżej czterech dni chyba dojechać autostopem się nie da, a o podróży powyżej ośmiu nie słyszałem(no chyba że z balowaniem po drodze).  Na te rozbieżne dane trzeba patrzeć oczywiście z przymrużeniem oka.  Żądającym konkretnych informacji radzę przyjąć do obliczeń czas 7 dni. Chyba to będzie najodpowiedniejszym wyborem.
Poza osobistą organizacją wycieczki pozostaje oczywiście czynnik obiektywny i zasadniczy w tym rodzaju podróży – szczęście w łapaniu stopa. I trzeba przyjąć, że w końcu fortuna  dopisze. Tak będzie i już.  Zdarza się, że trzeba trochę postać. Mi nie zdarzyło się czekać więcej niż 3 godziny.  Jednak bywa również, że zmieniałem samochody w kilkuminutowych odstępach, bądź jeden kierowca wiózł mnie tysiąc i więcej kilometrów.  W podróży największy zastrzyk szczęścia zaaplikował mi Gruzin, który spotkany  na przejściu granicznym w Nadlac (Rumunia), zawiózł mnie do samego Tbilisi. Znajomy jechał z Węgier do Istambułu z jednym kierowcą itp.
Tak więc szczęście w łapaniu stopa w końcu musi nastąpić  i jeśli nie dziś, to jutro. Trzeba przyjąć ten fakt, jako zjawisko nieuchronne. I nie twierdzę, że ja się nie denerwuje, gdy stoję przy drodze na słońcu, gdy coś jest nie tak. Wręcz przeciwnie – jednak zakładam, że w końcu los zacznie sprzyjać.
Podsumowując, w moim przypadku droga autostopem do Gruzji  zajęła w jedną stronę 8 dni, a z powrotem 5.  Musze tu jednak sprostować, że jadąc do Gruzji spędziłem  popołudnie i wieczór w Budapeszcie, a ponad to dwa dni oczekiwałem w Turcji na Gruzina.  Gdyby nie liczyć tych postojów zostałoby niecałe 6 dni uczciwej jazdy :D.


II Trasa
Jak już wspomniałem drogę autostopem do Gruzji trzeba szacować  na około 3300km.  Nie chcę się sprzeczać, co do dystansu, bo nie jest mierzony od linijki, a tylko orientacyjnie. Może ktoś lubi planowanie, liczby i właśnie takiej informacji potrzebuję. Mi w każdym razie nie była ona potrzebna.
Piszę tu oczywiście o drodze standardowej , czyt. na południe - > na wschód.  Drogi przez Ukrainę i Rosję nawet nie brałem pod uwagę, gdyż jeszcze nie wiedziałem, że granica rosyjsko-gruzińska jest otwarta od lata 2011.. Generalnie jest ona możliwa i z pewnością będzie ciekawszą opcją, o której często się nie słyszy.  Można przypuszczać, że z drugiej strony wzrośnie poziom trudności przedsięwzięcia. Pomijając kwestię wizy przez Rosję, pozostaje sprawa niemożności  znalezienia właściwie jakichkolwiek porad w sieci.
Trasę na południe również możemy dzielić.  Z  pewnością w drodze do Gruzji  będziemy przejeżdżać przez takie państw jak :  Polska -> Słowacja -> Węgry ->……….  -> Bułgaria -> Turcja -> Gruzja.
Wykropkowane miejsce oznacza jedną zmienną na naszej mapie – możemy zapełnić ją nazwą Rumunii bądź Serbii.
Zanim wyjechałem w podróż autostopem do Gruzji, wspomniany znajomy, który był tam wcześniej doradził mi trasę przez Serbię.  Koniec końców, nigdy nie zdecydowałem się na tą drogę, ale decyzję w tym wypadku podjął bardziej los.  Jak to się odbyło, gwoli ścisłości z moje winy, można przeczytać w RELACJI  i takich nieporozumień unikać.
Wybrałem opcję numer dwa – Rumunię, a teraz chciałbym was także do niej przekonać.  Dlaczego? – zapytacie.
Jest ku temu kilka powodów:
1.       Serbia nie jest państwem UE i wiąże się z tym kontrola paszportowa już na tym etapie. Tak czy owak, w Turcji potrzebny nam paszport – powiedzą przeciwnicy. Ja stwierdzę, że to  dodatkowa strata czasu w kolejce.
2.       Przejazd przez kraj, gdzie mniejsze jest prawdopodobieństwo trafienia na tranzyt w interesującym nas kierunku (dlaczego? ->czytaj niżej).
Kolega, który wracał z Gruzji autostopem przez Serbię wspomina, iż przejazd przez ten kraj nie jest problematyczny, ale komplikacja zaczyna się w Bułgarii, gdyż odcinek granica – Sofia jest bardzo mało uczęszczany i trudno stamtąd się „wyrwać”
Jak wspomniałem – nakłaniam do wyboru drogi przez Rumunię, gdyż:

1.       Jedziemy cały czas terenem UE – poza komfortem psychicznym unikamy kolejek na przejściach.
2.       W okolicach Sibiu, ściągamy na siebie właściwie cały tranzyt z zachodniej i środkowej Europy, w kierunku  na Turcję.
3.       Obstawiamy wtedy trasę gruzińskich i tureckich tirów. Na Węgrzech dowiedziałem się, iż właśnie te nacje – w naszym wyjeździe najbardziej preferowane jako kierowcy, potrzebują do Serbii wizy i dlatego omijają ten kraj.


III Planowanie trasy – punkty kluczowe
Orientacyjne dane, jakie podałem powyżej powinny posłużyć nam na  planowanie trasy.   Najlepiej chyba przyjąć czas podróży na tydzień i zaplanować po drodze punkty kluczowe. Po jednym na każdy wieczór.  Zależnie od upodobań. Mogą to być duże miasta – przejścia graniczne lub stacje benzynowe – w zależności od upodobań noclegowych, o czym później.  W przypadku chęci można pobawić się jeszcze w jakieś punkty awaryjne, etc.  Ja przyjmuję, że 450km dziennie przejedziemy na pewno, a w razie kolizji będziemy improwizować.
Proponowana przeze mnie dokładna droga (z podziałem na dni) może wyglądać tak:
1.       PG(przejście graniczne)  Barwinek (Słowacja) -> Koszyce -> PG Tornyosnemeti (Węgry) -> Miszkolc -> Debrecyn -> PG Bors
2.       (Rumunia) Oradea -> Turda -> Alba Julia -> Sibiu
3.       Ploesti -> Bukareszt –> Giurgiu -> PG Russe
4.       (Bułgaria) Veliko Tarnovo -> Stara Zagora -> PG Edirne
5.       (Turcja) Edirne -> Istambuł ->  Bolu
6.       Ilgaz -> Merzifon -> Samsun
7.       Ordu -> Rize -> PG Sapr (Gruzja) - > Batumi
Co do trasy należy się kilka uwag. Nieprzypadkowo przez Turcję wiodą najdłuższe odcinki – nie boję się użyć stwierdzenia, że tam przejedziemy najwięcej.  
Nie bez powodu nie zatrzymujemy się także w Istambule. Każdy postój w mieście kosztuje stratę czasu, a w takim molochu  szczególnie.  Jest to jedna z aglomeracji całkowicie odpornych na ruch pieszych. Wjechać łatwo, jednak z wyjazdem może być gorzej, bo trzeba łapać stopa przy autostradzie.  Oczywiście, da się – jednak po co utrudniać sobie życie.
W powrotnej drodze do kraju ważnym punktem jest przejście turecko-bułgarskie w Edirne. Określiłbym je jako klucz do Europy.  Przejeżdża tamtędy i zatrzymuje się moc  ciężarówek. Jeśli trochę poczekamy i pogadamy z kierowcami to możemy zapewnić sobie daleki transport – nawet i do kraju.


IV Kierowcy – czyli gdzie „biorą najlepiej”
Po autostopowym wyjeździe do Gruzji, gdyby ktoś zadał mi pytanie gdzie najlepiej się „łapie” – odpowiedział bym bez zawahania – w Turcji.
Mimo iż przez wielu ten muzułmański kraj odbierany jest jako nieprzyjazny dla „giaurów” , to wcale nie jest prawdą. Osobiście byłem pełen stereotypów. Po tym co słyszy się w mediach, co mówi otoczenie i ludzie których najczęściej jedyną wspólną rzeczą z Turcją jest znoszony sweter, można mieć takie wrażenie ;).  Na przykład koleżanka zrezygnowała z wyjazdu, właśnie z tego powodu -  paplaniny otoczenia.
 Dla autostopowicza Turcja jest krajem bardzo przyjaznym. Drogi dobrej jakości, za koczowanie przy autostradzie nie biją, a kierowcy wprost zadziwiają życzliwością.  Byłem zaszokowany, gdy pod Istambułem, Tiry na autostradzie stawały jeden za drugim, żeby nas podwieźć. I z tych właśnie powodów, najprawdopodobniej Turcję przejedziemy najszybciej.
Gruzja –w drodze do stolicy trzeba pokonać prawie cały kraj.  Tu było wprost przeciwnie. O „autostopowaniu” w Gruzji słyszałem różne cuda.  Że co drugi kierowca się zatrzymuje, że powyżej 5 minut nie czekał nikt etc.  I właśnie chyba z tego powodu byłem zawiedziony. Owszem, tam autostopem jeździ się dobrze, ponadprzeciętnie niż w krajach europejskich, jednak nie można wychodzić z założenia Gruzinów – cudotwórców.  W miejscach mniej popularnych jest naprawdę dobrze, w turystycznych można postać i dłużej. No chyba że zapłacimy. Taksówek i marszrutek nie brakuje.
Autostop to popularny sposób transportu w Rumunii. Jeśli nie trafimy na dobrego Rumuna, to z pewnością na TIRa, który jedzie gdzieś tranzytem.  Trzeba jednak pamiętać, że w tym kraju tradycyjnie za stopa się płaci. Miejscowi płacą,  wiec czemu turysta ma dostać coś za darmo.
Państwo, które jeszcze wymienię to Bułgaria.  Tam autostopem jeździ się źle. Osobiście nie miałem szczęścia podróżować z Bułgarem, jednak znajomi zdecydowanie byli zniesmaczeni czasem spędzonym na lokalnych drogach.  Podobno z powodu napadów, tubylcy boją się zatrzymywać.
Pozostałe kraje, które zawarłem w opisie powyżej są  zbędne do dłuższego opisywania. Jak to cywilizowane państwa europejskie – każdy sobie i na litościwego kierowcę trzeba swoje odczekać.
Po prostu – standard.


V Orientacja w przestrzeni , co zabrać:
Na sam wyjazd oczywiście trzeba zabrać niezbędne rzeczy. Nie mówię tu o ubraniach, jedzeniu, czy innym wikcie, potrzebnym do przeżycia.  Można zastanawiać się mianowicie, co wziąć, aby prawidłowo orientować się w swoim położeniu.  Z miejsca mogę polecić GPS turystyczny. Małe, przydatne urządzenie, z pomocą dobrej mapy, na pewno będzie dla nas pomocne. Teoretycznie może służyć jako wyłączne narzędzie do określania naszego położenia. 
Praktycznie różnie z takimi urządzeniami bywa, a problem potocznie zwiemy „złośliwością rzeczy martwych”. Poza tym gadget nie jest tani i nie każdego stać (np. ja póki co nie mam własnego).
Niezawodnym sposobem zawsze pozostanie mapa. Nie należy tu oczywiście zbytnio przesadzać.  W swojej podróży, na dwie osoby posiadaliśmy:
1.       Wydruk trasy, naniesionej na Google maps,
2.       Dużą, poglądową mapę Europy, skala ok. 1:4500000
3.       Mapę drogową Turcji w skali 1:1000000
4.       Mapę poglądową Gruzji (z przewodnika na kartce A5) ;)
Myślę, że taki komplet będzie wystarczający. Osobiście, dysponując tymi mapami nie miałem żadnego problemu z orientacją.


VI Waluta dla wszystkich krajów
Kolejną kwestią, nasuwającą się potencjalnemu autostopowiczowi jest kwestia waluty.  Co wziąć, w jakich ilościach, gdzie dostać. To pytania którymi nie powinniśmy sobie zawracać głowy. Teoretycznie w każdym kraju obowiązuje inna waluta, która w większości  w Polsce jest trudno osiągalna. Kolega próbował kupić no i nie kupił.
Praktyka wygląda bardziej kolorowo. W państwach Unii możemy śmiało kupować w Euro, zaś Turcja i Gruzja to państwa jeszcze strefy dolarowej. Warto mieć parę zielonych świstków, bo „zielony” u nich ma duży prestiż.  W wielu miejscach w Turcji, np. stacje benzynowe, akceptowane jest także Euro. Już od granicy – wiza to koszt 15 Euro.
Ponad to jesteśmy w XXI wieku i bankomat czai się na przechodnia niemal za każdym rogiem.
Konkludując potrzebujemy kilkadziesiąt ojro, trochę  dolarów, a pozostałe pieniądze  na rachunku bankowym.


VII Komunikacja werbalna z kierowcami:
Wbrew temu co by się mogło wydawać, na południu i południowym wschodzie kontynentu można się dogadać.  Węgrzy i Rumuni w większości rozumieją po angielsku czy niemiecku przynajmniej w stopniu komunikatywnym. Może co innego na wsi, czy w górach, ale w mieście,  przy ruchliwej ulicy z pewnością nie będzie  problemów w porozumiewaniu.  W Gruzji i Bułgarii porozmawiamy za to po rosyjsku. W tym pierwszym kraju, jak to w byłej SRR, ten język jest podstawą komunikacji.  Około 80-90% ludności zna go przynajmniej w stopniu podstawowym.  Konsekwentnie przydaje się także umiejętność literowania w cyrlicy – tym alfabetem wypisane jest wiele nazw w Gruzji i wszystkie w Bułgarii (oznaczenia miejscowości są w także w alfabecie łacińskim).
Największą próżnią językową jest Turcja.  Typowy Turek, którego przyjdzie nam spotkać, szeroko uśmiechnięty, grubszy chłop z wąsem (to moja ikona Turka) poliglotą nie jest. To delikatne stwierdzenie – najczęściej mówi tylko w rodzimym języku, trochę po arabsku i tyle. Rosyjskiego nie znają tam w ogóle, angielski w stopniu znikomym. Często powołują się na język niemiecki, ale bywa że kojarzą tylko słowo „gut”.  No i oczywiście „problem”. To mówi  każdy – „kein problem”, „no problem” w odniesieniu do wszystkiego. 
Dlatego warto parę słów po turecku znać, bądź chociaż wypisać i mieć przy sobie w czasie podróży. Pozostałe zwroty nadrabiamy gestykulacją i „body language” J. Pewien  polski kierowca ciężarówki, spotkany  w Rumunii, na pytanie, czy rozumie lokalny język, odpowiedział – Oczywiście, tylko od mówienia ręce bolą. I tego się trzymajmy. J

VIII Bezpieczeństwo
Bezpieczeństwo  -  przy podróżach autostopem najczęściej podnoszony argument ich przeciwników.  Nie będę tu wypisywał żadnych cudów. Niejedno już napisano o bezpieczeństwie przy tym sposobie podróżowania. Nadmienię tylko, że wyprawa do Gruzji na pewno nie będzie bardziej niebezpieczna niż np. do Barcelony czy Mediolanu.  Zakazu podróżowania autostopem ustawodawstwo żadnego z państw, przez które jedziemy, nie przewiduje.
Już drugi raz z kolei dementuję strachliwe poglądy a propos Turcji. Kraj, jak każdy inny, można rzec –orientalny, a autostopem jeździ się znakomicie. Może jeszcze dwie dziewczyny mogłyby się czuć niepewnie, ale para – nie ma powodu do niepokoju.  No i oczywiście – kimkolwiek byliście w Polsce, na wyprawie jesteście mężem i żoną J.
Żeby uniknąć nieprzyjemności i tym samym czuć się bezpieczniej, proponuję pytać kierowców o koszt podwózki, albo od razu mówić „no Money”.  Ten zwrot rozumie każdy, a my mamy pewność, że machający na odczepne ręką nic od nas nie zażąda.  Jak wspomniałem, w Rumunii funkcjonuje płatny autostop, a w Gruzji w popularnych miejscach aż roi się od taksówek czy amatorów łatwego zarobku.  Bądźmy uważni.

IX Nocleg
Na wyjazdach tego typu jest to termin dość specyficzny. Niejeden wyga autostopowy uśmiechnie się, jeśli zapytamy go o nocleg. Sam się cieszę, na myśl, ile można by opowiadać o pomysłowości  wyszukiwania miejsca na nocny spoczynek.
Trzeba powiedzieć wprost – to jest autostop i wygód najprawdopodobniej nie będzie.   Możemy jednak podjąć starania, aby umilić sobie warunki podróżniczej egzystencji.





1.       Coachsurfing
Co to jest nie musze chyba wyjaśniać. Jeśli ktoś nie kojarzy, to czas najwyższy się zapoznać, zalogować i działać.  Opcję korzystania z surfowania po kanapach powinniśmy oprzeć o punkty kluczowe (czytaj wyżej). Ogólnie ona polega na tym, aby zapewnić sobie nocleg u mieszkańca jednego z miast na naszej trasie i dotrzeć tam w planowanym czasie. Osobiście korzystaliśmy z takiej opcji tylko raz, jadąc do Gruzji.  Mianowicie zatrzymaliśmy się w Budapeszcie.  Coachsurfing  oczywiście pochłania dużo czasu – tracimy go na samym zatrzymywaniu się w mieście, z którego prawdopodobnie będzie trudno wyjechać, dlatego opierać o nią każdy nocleg właściwie nie da rady. Według mnie najlepszym rozwiązaniem będzie obsadzić Coach’ami punkty kluczowe z zastrzeżeniem, że możemy się nie pojawić lub dotrzeć z opóźnieniem (zwykła kwestia dogadania).
2.       Hostele, schroniska etc.
Ta możliwość jest bardzo zbliżona do poprzedniej.  Zamawiamy noclegi w miastach – punktach kluczowych. Rezerwujemy tam, gdzie najtaniej i gdzie nie wymagają zapłaty zaliczki. Dotrzemy do miasta to przenocujemy, nie dojedziemy – trudno.  Największym minusem oczywiście jest odpłatność noclegów tego typu. Osobiście po drodze, aż do Tbilisi, nie korzystałem z płatnych noclegów. 
3.       Kreatywność
Gdy nie mamy Coacha ani zarezerwowanego hostelu musimy zacząć kombinować. Człowiek to istota, która zdolna jest przystosować się do skrajnych warunków. I  umiejętność asymilacji będziemy mogli wykorzystać. No dobra, bez żartów.  Poważnie - tą opcję wybierałem najczęściej.
Na wyjazd koniecznie zabieramy namiot.  Może się on przydać w razie niesprzyjającej pogody, chroni przed insektami i daje odrobinę prywatności.  Miejsce na namiot znajdzie się właściwie wszędzie, osobiście zazwyczaj staram się rozbić go tak, aby za bardzo nie rzucał, się w oczy.  
Nie zawsze jednak będzie sposobność  z tego schronienia  skorzystać.  Czasami uda się nam i kierowca ciężarówki udostępni jedno z leżących miejsc.  Przede wszystkim jednak musimy zdać się na własną kreatywność i szukać odpowiednich punktów.  Przykłady można mnożyć. Jednym z ciekawszych moich dzikich noclegów była na przykład budka ratowników, na plaży w Batumi. 

Tu doszedłem do końca teksu. Poradnik jest pisany na szybko i za ewentualne błędy przepraszam. Opiera się on o rzeczywiste doświadczenia moje i moich znajomych, którzy ta trasę przejechali. Miedzy innymi dziękuję Anicie i Januszowi za swoje wskazówki. Jak wspomniałem, głównym celem tekstu jest zachęta i chęć przekazania swoich skromnych doświadczeń.  Myślę, że może przydać się, komuś planującemu wyjazd autostopem do Gruzji, ułatwić realizację tego przedsięwzięcia lub zmotywować. Gdyby tą rolę spełnił – byłbym bardzo zadowolony. 

Zainteresowanych odsyłam do RELACJI z mojego autostopowego wyjazdu do Gruzji.

Szerokiej drogi J
Pozdrawiam
Tomasz Duda


Kobieta a autostop: Autostop z punktu widzenia kobiety.

$
0
0

Kobieta a autostop: Autostop z punktu widzenia kobiety.


Można się zgodzić lub nie, ale łapanie stopa  i podróż przedstawiają się trochę inaczej dla kobiety niż dla mężczyzny. Gorzej czy lepiej, trudniej czy łatwiej? Jak zawsze są plusy i minusy bycia tą piękniejszą… i słabszą zarazem.
Z pewnością dla dziewczyny czas oczekiwania na samochód będzie krótszy niż dla płci przeciwnej, ale za to w obcym samochodzie czujemy się mniej pewnie. Tego chyba tłumaczyć nie muszę. Przed wpakowaniem się do samochodu, koniecznie należy się przywitać, wypytać gdzie dany kierowca jedzie, nawet pokazać to miejsce na mapie. Robimy to nie tylko po to żeby było miło i zorientować się czy odpowiada nam kierunek jazdy, ale też po to aby zweryfikować z kim mamy do czynienia. Z reguły zabierający nas ludzie są super i sami jeździli na stopa. Aczkolwiek zdarzają się i bardziej „zakręceni” jak np. jadący na golasa czy z siedzeniem zawalonym puszkami po piwie.
 Jeżdżąc sama zawsze wybieram przednie siedzenie osobówki. Często wyjmuje telefon i wysyłam sms’a z numerem rejestracyjnym samochodu do wtajemniczonej osoby (nalepka w prawym dolnym rogu przedniej szyby) lub jakąkolwiek informację o moim płożeniu. Nie znam psychologicznych podstaw takiego działania, ale czuję się znacznie bezpieczniej, gdy ktoś wie gdzie jestem i dokąd zmierzam
Jadąc z przedstawicielem płci męskiej, pozwalam aby ten pełnił rolę „zabawiacza” kierowcy i sadowię się z tyłu. A tak serio - nie należy pchać się i nazrażać czy też kusić losu, poza tym w moim uznaniu wyglądałoby to co najmniej głupio. W tirze tym bardziej. Leżanka zawsze należy do mnie co jest dużym pozytywem przynależności do piękniejszej płci.
Ale drogie Panie, faceci jak nie prowadzą samochodu to zaraz usypiają(!) i o to my zostajemy same na polu bitwy :D Wniosek? Powinnyśmy zawsze posiadać w zanadrzu stworzony wcześniej słowniczek z podstawowymi zwrotami aby móc odpowiadać na zadawane pytania.
W czasie gdy Twój partner słodko chrapie kierowcy stają się dużo śmielsi  i nierzadko wykorzystują ten moment w mało pozytywny sposób. Jest to czas gdy musisz być szczególnie czujna i starać się nie dopuścić do sytuacji gdzie obydwoje śpicie.


Stop w Turcji.
Podroż po Turcji przebiega bardzo szybko. Samochody i tiry zatrzymują się jak nigdzie. Wiecznie uśmiechnięci Turcy są mili i uprzejmi. Normalnym jest, że chcą dzielić się jedzeniem i stawiać obiad, nawet gdy sami nie mogą jeść z powodu obowiązującego postu. Zawsze starają się pomóc tłumacząc gdzie jest odpowiednia droga lub za wszelką cenę chcąc zawieźć na dworzec autobusowy. Niemniej jednak jeśli chodzi o stosunek mężczyzn do płci żeńskiej - nie zawsze jest tak kolorowo. Nie żebym była stereotypowa ale Turcy mają wrodzoną „miłość” do europejskich kobiet. Podróżując w krótkich spodniach i dekoltowanej bluzce jedynie wzmagasz ich zainteresowanie - nie ma szans na uniknięcie ciekawskiego wzroku i dwuznacznych sytuacji. Przejeżdżając przez Turcje zobaczysz kobiety poubierane od stóp do głów, więc bezpiecznej wczuć się w ten klimat. Rada: lekkie i zwiewne lniane spodnie + t-shirt i szal.
Dobrym motywem jest zakup sztucznych obrączek (chyba że są już te prawdziwe). Koszt dwa złote i nie musimy tłumaczyć, tego kim dla siebie jesteśmy. Tak na marginesie pytaniem nie werbalnym o to czy jesteśmy rodzeństwem czy małżeństwem jest gest dłoni. Pocieranie dwóch wskazujących palców o siebie- rodzeństwo, gest nakładania na palec pierścionka- małżeństwo.
Stosowne ubranie i fakt posiadania „męża” może przyczynić się do uniknięcia nieprzyjemnych sytuacji.


Co zabrać?
W minimalizmie jestem chyba już ekspertką.  Aczkolwiek pewne małe, nie dla każdego oczywiste gadżety, często się przydają lub sprawiają radość. Np. gdy już wysiadamy z tego samochodu i chcemy podziękować za tysiące wspólnie przejechanych km warto coś zostawić na pamiątkę. Wersją light jest np. kartka pocztowa z Polski bądź breloczek/magnes. To samo tyczy się korzystania z Couchserfing’u. Może się też zdarzyć że zostaniesz zaproszony na nocleg przez swojego kierowcę.
Oprócz dużego plecaka przydaje się podręczna torebka/pas biodrowy- na mapę, na krem słoneczny, długopis i kartkę bo gdy nie możemy się dogadać to zawsze można narysować;)
Nieocenione są na wyjazdach do cieplejszych krajów wilgotne chusteczki - czasem jedyny sposób na odświeżenie.U mnie zastąpiły nawet rolę toniku do twarzy. Dla zmniejszenia objętości bagażu zminimalizowałam rozmiar szczoteczki do zębów poprzez odcięcie niepotrzebnej połówki ;) Sprawą niemal oczywistą jest współdzielenie kosmetyków z towarzyszem podróży.
Jeśli chodzi o „kuchnię” która jest podobno domeną Pań, to oprócz jedzeniatrochę po staroświecku zawsze biorę serwetkę na której można robić i układać kanapki. Gdy planujemy gotować w asortymencie jest też maleńka gąbka.


Aby podróż była przyjemna i upływała nam w miłej atmosferze warto przedyskutować wiele kwestii z partnerem jeszcze przed wyjazdem. A przede wszystkim trzymać szeroki uśmiech i nie bać się przygody!

Anita Gurbisz

Tatry Zachodnie zimą – „z dobrym widokiem na apokalipsę” - 19-23.12.2012

$
0
0

Tatry Zachodnie zimą – „z dobrym widokiem na apokalipsę”  - 19-23.12.2012

19 grudnia to właściwie dzień przedświąteczny.  Na ulicach panuje ożywienie, ozdoby i światełka aż kłują w oczy, a spór o miejsce w kolejce sklepowej staje się walką o przetrwanie. 
To także okres powrotu do domów – Święta przyciągają jak magnes nielubiane ciotki, brzuchatych wujków i niedojedzonych studentów, na rodzicielskie łono do wykarmienia (do których również się zaliczam).
Trochę więc wydać się może dziwne, że tego właśnie dnia po czwartej rano jestem na nogach.  No i nie jak przyzwoity student, docieram na łóżko po libacji, ale dopiero parę chwil temu się obudziłem.  Pogańska godzina, miasto śpi, a ja smaruję chleb.  Za kilkadziesiąt minut  mam pociąg.   
Do domu, na Święta,  powiecie – bo lodówka pusta, a komunikacyjny „żal” zmusza do takich decyzji? A gdzie tam! – tam jeżdżą normalni, nudni ludzie.
Ja jadę w góry!

 W naszym cichym przedziale panuje półmrok. Ciszę przerywa tylko miarowy stukot kół o szyny. Padające refleksy dalekich świateł oświetlają trzy twarze.    
W tym momencie oto wszyscy członkowie wyjazdu.  Ja, Janusz,  Janek, czyli rocznik ’90. Pociąg którym jedziemy  relacji Lublin – Kraków  wiezie nas do ostatniej stacji.  Mimo obaw o „szwajcarską punktualność” naszej kolei, PKP wychodzi z zadania obronną ręką.  W Krakowie desantujemy o czasie, czyli około 10:20. Na transport do Zakopanego musimy niestety jeszcze poczekać.  Parę chwil po jedenastej opuszczamy dawną stolicę Polski, pogryzając obwarzanki.
Do Zakopanego dojeżdżamy  o trzynastej. Pogoda nie wydaje się być najlepszą do aktywności jakiejkolwiek. Na ulicach ciapa, z nieba leci deszcz ze śniegiem, a temperatura kurczowo trzyma się poziomu zera stopni.  W Zakopanem spotykamy się z Anitą i dokupujemy ostatnie, potrzebne rzeczy.

Im później, tym obfitsze są opady śniegu. W Kuźnicach wszędzie biało i trzyma lekki mróz. Jakby inny świat. Jest piętnasta, za daleko dziś nie zajdziemy. Wybieramy niebieski szlak przez Skupniów Upłaz i podchodzimy.  Na ścieżce tylko nieliczni ludzie, a wokoło mgła. Po osiągnięciu wysokości tysiąca metrów i zapadnięciu zmroku, nie stąd, ni z owąd wypogadza się. W  poświacie księżycowej widzimy naszą dalszą drogę do Murowańca.   Progi schroniska przekraczamy około siedemnastej. Sala jest wprost wyludniona. Oprócz naszej czwórki tylko jeden turysta popija herbatę i zajada coś z miejscowej kuchni.  Decydujemy się zostać tu na noc.  Przed nami dwa biwaki  w namiocie, a na karku nieprzespana noc.  Odpoczynek zdecydowanie się należy. Toteż długo się nie ociągamy i o godzinie ciszy nocnej idziemy spać.

Pobudkę urządzamy skoro świt – o szóstej rano. Trochę czasu zajmuje nam zebranie całego majdanu do kupy, jedzenie i zabawa ze sprzętem lawinowym.  W międzyczasie obserwujemy komunikat pogodowy.  Lawinowa dwójka, najbliższe dwa dni mają być pochmurne i niezbyt chłodne – około pięć stopni poniżej zera. Na przejaśnienia nawet nie ma co liczyć. To samo mówiła prognoza sprawdzana w Lublinie i w Zakopanem. 
Po opuszczeniu budynku i skonfrontowaniu prognozy z rzeczywistością  okazuje się, że nie jest źle, jakby to czarownicy wróżyli.   W niezdecydowanej aurze przychodzi podchodzić nam na Kasprowy Wierch.  A śniegu jak na lekarstwo – kilka, kilkanaście centymetrów – zależnie od miejsca.  Im bliżej grzbietu, tym więcej.  Podchodzimy niespiesznie, w odstępach. Jeszcze ostatni trawers stoku i wychodzimy na grzbiet. Teraz atmosfera stała się przyjemna. Zza chmur przebija się słońce , a wiatr nie dokucza.









Sprzyjające warunki wykorzystujemy do sprawdzenia warunków śniegowych. Kopiemy profile śnieżne po każdej stronie zbocza i robimy test norweski. Te próby wychodzą pozytywnie.  Możemy wejść do budynku na Kasprowym, na małe co nieco.  Słońce świeci, kabanosy dobrze smakują, a czas szybko płynie. Gdy opuszczamy tą lokację, zegarki wskazują już jedenastą.




Na chwilę zatrzymujemy się jeszcze na czubku Kasprowego. Przed nami widać cały masyw głównej graniTatr Zachodnich.  Z tej perspektywy wygląda bardzo monumentalnie.  Następuje chwila zawahania, parę perspektywicznych myśli przebiega przez głowę i ruszamy.  Właściwie dopiero z tego miejsca zaczyna się właściwa wycieczka. Od pierwszego kroku w kierunku Goryczkowej Czuby. A był to znaczący i informujący  krok.  Informujący, że szlak jest nieprzetarty,  a śnieg jednak głęboki i zapadający.  Czeka nas dużo pracy nogami.
Droga pod Goryczkową Czubę przebiega szybko i przyjemnie.  Szukamy miejsc z wywianym śniegiem i choć jest ich niewiele, to znacząco ułatwiają marsz.  Pod wzniesieniem trzeba wyszukać trawers.  Oczyma sondujemy biały stok i wbijamy się w śnieg po uda.  Stok przechodzimy odcinkami, po kolei bądź w dużych odstępach, w zależności od terenu.  Kijki robią dobrą robotę, w tym puchu trzeba nieźle się napracować.  I tak  pokonujemy grzbiet aż do przełęczy pod Kondracką Kopą.  Trawersy, odstępy i  torowanie. Niekiedy pojawia się kosówka ze śniegiem po pas, a wraz z nią bukiet przekleństw przecina górską ciszę.  A jest bardzo cicho. Wiatr znikomy,  pogoda powoli się klaruje.







Na przełęczy pod Kopą robimy przerwę. Mamy godzinę czternastą i wypada cos zjeść.  Obserwujemy widoczne na północy pasma Gorców i  masyw Babiej Góry.
Dalsza część drogi wygląda zachęcająco.  I taka właśnie jest w rzeczywistości. Kondracka Kopa i Małołączniak  całkowicie przewiane  ze śniegu.  Po ostatnim torowaniu mamy wrażenie, że idziemy po schodach czy asfalcie.  Kilka razy zatrzymujemy się na zdjęcia albo po prostu dla samego podziwiania słońca, które zbliżając się ku zachodowi, maluje  niebo i ośnieżone grzbiety odcieniami żółci. 
Od Małołączniaka „powraca” śnieg, zalegający miejscami dość obficie.  Jest już po piętnastej, za kilka dni najkrótszy dzień roku, więc już właściwie zmierzch.  Wchodzimy na Ciemniak. Z mapy nie wyglądał zachęcająco, ale może zdążymy zejść na Tomanową Przełęcz.  Postanawiamy zbadać teren i razem z Januszem mocno wyrywamy przed pozostałą dwójkę. Gdy docieramy na Ciemniak, słońce zachodzi.  Poza wrażeniami wizualnymi mam inny problem na głowie.  Obserwuję grań w stronę Tomanowej Przełęczy.  W tym skąpym słońcu wygląda co najmniej zbyt trudno, by pakować się na nią po ciemku. Zajmie dużo czasu, którego już dziś nie mamy.







 Bez wahania decyduje się na powrót do Liworowej Przełęczy, gdzie zapobiegawczo upatrzyliśmy sobie awaryjne miejsce na biwak.
Namioty rozbijamy w świetle czołówek.  Wybieram miejsce w głębokim śniegu i nie będąc pewnym pogody, wkopuję się w niego ponad pół metra, robiąc platformę. Po rozbiciu namiotów od razu przystępujemy do topienia śniegu. Właściwie to nasze wyłączne wieczorne zadanie. Topimy, jemy, pijemy i jeszcze raz topimy, żeby było na później. Po tej wymagające pracy kładziemy się spać.





Z uwagi na wczorajsze realia i nagłośnienie w mediach, budzimy się jeszcze po ciemku o piątej rano.  Dziś jest przecież 21 grudnia 2012 , a co by to było - zaspać w dzień końca świata.  Siedząc tu na górze, oczekujemy przynajmniej niezłego widoku na apokalipsę. Chociaż  takiego jaki miał buddyjski mnich z filmu „2012”.  A tu nic.  Dziwne, ale może jeszcze w ciągu dnia coś się przydarzy – wtedy na pewno zrobimy zdjęcia ;).
W namiocie wszystko oszronione. Ze śpiwora żal jest wychodzić, ale cóż zrobić.  Po pierwsze trzeba stopić wodę. Gaz mimo trzymania w śpiworze i izolacji od podłoża jest jakiś „wczorajszy” i trzeba ogrzewać go rękami.  Powolne działanie palnika przekłada się na naszą szybkość pakowania.  A jest ona znikoma.  Przebudzonego turystę na zewnątrz wygania chociaż pogoda. Od rana mamy lustro. Widoczność jest wysoka, na niebie żadnej chmurki i w ogóle zapiera dech. Żeby tylko te buty nie były takie lodowate.


 U chłopaków w namiocie noc przebiegała także komfortowo. Wstali zadowoleni i mądrzejsi o nowe doświadczenie.  Janek mocuje się z butami. Nie obił ich ze śniegu i teraz założenie dwóch brył lodu staje się wyzwaniem.  Janusz ma skorupy i z pewnością teraz bardzo cieszy się z ich posiadania.
Cała krzątanina ciągnie się aż do dziesiątej, kiedy opuszczamy miejsce biwaku. Podejście na Ciemniak mamy przetarte, więc przebiega sprawnie.








Zejście na południe nie wygląda przyjaźnie. Dużo skał i stromo, a śnieg nie trzyma. 
W plecaku mamy sznurek i może będzie potrzeba go użyć, więc perspektywicznie zakładamy uprzęże.  Poza tym zamieniamy kijki na czekany. 
Początkowo zejście jest niezbyt trudne lecz meczące. Mimo iż śnieg sięga kolan,  nie jest związany i nieraz ślizgamy się na niewidocznych kamieniach.  W dużych odstępach, pokonujemy grań z lewej strony.   Trasy ubywa powoli, a czas leci.

W pewnym momencie wychodzimy na skalistą półkę.  Zejście tędy byłoby możliwie, ale tylko ze stałą asekuracją.  To przeliczeniu czasu, decydujemy się obejść ten fragment eksponowanym trawersem.   Odcinek ten jest chyba najdłuższym i  najmozolniejszym fragmentem dzisiejszej trasy.  Kroki stawiamy uważnie i powoli. Śnieg nie trzyma, wbity po głowicę czekan nie daje oparcia i trzeba mocno improwizować. Trawers, który w normalnych warunkach, w lutym, zająłby pięć minut, teraz z ciężkimi plecakami, pokonujemy ponad pół godziny.  Grzejące jak piec słońce nie chce nam pomagać. Przeciwnie – pali twarze i kurtki, których zawartość niemal się gotuje.
Niemniej jednak trawers przechodzimy, a dalej jest już łatwiej.  Na Stołach urządzamy długo wyczekiwany popas.  Nie chcę się wierzyć, ale już prawie trzynasta, a my przeszliśmy taki śmieszny odcinek.
Następnym etapem dnia jest deniwelacja do Tomanowej Przełęczy, przez nagrzany grzbiet.  Ten stok robimy szybko, bardziej zbiegając niż idąc.
 Na przełęczy śniegu co nie miara. Nieraz przychodzi iść na czworakach.  Co gorsze, nie widać dobrej ścieżki do góry.   Jakby dla żartów postanawiamy podążać za śladem kozicy, który jest zbieżny z naszym kierunkiem marszu – do góry.  I to działanie opłaca się nam. Kozica okazuje się zwierzęciem bardzo mądrym, wybierając najpłytszy śnieg.  W lewo – lufa, w prawo pół metra śniegu, a na „kozim szlaku” przyjemne 20cm.




Mimo dobrej drogi zacienionego  grzbietu, podejście jest męczące.   Janek, który ma najcięższy plecak z nas wszystkich,  później określa je jako „bezlitosne, jak Mongołowie w XIII wieku” .
 I tak docieramy na Suchy Tomanowy Wierch.   Droga na sam wierzchołek jest już lepsza.  Ośnieżona  grań z nawisami zaprasza i prosi o baczną uwagę.  Za jej wskazaniami, po piętnastej meldujemy się przy słupku  w granicznym na Tomanowym Wierchu Polskim.  Słońce oświetla nas jeszcze ostatnimi promieniami, po czym zachodzi. To ono właściwie ustala rytm dnia i teraz mówi - dość.
Z wierzchołka  schodzimy do Smreczyńskiej Przełęczy i tam postanawiamy zabiwakować. W ruch idą łopaty. Po kilkudziesięciu minutach meldujemy się w namiotach.  Czas zacząć rytuał topienia wody, choć póki co mam inny problem. Od dłuższego czasu mocno zesztywniały mi stopy i teraz muszę je rozgrzać.  Po rozmasowaniu i owinięciu w puch, można przystąpić do konsumpcji.  Choć nie czujemy to jednak dzień dał nam w kość. Szczególnie ucierpiał bilans wodny i koniecznie trzeba go uzupełnić.  Jak i wczoraj, tak dziś gotujemy ponad cztery litry wody. Gdy już się napełniamy, idziemy spać.  
Cały dzień wyczekiwania, a tu nic się nie przytrafiło. Majowie musieli układać kalendarz po pijaku…..

4.30 – dzwoni budzik. Jeszcze ciemno, toteż trudno się do niego dobrać. Przeszukać, wygrzebać, wyłączyć, przekląć. No i po takiej kompilacji czynności jestem mimowolnie obudzony i przytomny.
Dzień zaczynamy oczywiście od masowania kartusza i gotowania wody. Ten widocznie się przeziębił, gdyż od rana mocno kaszle i w końcu zdycha, na szczęście dopiero wówczas,  gdy mamy wszystko przygotowane. 
Scenariusz pogodowy jest pozytywny.  W nocy było dużo chłodniej niż ostatnio, jednak nikt nie narzekał. Chłopaki też wygodnie ją przetrwali, ubierając się aż po czubek nosa. 
Z miejsca noclegu zwijamy się  po dziewiątej. Od rana podziwiamy rozległe widoki i czyste niebo lecz dzisiaj dokucza wiatr. Mimo iż nie jest bardzo mocny, to wychładza i zacina po twarzy ostrymi igiełkami lodu. Podejście na Smreczyński Wierch pokonujemy zmarznięci i zakapturzeni.


Na szczycie wieje jeszcze bardziej. Pod sobą mamy przecudną panoramę na wschód, ale długo wystać nie można.  Powoli schodzimy do Hilińskiej Przełęczy. Po drodze dużo śniegu nawianego w zagłębienia, osuwającego się spod nóg.  Posuwamy się niespiesznie, raz po raz wpadając  w niewidoczne szczeliny.  Nic dziwnego, że już czwarty dzień raki leżą w plecaku.  Mimo, iż idę za Januszem i po jego śladach to zapadam się jeszcze niżej. Prawie dwadzieścia kilogramów różnicy robi swoje.
W międzyczasie kilkanaście metrów od nas zauważamy całe stado kozic, które bacznie nas obserwuje i  nawet nie próbuje uciekać.  Te zwierzęta wydaja się być pewne własności tego terenu, gdzie my jesteśmy intruzami.   
Na Hilińskiej Przełęczy robimy postój. Jest prawie południe.  Moje stopy mają się jakoś źle i od rana nie chcą się rozgrzać.  Po jedzeniu  wykorzystuję czas  na rozmasowanie. Czynność  się przeciąga i po chwili rozcieram z pomocą Anity.  Janusz i Janek w tym czasie wychodzą w kierunku Kamienistej.

Po jakimś czasie i my zbieramy się. Po kilkudziesięciu minutach podejścia sladami poprzedników, spotykamy się z chłopakami na Stołach, kilkadziesiąt metrów od szczytu.  Na zegarku elektroniczne kreski wskazują 13:20.
Stąd mam doskonały wgląd na całą okolicę i zastanawiam się na dalszą drogą.   Zejście z Pyszniańskiej Przełęczy do Pyszniańskiej Doliny, jako że wystawione na północ, z widocznymi poduszkami śnieżnymi, wydaje się być mocno lawiniaste.  Chcąc wracać przez Ornak, trzeba liczyć się z nocnym marszem, a to nam się nie uśmiecha.  Do tego, jak w nogi było mi lodowato, tak jest nadal.   Ze wszystkich opcji, najlepiej wygląda Dolinczański Grzbiet. 
Szybko decydujemy się schodzić właśnie tą drogą.  Janusz i Jasiek chcą jeszcze wejść na szczyt Kamienistej, a ja z Anitą od razu zaczynam torować drogę w dół.   Początkowo spod szczytu schodzi się źle.  Śnieg stąd wywiało, a ten co jest nie daje żadnego oparcia.  Zaliczam po drodze jedną glebę, ale na szczęście nic poza tym. Po kilkuset metrach teren zaczyna się wypłaszczać, wiatr cichnie, a ja wychodzę na łagodny grzbiet.
Im niżej, tym więcej śniegu i cieplej.  Zapomniany GPS zostaje wyciągnięty na światło dzienne i chociaż  w ogóle będzie miał okazję się przydać.
Dobrze, że schodzimy – każdy chyba pomyślał, aż do chwili gdy przed nami rozpostarło się pole kosówki.  Śnieg po pas i wyżej, ale nastromienie działa na naszą korzyść.  Zmęczenia przy torowaniu nie czuję. 
Kierujemy się wzdłuż grzbietu, po dłuższej chwili wchodząc  w las. Czeka nas jeszcze przeprawa przez wiatrołomy i Doliniczniański Potok.  Od tego czasu utrzymujemy wysokość, aż do przecięcia czarnego szlaku  Smreczyńskiego Staw - Ornak. Nim kontynuujemy marsz.   
W schronisku na Ornaku meldujemy się po piętnastej.  Cały budynek przystrojony  świątecznie. Moc świecidełek i oczywiście choinka w rogu jadalni. W powietrzu wyczuwa się atmosferę miejsca. Gdyby ktoś chciał zobaczyć  ikoniczną postać schroniska – powinien patrzeć moimi oczyma, wieczorem 22 grudnia 2012. Turystów niezbyt wielu, choć i tak frekwencja zaskakuje – aż dziwne, że tylu ludzi porządki nie zatrzymały w domach. Pewnie to zasługa soboty. 
Szybko płacimy za nocleg i rozwalamy swoje rzeczy na łóżkach.  Byle dobrać się do jedzenia i herbaty.  Spędzamy długi wieczór w jadalni, gdzie rozstawiamy przed sobą całe dobro, które ostało się jeszcze w zakamarkach plecaków.  No i oczywiście pijemy. Pijemy, pijemy i jeszcze nalewamy do termosów na noc.  A w nocy znowu picie, bo suszy.

Rankiem, jak na pożegnanie, pogoda się psuje. Ze schroniskowych okien nie widać górskich grzbietów, powyżej 1800m npm zaległa mgła.  Poza tym zaczyna pruszyć drobny śnieg.
No to się udało – każdy cieszy się, że mimo niepomyślnych prognoz, wstrzeliliśmy się w okno pogodowe.
Niespiesznie ogarniamy swoje rzeczy do kupy i  wychodzimy ze schroniska. Dziś czeka nas tylko spacer doliną Kościeliską i ciekawe spojrzenia ludzi, mijanych po drodze.  To koniec naszej wyprawy.

Grudniowy wyjazd w Tatry Zachodnie okazał się ciekawym przedsięwzięciem i pozwolił zdobyć wiele potrzebnego doświadczenia.  Głównie w kwestii zimowego biwaku i oceny zagrożenia lawinowego.  Z naszego sposobu poruszania się jestem bardzo zadowolony.  Wszystko udało się zrobić poprawnie.   Warunki  śniegowe nie pozwoliły zajść za daleko, jednak na pogodę nie możemy narzekać.  Mimo iż pod stopami nie było najlepiej, to jednak z góry nic na nas nie sypało, a widoki poza ułatwieniem orientacji, pozwoliły w stu procentach cieszyć się pięknem gór.
Myślę, że było warto i uczestnicy podzielają moje zdanie.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Arc'Teryx Gamma MX Hoody Men, test - pierwsze wrażenia :)

$
0
0
Arc'Teryx Gamma MX Hoody Men , test - pierwsze wrażenia.


Dzięki uprzejmości firmy MJ Sport z Poznania, marce Arc'teryx i za pośrednictwem wortalu www.outdoor.org.pl został mi udostępniony do testów softshell Gamma MX Hoody Men. 
W tym temacie będę na bieżąco zamieszczał "zajawki" i testy w miarę używania produktu.

Zaczynając - dane se strony producenta:

Arc'Teryx Gamma MX Hoody Men


1. Description:
This wind-resistant, breathable hoody is perfect for alpine specialists looking for enhanced mobility. A tough, highly wind-resistant outer face sheds moisture and a light fleece backer adds warmth while wicking away moisture.

2. Features
Technical Features
Moisture-resistant outer face fabric
Snow-shedding
Breathable
Lightly insulated
Durable
Wind resistant
Construction
DWR finish (Durable Water Repellent) helps bead water from fabric surface
Patterning
-Anatomical shaping for fit and comfort
-Articulated elbows
-No-lift gusseted underarms
Hood Configuration
-Helmet compatible Storm Hood™
Collar Configuration
-Soft brushed-lined collar
Cuff & Sleeves Configuration
-Stretch-woven cuffs
Hem Configuration
-Drop back hem
-Adjustable hem drawcord
-Laminated hem
Pocket Configuration
-Laminated sleeve pocket with laminated zip
-Two hand pockets with zippers
-Two chest pockets with hidden zippers

3. Materials
-Fortius 2.0™—Nylon/Spandex blend

4. Care
-Machine wash in cold water.
-Wash dark colours separately.
-Tumble dry on low heat.
-Iron on low heat.
-Do not use fabric softener.

5. Awards
-Alpinist Mountain Standards Award
-Outdoor Magazine's Editor's Choice Award


Pierwsze spostrzeżenia.

Gdy pierwszy raz wziąłem w ręce softshell, byłem szczerze mówiąc zdziwiony. Oglądając produkt na stronie producenta, na myśl przychodziła mi masywna, ciężka budowa Marmota Gravity. Z pewnością dlatego, że tamten także jest ocieplany polarem.  Jakież było moje zdziwienie i zaskoczenie, gdy w ręce wziąłem lekki materiał Gamma Hoody Men, uboższy od wspomnianego konkurenta prawie o 200gram .  Już z tego miejsca wiedziałem, że spektrum jego zastosowań się zwiększy, a mi będzie przyjemniej i lżej go nosić. 











Po pobieżnej obserwacji narzuciłem kurtkę na siebie.  Softshell jest bardzo dobrze skrojony. Nie przesadzę, gdy powiem, że na moje 184 cm wzrostu i 96cm obwodu klatki, rozmiar M pasuje idealnie.  Całość w miarę wąska, cięta mocno technicznie. Po poniesieniu ręki, dół kurtki pozostaje na swoim miejscu.  Kaptur bezproblemowo się dopasowuje do głowy. Z kaskiem póki co nie mierzyłem.
Materiał stretchowy bardzo wygodny, rozciągliwy i nie krępujący ruchów.  Rękawy dopasowane. 
Mimo takiej konstrukcji pod spód, na koszulkę, wejdzie nieco zbity sweter puchowy, bez utraty komfortu.








W ostatnim etapie pierwszego wrażenia przystąpiłem do oględzin tzw "pierdołów". I co zauważyłem.  W kieszonce na lewym ramieniu, zamek nie posiada fabrycznego sznureczka. W rękawicach otworzyć ta kieszeń, jest problematyczne.  Sznureczek więc od razu dorobiłem i jest zdecydowanie lepiej.  ;D






Rzuciły mi się także w oczy nieregulowane mankiety. Dość obcisłe choć póki co patrzę na nie bez zaufania - jakoś lubię mieć kontrolę nad mankietami. Zobaczymy co czas pokaże.
Całość produktu wykonana bardzo starannie. Zero wystających nitek, nierówności, niedociągnięć.

Z optymizmem patrzę w przyszłość kurtki.  ;)






Na koniec nadmienię tylko, że produkt poza ogólnymi wrażeniami będzie konfrontowany z softeshell'ami Marmot Leadville i Marmot Gravity.









Postępowanie w terenie lawinowym – niezbędnik, poradnik

$
0
0

Postępowanie w terenie lawinowym – niezbędnik,  poradnik

Lawiny to jedno z największych zagrożeń zimowej turystyki górskiej.   Powodem tego jest jego obiektywny charakter i brak stuprocentowej pewności jego wyeliminowania.   Każdy turysta, który planuje bądź już uczestniczy w tego rodzaju działalności, powinien mieć elementarną wiedzę w zakresie lawin, zdobytą na kursie i regularnie poszerzaną.  A wiedza ta powinna być wszechstronna i  balansować  pomiędzy dwoma zagadnieniami:

1.Jak unikać lawiny
2.Jak się zachowywać w razie wypadku lawinowego
Jak powszechnie wiadomo – lepiej zapobiegać, niż leczyć i w tym tekście chcę się skupić właśnie na pierwszym aspekcie wiadomości. Konkretnie na postępowaniu w terenie zagrożonym lawinami.
Pominę kwestię teorii, warunków powodujących powstawanie lawin – pisanie o wszystkim to pisanie o niczym. Zakładam także, że jesteśmy świadomi europejskiej skali oceny zagrożenia lawinowego .  Skrócona wersja – poniżej.

Tekst adresuję  przede wszystkim do turystów – narciarskie aspekty opuszczam całkowicie, z racji braku większego pojęcia o narciarstwie.


Metody oceny stopnia zagrożenia lawinowego

Jest wiele metod oceny zagrożenia lawinowego. Ogólnie mają być one przyziemnym sposobem jego wyeliminowania.  Ze względu na prostotę nie są one dokładne, ani nie stanowią  odpowiedzi na pytanie czy jesteśmy bezpieczni, czy nie. Niemniej jednak, warto je znać. Oto najpopularniejsze, które mogą się przydać:




1.Złota reguła
Odnosi się ona do trzeciego stopnia zagrożenia lawinowego (praktycznie należy traktować go jako ostatni do możliwości wyjścia w góry).  Musimy odpowiedzieć sobie na trzy pytania:
- Czy poruszamy się poza północnym sektorem wystawy stoków i nasza trasa jest bezpieczna
- Czy zachowujemy prawidłowe odstępy
- Czy nachylenie stoku jest mniejsze niż 35 stopni.
Jeśli na wszystkie pytania odpowiemy „ Tak”, teoretycznie możemy kontynuować wycieczkę. Jak widać wiele jest tu zwrotów niedookreślonych i wymagających doświadczenia jak chociażby „prawidłowe odstępy”

2.Magiczna trójka
Reguła zamyka się w jednym zdaniu – w wypadku ogłoszenia trzeciego stopnia zagrożenia lawinowego, nie możemy wchodzić na stoki o nachyleniu powyżej trzydziestu stopni, gdy leży na nich więcej niż trzydzieści centymetrów świeżego śniegu. Tu także sprawa nie jest jasna. Świeży śnieg może takim pozostać zależnie od warunków i tym samym szybkości konsolidacji. Może być to doba, a może kilka dni.

3.Rozszerzona metoda Muntera.
W porównaniu do poprzednich to metoda dużo obszerniejsza i bardziej dokładna. Tym samym pozwala w większym stopniu wyeliminować niebezpieczeństwo lawinowe. Ponad to – przeciwnie do wcześniejszych, wymaga wdrożenia już przed wyjazdem. Składa się ona z trzech etapów (w domu, w dolinie, na stoku)i na każdym analizowane są trzy grupy (pogoda,  teren, człowiek). W oparciu o nią chciałbym właśnie zająć się  przedmiotem postępowania w terenie zagrożonym.


Pogoda, pokrywa śnieżna
Teren
Człowiek
Planowanie  przed wyjazdem  (najlepiej zacząć ok. 14 dni przed)
-śledzenie zagrożenia lawinowego na podstawie komunikatów TOPR
- obserwacja zmian pogody, temperatury i konfrontacja z  wiedzą o metamorfizmie śniegu
- informacje od naocznych świadków – znajomi, fora internetowe (z dystansem)
- dokładna mapa, przewodnik
- orientacja w terenie planowanej wycieczki
- plan czasowy przejścia
- planowanie trasy pod względem minimalnego zagrożenia, w oparciu o posiadaną wiedzę
-wybór odpowiedniej grupy pod względem liczebności i doświadczenia
- Lawinowe ABC (ekwipunek)
Po wyjściu ze schroniska, w terenie bezpośrednio niezagrożonym lawinami
- pogoda i jej wpływ na wzrost zagrożenia
- znaki ostrzegawcze dawane przez naturę (ślady lawinisk, poduszki, deski śnieżne
- wiatr, nawisy
- pomiar śniegu (profil śnieżny)
- dokładna obserwacja drogi (jeśli jest widoczna z daleka) i jej porównanie  z planowaną trasą
- ustalenie miejsc najbardziej niebezpiecznych
- modyfikacja trasy podejścia
- włączenie i kontrola detektorów lawinowych
- śledzenie planowanego czasu
- ocena rzeczywistego składu grupy
Na stoku bezpośrednio zagrożonym zejściem lawin 
- profil śnieżny
- test stabilności (kompresyjny, norweski)
- zmiana warunków pogodowych od wyjścia z doliny
-nowe zjawiska ostrzegawcze (patrz niżej)
- ocena prawdopodobieństwa wywołania lawiny i jej ewentualna wielkość

-zmiana lokalnego nastromienia  stoku, bądź stanu pokrywy śnieżnej
- czy stok był często zjeżdżony przez narciarzy? (choć występowanie śladów nie jest gwarantem bezpieczeństwa)
- rzeźba terenu i modyfikowanie drogi podejścia
- zlokalizowanie najniebezpieczniejszych miejsc
- bliskość do grzbietu (nawisy, rozkład naprężeń w pokrywie śnieżnej)
-POSTĘPOWANIE W TERENIE ZAGROŻONYM
- wyeliminowanie najpopularniejszych błędów
- stan kondycyjny i psychiczny zespołu
- zachowanie szczególnej uwagi w trakcie zejścia


Postępowanie w terenie zagrożonym lawinami podzieliłem na trzy aspekty:
1.Ograniczenie ryzyka przez testy śniegowe i pomiar nachylenia
2.Wybór bezpiecznej drogi
3.Przejście ryzykownego odcinka














Ad 1. Ograniczenie ryzyka przez testy śniegowe i pomiar nachylenia
 Zarówno jeszcze w dolinie, jak i po wejściu na stok powinniśmy podejmować działania, które ograniczą ryzyko zejścia lawiny. Będą to głównie praktyczne operacje, pozwalające namacalnie przekonać się o stabilności śniegu.  Jest wiele takich metod, jednak ja skupię się na trzech, które sam praktykuję. Pomijam test bloku ślizgowego czy trójkąt Muntera, gdyż przygotowanie ich wymaga wiele czasu. Oczywiście, warto je wykonać, jednak skupiam się na szybszych i bardziej praktycznych lecz przeznaczonych dla doświadczonych obserwatorów warstw śnieżnych.
Pomiary wykonujemy w bezpiecznym miejscu, na reprezentatywnym fragmencie stoku.

a)Pomiar twardości śniegu
Kopiemy wykop, szerokości  1m i takiej samem głębokości. Wyrównujemy przednią ścianę i badamy twardość śniegu od góry, w dół. Pomagamy sobie następującymi wyznacznikami twardości – 1.pięść, 2.cztery palce, 3.palec, 4.ołówek, 5.nóż.  Tym sposobem, z odrobiną wprawy powinniśmy wyśledzić różnice w stabilności śniegu. Każdą kolejną warstwę oddzielamy znacząć granice poziomymi kreskami. Gdy skończymy, w oparciu o wiedzę o rodzajach śniegu, musimy ocenić profil naszego stoku. Z łatwością w internecie można znaleźć informacje o właściwościach wielu układów warstw śniegowych. Ja napisze tylko o generalnych zasadach ich interpretacji. 
Po pierwsze warstwy poślizgowe występują przy dużych różnicach twardości – powyżej 2 (na podstawie powyższych wyznaczników).
Po drugie lepsze jest łagodne przejście pomiędzy warstwami (im trudniej wyczuć różnicę, tym lepiej).
Po trzecie pokrywa, gdzie warstwy przechodzą od miękkich w twarde jest silniejsza niż odwrotnie.  Generalnie każda miękka warstwa pomiędzy twardymi jest podejrzana i potencjalnie może stanowić warstwę poślizgową.

b)      Test kompresyjny
Najlepiej, gdy po pomiarze twardości śniegu, wykonamy test właśnie w tym miejscu.  W naszej przynajmniej metrowej głębokości ściance śniegowej, wycinamy przy pomocy łopaty, piły itp.  słup o wymiarach 30x40cm.
Na wierzch wyciętej kolumny kładziemy następnie łopatę. Będziemy wykonywać uderzenia. Pierwsze dziesięć wyprowadzamy z nadgarstka, kolejne z łokcia, a ostatnią „dychę” z ramienia.  Na podstawie tego badamy stabilność stoku, obserwując konsekwencje naszych ciosów.  Gdy warstwa zsunie się, zapamiętujemy, ile poświęciliśmy na to uderzeń. 1-11 – stok niebezpieczny, 12-25 – podejrzany, powyżej 26 – stabilny.

c) Test norweski
Metodę tą można z łatwością łączyć z testem kompresyjnym i badaniem twardości warstw śniegu.  Opiera się ona na założeniu, że tylko w 5% wypadków, obryw lawiny miał głębokość powyżej metra.   Jeśli nasz wykop jest wystarczająco szeroki, możemy sporządzić dwa testy obok siebie.  Próbę wykonujemy koniecznie w oparciu o ocenę twardości i obserwujemy zachowanie krytycznych warstw, które wcześniej wyznaczyliśmy poziomymi liniami.
Zaczynamy od wycięcia trapezu o podstawach szerokości  odpowiednio - jednej i dwóch łopat oraz głębokości dwóch łopat  (koniecznie poniżej pierwszej krytycznej warstwy).  Szersza podstawa oczywiście bliżej nas. 
Kolejnym krokiem jest włożenie łopaty w tylną podstawę naszego wykopu i próba przesunięcia, w kierunku do siebie, wyciętego klina. Gdy trapez łatwo jest poruszyć, mamy do czynienia z dużą niestabilnością. Dopiero zsunięcie warstwy śnieżnej przy obciążeniu siłą powyżej 20kP daje nam pewność bezpieczeństwa stoku. Jak widać  kluczową rolę odgrywa indywidualna ocena, która wprost musi zostać poparta posiadanym bagażem doświadczenia.

d)Pomiar nachylenia stoku
Jedną z praktycznych umiejętności, która przyda się przy ograniczaniu niebezpieczeństwa zejścia lawiny jest biegłość w ocenie nachylenia stoku.  W dzisiejszych czasach wielu producentów oferuje klinometry  i urządzenia elektroniczne, służące do tego typu pomiaru.
W braku takiego sprzętu przedstawiam prosty sposób zmierzenia nachylenia stoku.  Opiera się on o użycie kijków trekingowych i metodę trójkąta równobocznego.









Mianowicie - wybieramy reprezentatywny fragment stoku i w linii jego spadku  kładziemy kijek. Odciskamy jego kształt i podnosimy na uchwyt, tak aby grot stykał się z powierzchnią śniegu.  Następnie do „rączki” tak podniesionego kijka dokładamy drugi  i opuszczamy.  Jeśli grot swobodnie trzymanego kijka pokrywa się z grotem drugiego, kąt nachylenia stoku wynosi 30 stopni.  Jeżeli opada powyżej, stok jest bardziej płaski, jeśli niżej – wprost przeciwnie. Przyjmuje się, że każde odchylenie 10 cm, to równowartość 3 stopni.










Ad2. Wybór bezpiecznej drogi
Ten etap, to postępowanie w terenie zagrożonym sensu stricte. W praktyce obejmuje większą część wycieczki – od wejścia na stok, po powrót do doliny.
Bezpieczną trasę wybieramy właściwie stale, dlatego nie możemy poprzestać na wykonaniu kilku zabiegów.   Przez cały czas trwania wycieczki musimy monitorować indywidualne zagrożenie lawinowe i odpowiednio zmieniać drogę. Może się zdarzyć, ze będzie ona pokręcona i niezbyt prosta, aby spełnić wymogi bezpieczeństwa. Szlaki letnie w żadnym razie nie są wyznacznikiem drogi w zimie. Może okazać się nawet, że powinniśmy ich unikać. To samo dotyczy  drogi powrotnej.  Często na zejściu musimy wybrać inny wariant trasy,  z powodu zmiany aktualnych warunków (np. słońce wieczorem nagrzało żleb, którym podchodziliśmy rano).

Na tym etapie, skupie się na wyliczeniu podstawowych wskazówek zachowań w terenie zagrożonym.
- Unikaj długich trawersów. Staraj się obejść niebezpieczne miejsca, gdy masz wybór lepiej podejść bezpośrednio na grań, niż go trawersować.
- Zachowaj bezpieczne odstępy. Nie ma jednej miary bezpiecznego odstępu. Niekiedy to 10m , a czasem  100m. Kwestia ta podostaje do samodzielnej  interpretacji.
-  Jeśli masz sposobność, wybieraj wypukłe formy terenowe – grzędy , grzbiety, granie. Zwróć uwagę na teren skalisty, z wystającymi kamieniami. Teoretycznie będzie on bezpieczniejszy.
- Żleby pokonuj zanim zostaną ogrzane przez słońce, najlepiej rano, jeśli w ogóle musisz to robić. Unikaj wyboru drogi powrotnej przez kuluar.
- Unikaj stoków nawietrznych, jeśli musisz na nie wejść, zwróć uwagę na ewentualne poduszki śnieżne, nagromadzone na płycie poślizgowej, omiń je. Preferuj stoki zawietrzne – są bezpieczniejsze  i łatwiej się po nich maszeruje.
-Staraj się, aby cel osiągnąć drogą prowadzącą przez najmniej strome stoki. Dokonuj pomiarów nachylenia na bieżąco.  Przypominam, że najbardziej niebezpieczne są te, o nachylaniu 30-45 stopni.
- Zachowaj baczną uwagę, także gdy stok zacznie się wypłaszczać. Jak wiadomo w tych miejscach działają na pokrywę śnieżną największe naprężenia
- Bądź ostrożny przy wyborze drogi poniżejżlebów, obserwuj czy są one ogrzewane, gdyż lawina spadająca kuluarem może osiągnąć teren poniżej
- Generalnie zimą uważaj na stoki zacienione, a wiosną na ogrzane słońcem (odsyłam do czynników powodujących powstawanie lawin)
- Trzymaj się brzegów stoków. Lawina najczęściej schodzi ich środkiem, bliżej jest w razie ewentualnej ucieczki.
- Uważaj na nawisy –  oberwane mogą spowodować lawiny.  Podczas podejścia staraj się osiągnąć grzbiet w miejscu pozbawionym nawisów,  a gdy jest to niemożliwe przebijaj się przez niego prostopadle do grzbietu.  Podczas marszu granią z nawisami – zachowaj bezpieczny odstęp od ich brzegów.
-Obserwuj oznaki braku stabilności  i nie ignoruj ich:
1. Pęknięcia na śniegu
2. Głuche odgłosy wydobywające się z pokrywy śnieżnej
3. Śnieg sprawia wrażenie „pustego w środku”
4. Po stoku staczają się kule śnieżne
5. Destrukcyjne działanie deszczu i wiatru





-Jeśli jesteś liderem grupy (każda grupa powinna posiadać lidera,  wybranego w sposób otwarty czy dorozumiany, na podstawie wiedzy i doświadczenia) wydawaj polecenia słowne, przypominaj, np.: „ Trzymamy odstęp 20m”, „Niebezpieczne miejsce, idziemy pojedynczo.  Ja pierwszy, gdy dojdę do punktu X, rusza kolejna osoba” . Nie można liczyć na zachowanie stałej uwagi przez całą grupę, a takie powtarzanie o tym przypomina.  Członkowie zespołu również powinni zawiadamiać o swoich sugestiach i obawach co do bezpieczeństwa.
- Postaraj wyrobić sobie „zmysł lawinowy”.  Na bieżąco obserwuj zagrożenie, modyfikuj wybraną drogę. Zwróć uwagę, że np. każdy grzbiet czy wypukłą formę terenu należy z każdej strony traktować indywidualnie ze względu na wystawę stoków. Żebro wystawione na północ jest właściwie w zależności od ściany nagrzewane od zachodu, wschodu i północy, pamiętaj o tym.
- Nie bój się zrezygnować w trakcie wyjścia, gdy warunki się pogorsza lub pojawią się nieprzewidziane okoliczności.  Decyzję o kontynuowaniu wycieczki lub swoje wątpliwości poddawaj pod głosowanie grupy.  Pytaj o opinię oraz rzeczową argumentację poglądów.  Prowokuj wzajemne przekonywanie.


Ad3.Przejście ryzykownego odcinka
Mimo zachowania niezbędnych zasad bezpieczeństwa i wyboru możliwie najlepszej drogi, czasem może okazać się, że niebezpiecznego terenu po prostu nie sposób ominąć i trzeba się z nim zmierzyć. Problemem jest tu przede wszystkim pokonanie go przy minimalnym ryzyku, bądź chociaż ograniczenie konsekwencji.






 
- Przed wejściem na podejrzany stok załóż rękawice, nakrycie głowy. Zapnij kurtkę, gdyż rozpiętą lawina prawdopodobnie z ciebie zedrze. Możesz założyć osłonę twarzy -  w praktyce najlepiej sprawdza się chusta tunelowa. Ja mam ją na szyi, w zimie właściwie zawsze.
- Rozepnij  pas piersiowy plecaka oraz pas biodrowy, po zdecydowaniu czy w razie ewentualnego wypadku chcesz go odrzucić, czy nie. Lekki, mały plecak z dodatkowym ubraniem może działać, jak pływak oraz osłaniać plecy przed urazami mechanicznymi. Ciężki – wprost przeciwnie – wciąga w głąb. Wszystko zależy od stosunku masy do objętości. Niektórzy zakładają plecak tylko na jedno ramię – niewygodna metoda.
- Wyciągnij ręce z pętli kijków trekingowych – te również wciągają pod śnieg.  Sprawdź, czy detektor lawinowy jest włączony i dobrze umocowany.
- Obserwuj stok i wyszukaj optymalną trasę. W wypadku wyjątkowo długiego pola śnieżnego wyszykuj stabilnych punktów pośrednich, np. duże wystające kamienie.
- Powstrzymuj się od zakosów, jeśli masz iść pod górę, idź prosto.
- Jeśli uznajesz, że stok jest możliwy do przejścia równocześnie przez wszystkich członków grupy,  odpowiednio powiększ zachowywany odstęp.











- Wyjątkowo niebezpieczne miejsca przechodź pojedynczo.  Jedna osoba trawersuje, pozostałe bacznie ją obserwują, aż się zatrzyma. Kolejnego maszerującego monitorują już ludzie, z obu stron stoku.  Osoba pokonująca ryzykowny odcinek nie rozgląda się na boki. Idzie równomiernie, sprawnie, nie zatrzymuje się. W wypadku lawiny obserwatorzy krzykiem ostrzegają o niej  przechodzącego. Można skorzystać z metody pośredniej – w wypadku długich trawersów, polegającej na wahadłowym, przechodzeniu kilku odcinków. Wymaga wprawy i wyrobienia.
- Poruszaj się płynnymi, długimi krokami.  Podnoś wysoko nogi, unikaj wykopywania  rynny w poprzek stoku.  Unikaj przewracania się, gdyż zwielokrotnia to punktowe obciążenie stoku. Kolejna osoba idzie po śladach poprzednika.
- Trawersuj stok w najwyższym możliwym miejscu.
- Jeśli posiadasz linę, podczas przechodzenia niebezpiecznego odcinka, asekuruj maszerującego.  Najlepiej z przyrządu, nie z ciała, w oparciu o stanowisko, czy skałę. Nie wiąż się drugim końcem liny. Działanie te mają na celu unikniecie pociągnięcie asekurującego przez linę, w wypadku nie utrzymania  przechodzącego przez partnera czy stanowisko.
- Co do ogólnego problemu wiązania się liną w terenie lawiniastym możemy mówić o kwestii spornej. Z jednej strony zachęca się do tego procederu.  W wypadku porwania zespołu, lina będzie pomocna przy odnajdywaniu kolejnych osób, a gdy wypadek dosięgnie jedna osobę, pozostali mogą ją utrzymać.  Na poparcie podaje się przykład lawiny pod Rysami, opisanej w książce „Komin Pokutników” Jana Długosza.
Z drugiej strony pociągnięcie jednej osoby może oznaczać tragedię całego zespołu, szczególnie na oblodzonym stoku.  Tym razem odsyłam do „Bezpieczeństwo i ryzyko w skale i lodzie” Pita Schuberta.  Temat użycia liny jak widać jest dość delikatny.

Głównym zadaniem tekstu jest popularyzacji wiedzy o zagrożeniu lawinowym. Opisałem, mam nadzieję praktyczne i najczęściej stosowane sposoby zwiększenia swojego bezpieczeństwa w terenie.  Tekst nie może być podstawą do uznania, że w oparciu wyłącznie o niego możemy kształtować swoją wiedzę o lawinach. Byłoby to niedopuszczalne i wybitnie nie po mojej myśli. To bardziej ściągawka:D . Mam nadzieję, że będzie wprost przeciwnie – ten skrypt zaciekawi i zachęci do zagłębienia się w temat.
Pozdrawiam

Tomasz Duda






Tekst powstał w oparciu o:
- Góry, wolność i przygoda, od trekingu do alpinizmu, Graydon D., Hanson K.
- Lawinowe ABC, Lizuch M.
-Bezpieczeństwo i ryzyko w skale i lodzie, Schubert P.
- Komin pokutników, Długosz J.

Arc,teryx Gamma Hoody Men - biegowa zajawka

$
0
0
Softshell już po trzecim bieganiu, więc wypada coś napisać.

Ogólnie rzecz ujmując biegałem w ostatnim tygodniu co drugi dzień.  Pod Gammą miałem bieliznę Brubeck Thermo.


Oto co zauważyłem:

I. 15km , tempo średnie + , temperatura  +3

Po pierwszych 4, 5 kilometrach było ok. Mimo znacznego wiatru, nie czułem na ciele żadnych powiewów, kurtka zapięta pod szyję jakoś temperaturę regulowała. Rozpięcie czegokolwiek kończyło się podwiewaniem i musiałem tego sposobu wentylacji zaniechać.   Po 6stym kilometrze było już nieciekawie. Poczułem, że bieliznę na sobie mógłbym wyżąć i jest za ciepło. W drodze powrotnej, mając wiatr w plecy mogłem rozpiąć zamek kurtki i to zrobiłem. Poprawiło to sprawę tylko częsciowo. Po skończonym biegu zaobserowowałem, że koszulka jest mokra, a najbardziej nieprzyjemny mikroklimat panuje na przedramionach rękawów. Tam zdecydowanie optowałbym za lżejszą ociepliną, czy jej brakiem.

II 15km, tempo średnie - , temperatura -2

Robiłem ta samą trasę, teraz troche wolniej, przy niższej temperaturze. Było zdecydowanie lepiej. Wiatr silniejszy niż dwa dni temu. Z nim softshell radzi sobie znakominie póki co.  W drodze powrotnej rozpiąłem kurtkę do połowy i było znośnie. Podsumowując bielizna wilgotna, ale nie tak jak ostatnio. Rękawy po raz klejny pociły sie chyba zbyt mocno.

III 22,5km, tempo średnie/optymalne, temperatura  +1

Gdy zacząłem biec, liczyłem iż będę mógł sprawdzić soft na deszczu. "Niestety" zaraz po opuszczeniu domu przestało padać. Pozostał test standardowy. Optymalne tempo i długa trasa sprawiła, że Gamma zachowywała się przyzowicie. Nie czułem dyskomfortu podczas biegu. Jak poprzednio - wiało i w zależności od kierunku wiatru operowałem zamkiem.. Pod koniec trasy sofshell był z zewnątrz cały wilgoty. Jedank materiał wewnątrzny zachowywał się przyzowicie, "pracował". Na zbyt wilgotny mikroklimat nie mogłem narzekać.

Wnioski ogólne po bieganiu:

Musze wspomnieć, że z zasady nigdy nie biegam w kurtce. A już na pewno nie w kurtce ocieplanej czymkolwiek. Pocę się realtywnie dużo. Samo to, że na bieganie założyłem Gamm'ę i po pierwszym użyciu wziąłem ją ponownie już o czymś świadczy.
Mianowicie - iż nie było tragedii. Cudów się nie spodziewałem, test wypadł pozytywnie. Tyle względem termiki.
Pochwalić muszę wiatroszczelność - jak na razie bardzo dobra. O rękawach wspominałem, ale nadmienię jeszcze o ściągaczach. Biegnąc w bieliźnie pods spodem,  bez rekawic, wpada przez nie wiatr. Z długimi rekawicami, zachodzacymi na rekawy nie ma żadnego problemu. Tylko swoją drogą - wtedy te ostatnie gorzej trzymają sie na dłoniach.  Nałożenie rękawa na polarową rekawicę jest nieco problematyczne.
Pozytywnie zasoczył główny zamek. To chyba najlepiej pracujący "zasówak", jaki miałem okazje używać. Podczas biegu, rozpinany jedną ręką działa znakomicie. 
Pochwalić także musze kieczenie piersiowe.  System z "zakłdkami" jest super. W rękawiach, dłoń nie ma problemu z wymacaniem zmka i rozpięciem go.
W dolnej kieszeni początkowo trzymałem czołówkę. Podczas biegu zaczęła wariować. Od razu przełożyłem ją do kieczeni piersiowych, gdzie trzymałem również telefon. Nie spodziewałem sie, że podczas biegu, można mieć przedmiot w kieszeni i o nim zapomnieć. Zdecydowany plus.
Dodam jeszcze, że kieszenie maja siatkowaną podszewkę. Rozsunięcie wszystkich zdecydowanie poprawia wentlację.
Kurtka skrojona jest bardzo dobrze. Podczas biegu nie krępuje ruchów i nie przeszkadza. Tył nieco dłuższy od przodu, zachodzi na cztery litery i chroni przed przemarznięciem.

Słowem podsumowania, to myśle, ze bieganie w tym ubraniu byłoby dla mnie optymalne przy temperaturze - 5/ -7. Czekam na mozliwość użycia jej w takich warunkach.

Tyle gwoli zajawki. 
Większy test napiszę po Tarach, nartach i Pradze :D
Jakoś pod koniec lutego/ na początku marca

I zdjęcie po biegu z niebyt mądrą miną ;)










Gorce, Pieniny – Sylwester 2012/2013

$
0
0

Gorce, Pieniny – Sylwester 2012/2013

Sylwester – jeden z tych dni w kalendarzu, który lubimy najbardziej.   Huczna impreza do rana, litry alkoholu i noworoczny ból głowy to poza sama zabawą, coś specjalnego. Specjalnego na tyle,  aby  dzień ten spędzić w wyjątkowym otoczeniu rozbawionej sali, głośnej muzyki i fajerwerków.
Wyjątkowej rozrywki potrzebowaliśmy i my – UKT Mimochodek.  Jako klub znudzony miejskim gwarem, corocznym obleganiem beskidzkich szkół i utartymi schematami,  w tym roku postanawiamy wynająć bacówkę w Gorcach.
Nastawieni optymistycznie, bez wahania w piętnaście osób zarezerwowaliśmy chatę, której nikt jeszcze z nas nie widział, nie odwiedzał i w ogóle nie zdawał sobie sprawy w pełni, czy istnieje.

Nie minęły dwa miesiące, zawitał koniec roku, a my ciekawi co zastaniemy, jechaliśmy w stronę Ochotnicy Górnej.  Do miejscowości dotarliśmy mroźnym rankiem, który zwiastował pogodny, słoneczny  dzień.  Skład samochodu stanowiły cztery osoby – ja, Janusz, Anita i jej brat – Paweł . Mijając Ochotnicę Górną,  odbiliśmy  na  północ, w stronę zabudowań Forędówki.  Właściwie dopiero tutaj okolica staje się taka, jaka powinna być i w cieniu leśnej drogi uciekał zimowy krajobraz. 
Zaparkowanie samochodu w kopnym śniegu nie było sprawą prostą.  Dopiero po kilku próbach nasza czwórka założyła ciężkie plecaki i udała się w bliżej nieustalonym kierunku – pod górę.   Droga okazała się jednak błędna, co uświadomiliśmy sobie dopiero po kilkuset metrach.  Z pomocą przyszedł nam starszy pan z domku nieopodal, wyglądem przypominający typowego „leśnego dziadka”.  Uświadomił, że nie jesteśmy pierwszymi poszukującymi bacówki i skierował na właściwą drogę.  Teraz już poszło szybko i po kilku minutach naszemu wzrokowi ukazała się chatka, na mapie oznaczona jako Kurnytowa Koliba.
W bacówce na dobre obozowała już od wczoraj trójka znajomych i sądząc po butelkach – chwaliła sobie to miejsce.

Chatka sprawiała wrażenie większej niż oczekiwaliśmy. Małe okienka, dwie duże izby i poddasze, ma które prowadziły strome, krótkie schody.  Jedyne meble stanowiło kilka ławek do siedzenia i stół z nieheblowanych desek.  Wszystko  drewniane. No może pomijając okna,  i piec. A ten okazał się wielkim rozczarowaniem.  Od zawsze myślałem, ze dobry piec w takiej chacie to podstawa i najważniejszy jej element.  Daje ciepło, miejsce do gotowania i tworzy cały klimat. Uświadomiłem sobie dopiero, jak bardzo się myliłem, gdy moim oczom ukazała się „KOZA”.   Mały, stalowy, pokraczny piecyk z niekształtną rurą, który dymił niemiłosiernie.
To będą ciekawe wieczory – przeszło mi przez głowę.  
Tymczasem zadowoleni znalezieniem Koliby i zwolnieni od ciężkich plecaków postanowiliśmy nie zmarnować pięknego dnia i bez zwłoki wyruszyliśmy w góry.

Najpierw zeszliśmy do drogi i po przekroczeniu potoku Forędówka, zaczęliśmy „wspinać” się bezpośrednio na grzbiet. Cały czas w kierunku południowo-zachodnim.  Na grzbiecie przez chwilę towarzyszyła nam zielona ścieżka dydaktyczna i wiatr.  Mimo bezchmurnego nieba dął zimny wicher. Szybko opuściliśmy tych  „towarzyszy” , ponownie zagłębiając się w dolinę Furcówki, by po przekroczeniu potoczku znowu podejść, tym razem wreszcie na czerwony szlak turystyczny.  
Kluczenie „na siagę” się skończyło. Po etapie przedzierania się pomiędzy krzakami, zaczęliśmy niewinną i nudnawą wycieczkę przetartym szlakiem.  Ba, śniegu jak na lekarstwo, a ścieżka rozdeptana i zalodzona po ostatnich roztopach.  Warunki pod raki lepsze niż mieliśmy tydzień temu w Tatrach – pomyślałem. 
Na dróżce mijaliśmy wielu turystów.  Z racji niedzieli, przeważnie geriatryczna brać, postanowiła wybrać się na wycieczkę.
Przed czternastą osiągając przełęcz Knurowską,  zachęceni znakomitą pogodą postanowiliśmy kontynuować  marsz czerwonym szlakiem.  Ścieżka wiodła przez las, by w okolicach Studzianek odsłonić wreszcie trochę przestrzeni. W oddali widać było panoramę Tatr, a Podhale spowiła lekka mgielna poświata.  
Do zmroku postało jeszcze trochę czasu więc urwaliśmy jeszcze kawałek szlaku, do Kotelnicy (946 m npm).  Tu obraliśmy kierunek na północ, by definitywnie pożegnać się ze słońcem i znaleźć ścieżkę do Ochotnicy Górnej.  Operacja ta przebiegła bez problemu i  przed zapadnięciem zmroku „ześlizgnęliśmy się” lodowymi dróżkami do miejscowości. 
Stąd pozostał nam do przejścia tylko kilku kilometrowy odcinek asfaltu.  Po marszu przez las i podziwianiu widoków na grzbiecie – zdecydowanie najbardziej nudna część dzisiejszej trasy.  Przesnuliśmy się przez Ochotnicę, jakoś dziwnie pustą, jak na sylwestrową porę i skręciliśmy na Forędówkę.  Zadzwonił telefon – reszta ekipy właśnie dojeżdżała.
Spotkaliśmy się w najodpowiedniejszym momencie i po niewielkich trudnościach z zaparkowaniem trzeciego samochodu, zaprowadziliśmy towarzystwo do chaty.
Rozpoczął się wieczór. Wieczór bogatego jadła i „krepkich” napitków wszelkiego rodzaju. Gry w szachy i na gitarze.  Poza tym cały czas trwała walka z wiatrakiem, tzn. „kozą”, o której już wspominałem.  „Piec” dymił okrutnie.  Zimno nie dokuczało, ale na poziomie twarzy stojącego człowieka panowała strefa zaczadzenia.  Jeśli siedziałeś przy stole było w porządku, ale próba wstania kończyła się szybkim powrotem „ do parteru”.  Gdy  poziom dymu obniżał się do pułapu  najwyższego siedzącego, trzeba było wietrzyć.  Okno lub drzwi. Wtedy było chłodniej – chłodno - zimno.  No i tak w kółko.    Jakkolwiek paradoksalna i ciekawa ta sytuacja by nie była, chyba nikt za bardzo się nią nie przejmował.  „Górską kozę” po prostu nie sposób było oswoić. Przynajmniej nam się nie udało.


Po bogatym wieczorze przywitał nas leniwy sylwestrowy ranek.  Dzień postanowiliśmy wykorzystać na przekór wszystkim i wyruszyć w stronę Gorca Troszackiego.  Ze składu ubyło Janusza, więc wycieczkę organizowaliśmy we trójkę.
Pogoda stała się trochę niepewna. Po niebie śmigały chmury, a wyżej co było słychać, hulał wiatr.  Tego dnia wybraliśmy drogę na północny zachód wzdłuż potoku Forędówka.  Po kilkuset metrach skręciliśmy w lewo, w Las Krępaski.  Za wydeptanym śladem  doszliśmy do ścieżki dydaktycznej i pierwszego konkretnego punktu na trasie – Kiczory (1282m npm).  W oddali majaczyły Tatry lecz nad nami kotłowały się czarne chmury, nie wróżące nic dobrego.   Po krótkim odpoczynku obraliśmy dalsza drogę na Turbacz.
W schronisku  jadalnia szybko się zapełniała. Ogólnej krzątaninie towarzyszył jakiś przyjemny,  ciepły klimat.  Jak widać każdy chciał urwać z wolnego dnia ostatnie chwile przed wieczorem.
Na Turbaczu ponownie się rozdzieliliśmy. Ja i Anita wybraliśmy szlak w stronę Gorca Troszackiego, Paweł wyruszył z powrotem do bacówki.  W miarę upływu czasu pogoda znacznie się poprawiła, wiec dalszy nasz spacer przebiegał w pogodnej aurze.
Ostatecznie dotarliśmy na polanę pod Kudłoń i zawróciliśmy.  Czas obliczony na wycieczkę nie pozwolił iść dalej. Wracaliśmy więc na Turbacz, teraz w podmuchach wiatru, który bardzo się nasilił.  W schronisku siedziało się jeszcze przyjemniej niż przed trzema godzinami.  Wkoło unosił się wesoły gwar. Tam spotkaliśmy także część z naszej mimochodkowej ekipy, która najwidoczniej postanowiła leczyć kaca aktywnie.
Po spędzeniu kilkudziesięciu minut z widokiem na Tatry, nie pozostało nic innego jak wracać. Mimo wieczornej pory,  naładowani widokiem pięknego zachodu słońca, podjęliśmy decyzję o uatrakcyjnieniu sobie drogi powrotnej.  Udaliśmy się szlakiem na Jaworzynę Kamieniecką, a za wypłaszczeniem, zeszliśmy na południe. W świetle czołówek wkroczyliśmy w las i nim, z kompasem ustawionym  na 130 stopni przedzieraliśmy się przez wiatrołomy.
Po kilkudziesięciu minutach bezbłędnie trafiliśmy na pomnik upamiętniający  katastrofę „Liberatora” z 1944 roku.   Ostatni etap szlaku przebiegał ścieżką edukacyjną i na południe lasem, aż do „naszej chaty”.







Bacówkowy sylwester był nader specyficzny.  Brakowało tam tańców czy muzyki, którą większość może sobie wyobrazić na imprezie tego typu. Zastąpiła ją gra gitary i półmroczny klimat rozjaśniany blaskiem świec.  Kto chciał, mógł spróbować umiejętności w zjeździe na plastikowych sankach oraz opanować technikę zatrzymywania się przed linią iglaków. Im częściej się to nieudawało, tym zabawa była przedniejsza.  Przynajmniej dla obserwatorów.J Poza tym nie wspomnę o walce z „kozą”, która komiczna sama w sobie, toczyła się jakoś w tle.
Przed północą rozpaliliśmy ognisko i godzina zero roku 2013 zastała nas w tym miejscu.  W oddali dało się słyszeć odgłos fajerwerków, odpalanych czy to z Czorsztyna, Ochotnicy, czy Nowego Targu.  Reszty dopełniła moc chwili.


W Nowy Rok, jako iż poprzedniego wieczoru z uporem się ograniczaliśmy, wybraliśmy się w Pieniny.  Stosunkowo szybko ogarnęliśmy porozrzucane ładunki i przed jedenastą opuściliśmy Kurnytową Kolibę, żegnając towarzystwo „mimochodkowe”
Na cel wycieczki wybrany został Wąwóz Homole w Małych Pieninach. Wiem, ze to  wstyd, ale przyznam się – nigdy wcześniej nie byłem w tym miejscu i bardzo chciałem je zobaczyć, zachęcany relacjami opowiadających.

Samochód zaparkowaliśmy w Jaworkach.  Mroźna i pogodna atmosfera zachęcała do wycieczki.  Prowadzeni przez Pawła, który nieraz tu bywał,  po chwili znaleźliśmy się w wąwozie.  Moje pierwsze wrażenie było bardzo zadowalające. Zacienione ściany i oświetlone skałki wyglądały bardzo efektownie. Myślałem, że to dopiero przedsmak piękna wąwozu, ale pomyliłem się.  Dalej widoki były mniej spektakularne, ścieżka śliska jak lodowisko,  posiadająca więcej stalowych udogodnień niż niektóre budynki administracji w naszym kraju :D. Realnie liczyliśmy się z możliwością wywrotki/połamania/uszkodzenia i chyba to nie pozwoliło w pełni cieszyć się cudem natury.  






Po wyjściu z wąwozu Homole, kontynuowaliśmy marsz szlakiem zielonym.  Niedługo potem rozpoczęło się podejście na Wysoką. Początkowo łagodnie, kolejno przechodząc w stromy stok i grań, przysporzyło nam sporo frajdy. Tysiąc metrów zdobyte, no i ten widok!!! Niebo  czyste jak łza, a przed nami łańcuch Tatr w całej okazałości. Zdecydowanie było warto.




Z żalem opuszczaliśmy to miejsce, udając się na zachód.  W międzyczasie odłączył się od nas Paweł, który wrócił do samochodu z zamiarem odebrania nas na parkingu.
Szlak niebieski, biegnący główną granią Małych Pienin sprawił wiele frajdy. Przedeptany, osłonięty od wiatru, dający możliwość podziwiania wspaniałych widoków.  Maszerowaliśmy nim aż do wieczora.  Po drodze przymusowo czekał nas długi trawers Wysokiego Wierchu, kiedy przejściowo zgubiliśmy szlak i chyba to ostatnia atrakcja tego wyjazdu. Obrawszy właściwą drogę, wiedzieni żółtymi oznaczeniami , po zachodzie słońca zeszliśmy do Szlachtowej.







Drugi dzień nowego roku upłynął nam na trasie. Dokładniej mówiąc – wracaliśmy z Januszem autostopem do Lublina.  Mimo niskiej temperatury i niezbyt sprzyjających prognoz wybraliśmy właśnie tą ekonomicznie poprawną wersję transportu.  Choć  miało nie padać, zaczął sypać śnieg, a zmrok zastał nas pod Janowem Lubelskim. Mimo tego  szczęście  uśmiechnęło się do nas  niemal przed finiszem i wieczorem trafiliśmy do stolicy Lubelszczyzny.




Tak  zakończył się wyjazd sylwestrowy. Nietypowy, jak na tego typu imprezę, ale z pewnością zapadający w pamięć.  Pogoda dopisała i udało się nacieszyć widokami, w przerwie między jednym załamaniem aury, a kolejnym.  Oczywiście impreza nie byłaby taką, gdyby nie ekipa Mimochodka, która stworzyła całą atmosferę i nie pozwoliła się nudzić….
Pozdrawiam

Tomasz Duda

ZDJĘCIA






Czynnik ludzki w zagrożeniu lawinowym

$
0
0

Czynnik ludzki w zagrożeniu lawinowym

Jednym z podstawowych aspektów powstawania zagrożenia lawinowego jest wpływ człowieka.  Nie bez powodu w rozszerzonej metodzie Muntera stanowi on osobny czynnik, który powinien być rozpatrywany na każdym etapie wycieczki od planowania, aż do powrotu do schroniska.
Według oficjalnych danych to właśnie my – jako turyści czy narciarze jesteśmy przeważnie bezpośrednimi sprawcami wypadków lawinowych.  Według TOPR około 90% lawin jest spowodowanych przez człowieka.  Rzadko więc, w ewentualnym wypadku będziemy poszkodowani bez swojej winy. Najczęściej to nasze niewłaściwe zachowanie, nadużycie szczęścia czy podstawowe błędy będą przyczyną nieszczęścia.
A pokrótce co to jest w ogóle Czynnik ludzki.  To swego rodzaju zwrot niedookreślony, który tyczy się zachowania i sposobu myślenia człowieka w górach, jego przygotowania fizycznego i sprzętowego, jak również obejmuje  szeroko pojętą psychologię w kontekście zagrożenia lawinowego.
Postępowanie w terenie zagrożonym omówiłem w innym TEMACIE, dlatego teraz całkowicie pomijam tą kwestię.

I.Czynnik ludzki w rozszerzonej Metodzie Muntera.
Stanowi on jeden  z trzech kryteriów oceny zagrożenia lawinowego obok „pogody i śniegu” oraz „terenu”.  Jak wszystkie – musi być rozpatrywany w kontekście trzech filtrów, w kolejnych etapach wycieczki.







Już podczas planowania wyjazdu, w domowym zaciszu powinniśmy dobrze zastanowić się nad składem grupy, jaką chcemy skompletować na wycieczkę.
- Pierwsza sprawa to jej liczebność. Powszechnie wiadomo, że chodzenie w góry zimą samotnie jest niedopuszczalne.  W większości przypadków grupy mają w swoim składzie po 2 – 3 osoby.  Jest to liczba dobra pod względem mobilności i sprawności,  ale ma swoje minusy.  Z nimi wiąże się ograniczona możliwość pomocy w czasie lawiny i stosunkowo duże prawdopodobieństwo jednoczesnego zasypania wszystkich członów zespołu ( szczególnie gdy liczy dwie osoby).  Z tego wynika, że jeśli decydujemy się na wycieczkę w takim gronie musimy koniecznie zachowywać duże odstępy i być przekonanymi do wiedzy i umiejętności naszych przyjaciół. Wyjście we dwójkę z nieznajomym, czy tzw. Zielonym w temacie zagrożenia, sprawia iż jesteśmy właściwie zdani na siebie.  Optymalny skład grupy to 4- 5 osób. Oferuje dużą możliwość wzajemnej pomocy i jeszcze jaką-taką mobilność.  Większa liczba jest niezalecana.
- Drugim tematem jest konieczność wzięcia pod uwagę, kogo tak właściwie chcemy na wyjazd zabrać.  Przy tego typu ocenie powinniśmy w szczególności oszacować:
1. Umiejętności w ocenie zagrożenia, zarówno teoretyczne i praktyczne, kursy lawinowe które osoba ukończyła. Biegłość  posługiwania się sprzętem lawinowym to konieczność.
2. Doświadczenie w wycieczkach tego typu oraz obeznanie z terenem, w który chcemy się zapuszczać,.
3. Kondycję danej osoby –  czy właściwości fizyczne persony są odpowiednie do wyjścia, które planujemy.  Czy nie będzie ono zbyt męczące-ponad jej siły?
4. Stan psychiczny delikwenta – umiejętność radzenia sobie w sytuacjach wymagających szybkiego podjęcia decyzji, wyrażenia swojej opinii.
5. Świadomość zagrożenia lawinowego.
- Trzeci aspekt dotyczy posiadanego sprzętu. A chodzi mi konkretnie o lawinowe ABC. Łopata, sonda, detektor  -  to gadgety, które po prostu musimy mieć. Kupić, pożyczyć, wyczarować – muszą być. Wiem, że wyposażenie tego typu jest drogie, ale tu chodzi o życie. A na życiu nie można oszczędzać.  Praktycznie warto kupować tylko detektory 2 i 3 antenowe. „Analogowce” służą właściwie tylko jako nadajnik, gdyż wymagają dużej biegłości i doświadczenia od używającego.  Owszem – właścicielowi się przyda – jednak posiadanie takiego urządzenia jest czystym egoizmem  wobec pozostałych członków grupy, którym nie będziemy w stanie efektywnie pomóc.


Gdy jesteśmy  w górach,  jeszcze w bezpiecznym miejscu powinniśmy poświęcić trochę czasu nad „czynnikiem ludzkim” na tym etapie wycieczki.
- Podstawową kwestią jest ocena rzeczywistego składu grupy.  Wiadomo jak bywa i realna obsada zespołu może wyglądać inaczej niż to zaplanowaliśmy.  I niekoniecznie będą to zmiany na lepsze. Skład grupy może zostać zredukowany lub uzupełniony o kolejne osoby, co w perspektywie  wpłynie na mobilność lub możliwość wzajemnej pomocy (czytaj wyżej).  Drugą sprawą jest prawdopodobieństwo , iż osoby doświadczone, z niezbędnymi umiejętnościami i kondycją mogą z nami się nie wybrać, a zamiast nich pojawią się amatorzy, co znacznie zmniejszy nasze bezpieczeństwo.  Dlatego też w tym punkcie powinniśmy dokonać oceny rzeczywistego składu grupy w oparciu o kryteria  etapu poprzedniego.
- Drugi aspekt to kontrola naszego ekwipunku, ze specjalnym naciskiem na lawinowe ABC.  Tuż po wyjściu ze schroniska, zawsze musimy włączyć detektory i wykonać ich szybki test kontrolny. Polega on na tym, iż jedna osoba oddala się z „Piepsem” w trybie nadawania, a pozostałe po kolei podchodząc do niej, lokalizują  ją w trybie poszukiwań.
- Ponad te dwie kwestie, bardzo ważne jest, jeszcze w dolinie, monitorowanie czasu wycieczki  i konfrontacja go  z czasem rzeczywistym.


Ostatnim etapem badania kwestii zachowań naszej grupy jest miejsce zagrożone lawinami. Brzmi to trochę przesadnie indywidualnie, jednak tylko z pozoru. Za takie miejsca możemy uważać właściwie wszystkie od wejścia na stok, aż do powrotu w dolinę.
- Podstawowym przedmiotem uwagi na tym pułapie wycieczki musi stać się dla nas prawidłowe postępowanie w terenie zagrożonym (odsyłam do poprzedniego TEKSTU). 
-  To samo dotyczy badania indywidualnej formy każdego z członków ekipy.  Pod uwagę bierzemy zarówno kwestie fizyczne, jak i psychiczne. Bardzo duże znaczenie ma zarówno stopień zmęczenia, wychłodzenia/przegrzania i  znudzenia wyprawą, co w praktyce przekłada się na spadek poziomu  zdyscyplinowania i może doprowadzi do nieszczęścia. Tego zagadnienia będzie dotyczyła przede wszystkim kolejna część tekstu, gdyż właśnie na tym etapie, ogromne znaczenie ma psychiczne podejście do bezpieczeństwa i tu popełniane jest najwięcej błędów.

II. Psychika „czynnika ludzkiego”
Podstawowym problemem w prawidłowym ocenianiu zagrożenia lawinowego jest kwestia psychiki oceniającego.
Generalnie chodzi o dwie kwestie –  świadomość swoich umiejętności i akceptowane ryzyko.
Pierwszą znakomicie ilustruje tzw. krzywa świadomości lawinowej.  Kto był na kursie ten wie, o czym mówię, a pozostałym pokrótce to zobrazuję. 
Krzywa zaczyna się oczywiście od punktu 0 , kiedy zaczynamy stykać się z zagrożeniem lawinowym.  Gdy zdobywamy nowe informacje, umiejętności krzywa spektakularnie wzrasta, aż osiągniemy poziom „lawinowego eksperta”.  I tak jest, dopóki w naszym otoczeniu nie dojdzie do wypadku. Wtedy krzywa spada „na łeb, na szyję” , a wiara we własne siły zostaje dramatycznie zdruzgotana.  Kolejny zastrzyk wiadomości i umiejętności podnosi ją z powrotem, jednak do niższego poziomu, niż przy poprzednim skoku.  I znowu – aż do kolejnego wypadku.  Następne etapy to spadki i wzloty kreski, przy zmniejszającej się amplitudzie, aż do wejścia na pewien stały, wysoki poziom.
Tak oczywiście wygląda modelowy przykład krzywej. Gorzej jeśli wypadek nie zdarzy się w naszym otoczeniu, tylko nam osobiście  i nie będziemy mogli „dojść” do końca wykresu….

Drugie zagadnienie znakomicie odbija się w zachowaniu ludzi w niebezpiecznych sytuacjach, a jest to ryzyko.  Każdy z nas ma je zakodowane gdzieś, w podświadomości. Kwestia ta opiera się jakby o swoje dwie granice  - na jednej z nich jest ryzyko akceptowalne, na przeciwnym – niedopuszczalne, czyt. głupota.   Dla każdego  z nas te punkty są indywidualne i zmienne.
Gdzieś pomiędzy granicami mieści się cienka linia, która rozgranicza czynności naszym zdaniem  akceptowalne, od zbyt ryzykownych, których staramy się unikać.
Nie ma w tym nic niepokojącego, dopóki granica dopuszczalnego ryzyka stoi w miejscu. Problem zaczyna się w miarę jej podnoszenia w stronę „głupoty”.
Może wydać się to dziwnym, ale bardzo trudno utrzymać linię w stanie pierwotnym. Już od pierwszego kontaktu z niebezpiecznym terenem „oswajamy” się z nim. Przejście niebezpiecznego miejsca kilka razy, lub chodzenie po czyichś śladach dodaje nam wiary we własne siły i podnosi linię głupoty.  Pod tym względem niejednoznacznie także należy ocenić zdobywanie przez nas wiedzy o lawinach, umiejętności posługiwania się sprzętem itp.   Z jednej strony  świadomie przyjmując zastrzyk kompetencji, mimowolnie dostajemy  rykoszetem pewności siebie, która może okazać się zgubna.  Oczywiście mówię tu o części przypadków. W przeważającej mierze nauka jest odbierana prawidłowo –  przesuwa granicę w dół.
Nasze postrzeganie otoczenia zaczynany opierać na wierze –  we własne umiejętności, wiedzę, doświadczenie. Jeśli chodzimy dość często tą samą, niebezpieczną  trasą, początkowo "z sercem na ramieniu", czy nutką niepewności, to po jakimś czasie staniemy się pewni jej stabilności, mimo iż obiektywnie nic się nie zmieniło. „Wierzących” najczęściej do przytomności przywraca naoczny wypadek lub przykre doświadczenie. Nie możemy pozwolić, aby to właśnie nas trzeba było tak radykalnie „ściągnąć na ziemię”.

Konsekwencją powyższych aspektów  psychologicznych są tzw. pułapki decyzyjne.
Mówiąc prościej, to podstawowe błędy popełniane na podstawie niewłaściwego postrzegania okoliczności bądź dopasowywania właściwych spostrzeżeń do  własnej, niekoniecznie poprawnej, filozofii postępowania.  Pułapki, które jak sama nazwa wskazuje, zachowania pozornie poprawne,  mogą zapędzić nas w drogę bez wyjścia, bądź z zakończeniem niekoniecznie dla nas szczęśliwym – wypadkiem.
Oto wybrane i najpopularniejsze przykłady tego rodzaju zachowań:
1.Widzę tylko korzystne okoliczności,  a nie dostrzegam niebezpieczeństw, gdyż nie chcę go zauważać.  Nie mam zamiaru przerywać wycieczki z powodu nieistotnych zagrożeń,  wmawiam sobie bezpieczeństwo i tylko takie oznaki rejestruję świadomie lub  co gorsze – mimowolnie.   Rejestrowanie wyłącznie pozytywnych okoliczności.
2.Idę drogą, którą znam.  Mam przeświadczenie, że teren jest „pewny”,  niegroźny.   Szedłem tędy nieraz i dziś także nic się nie stanie.  Osłabiona czujność, przyzwyczajenie do znanego terenu.
3.Wkoło jest spokojnie .Długo nic się nie dzieje, czyli bezpiecznie. Nierejestrowanie z pozoru niewidocznych oznak niebezpieczeństwa.
4.Wystarcza mi ogólna wiedza o zagrożeniu. Mam świadomość niebezpieczeństw, ale nic z tym nie robię. Wydaję mi się, że wiedza wystarczy. Świadome lekceważenie zagrożenia.
5.Liczy się tylko cel, nic poza tym. Muszę przecież zdobyć to, co planowałem, na co przeznaczam czas i pieniądze. „Klapki na oczach” –  skupienie działań wyłącznie na osiągnięciu celu.
6.Inni idą, widać dużo śladów – jest bezpiecznie.  Wiedza bądź głupota innych, wybierających drogę, wystarcza mi do oceny stoku.  Tzw. „owczy pęd” za innymi turystami.
7.Jest piękna pogoda, mamy „okno” po X dniach oczekiwania. Wszystkie lawiny zeszły przecież bezpośrednio po opadach, a teraz nic mi nie grozi.  Euforia, przekonanie że przy lepszej pogodzie zdarza się mniej wypadków.
8.Chcę być najlepszy, pierwszy, pokazać innym, że „ja tego nie zrobię?!”.  Tzw. syndrom lwa, chęć udowadniania innym.
9.Nie mam czasu, spieszę się. Chcę zdążyć przed końcem urlopu, przed nocą, na mecz w TV. Przedkładanie czasu nad bezpieczeństwo.
10.Bezgranicznie ufam osobom bardziej doświadczonym ode mnie. Grupie przewodzi silny lider,  przewodnik, on ma doświadczenie, a ja nie powinienem się wtrącać, bo pewnie moje obawy są bezpodstawne i jeszcze wstydu sobie narobię.  Delegowanie decyzji na lidera, przewodnika, stępienie czujności.
11.Mam wszystkie potrzebne gadgety do uprawiania zimowej turystyki górskiej i chroniące przed lawinami. Jeśli coś się stanie, na pewno detektor potwierdzi swoją skuteczność. Przecież w reklamie mówili, że w X% się sprawdza.  Przekonanie, iż sprzęt uchroni przed wypadkiem.
12.Przecież jestem specjalistą, bacznie obserwuję otoczenie.  Gdy lawina będzie schodzić, zapewne szybko ją zauważę i zdążę uciec.  Nie doceniam sił natury, przeceniam własne możliwości.
13.Odpowiednią pracą, dużym nakładem sił mogę zrealizować wszystko. Musi mi się udać, nie mogę zrezygnować.  Wiara, iż można osiągnąć każdy cel,  usilnie do tego dążąc.
14.Jestem zmęczony drogą – nic mi się nie chce, a najbardziej już obserwacji terenu wkoło mnie.  Zmęczenie organizmu osłabiające czujność.
15.Dom już blisko,  mam osłabioną uwagę, nie zachowuję koncentracji i czujności. Przecież wcześniej podchodziłem tą drogą – teraz ciągle musi być bezpieczna. Syndrom konia -  „stajnia już blisko”. 
Z moich, osobistych spostrzeżeń wynika, że dwa ostatnie przypadki są najniebezpieczniejsze i najbardziej „życiowe”.  Sam nieraz łapię się w te pułapki, dopiero po czasie zdając sobie sprawę, że przy powrocie do schroniska jestem rozkojarzony i patrzę tylko pod nogi.   Musimy wystrzegać się takich wpadek, które bardzo łatwo zaliczyć, gdy zmęczony całym dniem organizm trudno zmusić do skupienia uwagi, koncentracji.  Powrót,  nawet jeśli przebiega tą samą drogą co podejście, nie należy uważać za bezpieczny. Wprost przeciwnie – koniecznym jest zachować wzmożoną czujność i nawoływać do tego pozostałych członków zespołu.

Powyższe pułapki decyzyjne celowo przerysowałem, aby wyraźnie nakreślić problem każdej z nich.  Myślę,  że po przeczytaniu tej listy, niemal każdy z nas może znaleźć na niej swoją słabostkę. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż człowiek z natury jest bardziej ryzykantem i chcąc zachować bezpieczeństwo musimy przeważnie zwalczać naturalne skłonności, a nie utrwalać je. Tak byłoby łatwiej, ale cóż poradzić.  
Mając przed sobą listę pułapek decyzyjnych możemy wyselekcjonować swoje błędy i po kolei, jedna po drugiej eliminować je, aż do wyrobienia sobie nawyku zachowań z punktu widzenia bezpieczeństwa pożądanych lub przynajmniej do nich zbliżonych. 
Mam nadzieję, że ten niezbędnik (oczywiście nie obejmujący kompletnie całej materii tematu) przynajmniej  w części czytelnikowi się przydał, uświadomił mu popełniane błędy i zachęcił do kontrolowania swojego postępowania. 
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Tekst powstał w oparciu o:
- Góry, wolność i przygoda, od trekingu do alpinizmu, Graydon D., Hanson K.
- Lawinowe ABC, Lizuch M.
- Lawiny i psychologia, Magazyn Turystyki Górskiej
- Prezentacje Fundacji im. Anny Pasek

The North Face Verto 26, tydzień z plecakiem – opinia, test

$
0
0

The North Face Verto 26, tydzień z plecakiem – opinia, test

Początkiem lutego bieżącego roku, dzięki uprzejmości kolegi Marcina, przez tydzień zostałem posiadaczem plecaka The North Face Verto 26.
Jako, że przez blisko tydzień miałem okazję go używać, postanowiłem napisać o nim parę słów.

Na początku oddaję głos producentowi:
Pojemność                    26 l
Waga                            383 g
Regulacja systemu          ---
Materiał                        100D cargo chute nylon
Ilość kieszeni                 4
Ilość komór                   1
Dostęp                          Od góry
Dopasowanie                Unisex








Plecak wykonany jest z leciutkiego i mocnego materiału. Posiada dwie kieszenie na zamek błyskawiczny, w tym jedna z nich jest zarazem pokrowcem Verto 26.  Całość waży niecałe 400g i zajmuje niewiele miejsca, choć szczerze mówiąc dałoby się z tej wagi jeszcze „ciut” zejść.
Wór zszyty  jest solidnie. Dokładnie, co do nitki produktu nie kontemplowałem, ale pamiętam, że kolega ( właściciel)  skarżył się na jakiś prujący się szew.



Budowa, funkcjonalność
Całość to po prostu worek z materiału.  Dodam – pojemny worek.  26 litrów jakie nam oferuje możemy wypakować do granic możliwości.  Podczas wyjazdu w Tarach zdarzyło mi się spakować do niego:
- raki
-linę 7mm / 30m
- sweter puchowy
- czekan
- ABC lawinowe
- jedzenie
- stuptuty
- termos
- kask
Raki wprawdzie wystawały nieco poza klapę, ale wszystko spiąłem do kupy. Dodam jeszcze, że nie układałem rzeczy przed włożeniem. Raczej zastosowałem wiejską taktykę „na chama”.
Plecak posiada dwie pętle na czekany/ kijki. Złożony kij trekingowy BD, przytroczony do Verto, wyglądał przyzwoicie.  Co innego czekan. Waga tego przyrządu trochę przerasta możliwości plecaka. Przytroczony czekan niemiłosiernie odstaje, kiwa się na boki i ogólnie budzi  zastrzeżenia co do stabilności.  Ludzie reagują na to irytacją typu:
- Odejdź z tą siekierą!
The North Face Verto 26 posiada szereg doszytych pasków, w formie dwóch małych szpejarek i  dwunastu pętelek.  W zestawie z plecakiem dostajemy dwa sznurki, które możemy przewlec przez te pętelki i troczyć do nich np. zbędne fragmenty garderoby .  System ten średnio się sprawdza. Sznurek nie jest rozciągliwy i nie trzyma zbyt dobrze. Przytroczony kask wypadł mi po kilku metrach. Gdyby sznurek był rozciągliwy - problem rozwiązany.  Linki te mają także inne zastosowanie. Zaplątane w inny sposób służą do kompresji boków plecaka. Jakkolwiek wydaje się to ciekawe, nie korzystałem z tego systemu.
Miłym dodatkiem plecaka są elementy odblaskowe.  Może nie jest to nowe rozwiązanie, ale w nocy bardzo użyteczne.
Verto w swojej budowie ma również system regulacji „pleców” w formie dwóch tasiemek.  Szczerze mówiąc nie używałem tego w ogóle i dobrze nie wiem jak działa.  W swoim noszeniu regulowałem tylko długość szelek.
Z szeregu wąskich tasiemek produkt The North Face oferuje także pasek piersiowy i „biodrowy”. O ile pierwszego trzeba używać stale, o tyle z wykorzystania drugiego zrezygnowałem zupełnie.



Wygoda
W plecaku Verto 26 kwestia wygody to raczej sprawa, którą producent z grzeczności powinien przemilczeć. Plecak nie jest komfortowy w noszeniu. Podczas pakowania trzeba mieć na uwadze, żeby płaskie rzeczy ułożyć jako usztywnienie dla pleców.  Ja stosowałem w tym celu szuflę łopaty lawinowej i efekt był bardzo dobry.  Plecak nie wypakowany, noszony na kurtce, jest nieodczuwalny.  No, ale co  z tego? Ot – ciekawostka.
Jedynym usztywnionym elementem Verto 26 są szelki.  Według mnie zbytek łaski.  Przeznaczenie plecaka i znikome obciążenie, jakiemu jest najczęściej poddawany i to przez krótki czas, nie wymaga według mnie tej  pianki, grubości 3mm.  
Szelki w żadnym razie nie należą do mocnych stron Verto 26. Podczas noszenia zawsze, podkreślam ZAWSZE, zjeżdżają z ramion na boki.  Im plecak bardziej wypchany, tym gorzej. Z tego względu korzystanie z pasa piersiowego jest przykrą koniecznością. Długość szelek  często się rozregulowuje, na ramionach,  pod obciążeniem.   Lubią się także zawijać, ale przy tak mizernej konstrukcji to nic dziwnego. 
O ile brak komfortu noszenie, w plecaku tego typu stanowi zło konieczne, to jednak konstrukcja szelek została „spaprana” i tego nie mogę pominąć, gdyż zbyt mocno mnie irytowała.
Verto 26, wbrew opiniom, ma jednak w sobie coś wygodnego.  To pakowanie.  Przestrzegając tylko zasady, ażeby coś płaskiego włożyć na plecy, z resztą mamy całkowitą dowolność. To wór, o czym już wspomniałem,  a jak to do wora, można pakować wszystko jak leci i co popadnie. To zdecydowany plus plecaka.


Podsumowanie
Verto 26 jest produktem The North Face z serii Summit Series. I takie jest jego podstawowe zadanie – rola lekkiego plecaka szturmowego.  W tej funkcji spełnia się znakomicie.  Pozwala zapakować w siebie sporo rzeczy na kilka godzin wycieczki.  Nie jest przeznaczony na wyjazdy kilkudniowe – o wygodzie można zapomnieć, a konstrukcja do stabilnych nie należy.
Największą wadą Verto 26 są, jak wspomniałem szelki – ich konstrukcja irytuje i zbędnie zwiększa wagę.  Drugi szkopuł to cena. 199zł jak na plecak tego typu to stosunkowo dużo, przynajmniej dla mnie.  Z tego względu, póki co tego plecaka tego nie zakupię.
Poza tymi dwoma, resztę drobnych usterek mogę znieść.
Podsumowując, Verto 26 to dobry produkt, który warto mieć. Jeśli cena nie odstraszy,  w używaniu z pewnością  sprosta wymogom „przeciętnego” turysty czy wspinacza.
Pozdrawiam

Konstrukcja – 3/5
Funkcjonalność – 4/5
Wygoda – 1/5
Wykonanie – 4/5




Tatry zimą „Mimochodem” 9-12.02.2013

$
0
0
Tatry zimą „Mimochodem”  9-12.02.2013

Pogoda może dać w kość.  Zrewidować plany, sprowadzić do parteru, nauczyć szacunku
Takie właśnie refleksje snują mi się po głowie, gdy siedząc wygodnie w fotelu  oceniam  ostatni wyjazd w Tatry.
No, bo cóż rzec innego – początkowo wszystko zapowiadało się poprawnie. 
Zarezerwowane od listopada noclegi, skompletowane towarzystwo i stabilna sytuacja śniegowa, jeszcze do pierwszych dni lutego zapowiadała, iż szykuje się udany wyjazd klubowy UKT „MImochodek”.
Cały tatrzański plan zaczął sypać się niespełna tydzień przed wycieczką.  Świeże opady śniegu, niska temperatura i zagrożenie lawinowe automatycznie skoczyło na 3kę z tendencją rosnącą.  Padało parę dni, w słowackich Tatrach nawet w pewnej chwili ogłosili 4ty stopień zagrożenia lecz mimo pomocy śniegu, wiatru i nagonki w mediach w Polsce sytuacja teoretycznie się nie zmieniła. 
Pod koniec tygodnia sytuacja nieco się poprawiła, lecz było pewne, iż o zdobywaniu czegokolwiek powyżej dolin raczej mogę zapomnieć. 
Tymczasem bilety powrotne, zakupione na 18 lutego, ogłaszały prawie 10 dniowy pobyt w górach…

W takich okolicznościach sobotnim rankiem znalazłem się Kuźnicach, 9 lutego, o 9 rano,  razem z 9 „Mimochodkami”  i po zakupie „cegiełki na TPN”, zacząłem podchodzić niebieskim szlakiem przez Boczań. Kierunek oczywisty – Murowaniec.
Plecaki, wypchane jedzeniem i innym sprzętem po brzegi dawały wprawdzie kręgosłupowi pewne znaki, jednak szło się bardzo przyzwoicie.  Po moje stronie było wyśmienite towarzystwo, temperatura i przetarta ścieżka. Wszystkie te czynniki pozwoliły wyrobić się w bardzo przyzwoitym czasie 2h. O 11.10 przekroczyłem progi jakoś dziwnie pustego Murowańca i zacząłem zastanawiać się nad wypełnieniem czasowej próżni, jaka rysowała się w perspektywie dzisiejszego dnia. 

Po rozmowie ze znajomymi, ustalone zostało, iż idziemy pod Zmarzły Staw, na „lody”.
Dłuższą chwilę zajęło ekipie „rozwalenie się” na łóżkach w pokoju i dopiero w okolicach południa wyszedłem  w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego. Droga zapowiadała się dobrze, szeroki korytarzyk w puchu za kolano zachęcał do wycieczki.  Po drodze widać było parę zbłąkanych osób, które ewidentnie znalazły się w złym miejscu, o niewłaściwej porze. Grupka 5 petentów, idąca w odstępach 30cm od siebie i ignorująca zimową wersję szlaku pod Czarny Staw, czy osoby w adidasach pytające o drogę do Murowańca – to chyba najbardziej osobliwe przykłady polskiej, zimowej turystyki górskiej.

Pod Stawem przetarty szlak się skończył, a wraz z nim zniknęło komfortowe maszerowanie. Wiem, gdyż miałem przyjemność torować, przed puch po kolana i brejowaty lód, który pod białym izolatorem nie mógł niestety zamarznąć. 
Obok mnie szedł Marcin i ku mojej zgryzocie, w nartach turowych, zapadał się jakieś kilkanaście centymetrów. 
Niemniej jednak, wywalczyłem trawers Czarnego Stawu Gąsienicowego i uznałem, że mi wystarczy. Uruchomiłem dwóch znajomych, którzy zapadając się po uda, przejęli torowanie.  
Po jakimś czasie osiągnięte zostało pierwsze wypłaszczenie. Żleb prowadzący nad Zmarzły Staw wyglądał stamtąd dość groźnie. Oczywiście nieprzetarty i ziejący świeżym śniegiem.

Jako, iż minęła 14, uznałem, że nie mamy ochoty ryzykować i pobawimy się szpejem na pobliskich skałkach.
Pod świeżym puchem, z trudem udało się znaleźć miejsce na montaż stanowiska „T” z czekanów.  Jednakże udało się i po chwili mogłem poćwiczyć upuszczanie Janusza z przyrządu, będąc wpiętym do stanowiska. Chwilę po mnie stanęła druga konstrukcja i Marcin z ósemki windował Pawła w dół urwiska. 
Po chwili zamieniliśmy się rolami. Tym razem postanowiłem wziąć los w swoje ręce i zjechać.  Operacja przebiegła sprawie, jednak dopiero podczas zjazdu mogłem przekonać się, że skałki, które wybraliśmy, są miejscami nawet przewieszone i jakiejkolwiek wspinaczce nie ma mowy.





Jak to bywa przy zabawie – czas mija bardzo szybko. Chcąc zdążyć przed zmrokiem, wypadało ewakuować się natychmiast. 
Wieczorem Murowaniec „odżył”. Wokół mnie krzątali się turyści, jak i różnoracy kursanci. Ekipa Mimochodka uzupełniła towarzystwo i chyba każdy z nas poczuł klimat tego górskiego schroniska. 












W niedzielę rano wyjście z zamiarem lodowego wspinania zostało ponowione. Tym razem nie dotarłem nawet do stawu. Janusz idący na przedzie spotkał kursantów wybierających się tam gdzie my. Postanowiłem odpuścić, aby kolejnego dnia skorzystać z przetorowanej drogi. Jako wyjście alternatywne, wybrany został kierunek „Świnicki”. 
Zaatakowałem drogę możliwie najbezpieczniejszą, przez Kasprowy Wierch. Żmudna droga pod grań wskazywała, że szusujący w dół narciarze ewidentnie mają się lepiej od nas. Cena 12zł za wyciąg odstraszyła jednak najbardziej opornych. Mnie, szczerze mówiąc, nawet nie interesowała.

Na grani warunki śniegowe zachęcały. Przewiany, twardy „beton”, tylko z definicji  przypomniał puch z doliny. Po zjedzeniu batona musli niezwłocznie ruszyłem w drogę, a za mną pozostała część ekipy.  Rokowania z Kasprowego sprawdziły się. Śnieg był całkiem stabilny i z zachowaniem kilkudziesięciu metrów odstępu dało się iść. 
Jakkolwiek wiele osób nie wybierało się ze mną, za Skrajną Turnią zostało tylko trzech śmiałków. Resztę wyeliminowały kłopoty zdrowotne. 
Tym samym utworzył się silny zespół, zmierzający w kierunku Świnicy. Sam prowadziłem do przełęczy między Turniami, potem „przyjemność” tą oddałem Januszowi.

Na Przełęczy Świnickiej odbył się postój. Każdy z nas „wziął coś na ząb”, zmienił kijek na czekan, ubrał kask, poprawił raki i zostawił zbędny balast do „depozytu”. Podczas odpoczynku pogoda nieco się przejaśniła. Wiatru wprawdzie nie było w ogóle, ale chmury ujawniły rąbek błękitu nieba.






O 13 wyruszyłem w kierunku szczytu.  Prowadziłem naszą czwórkę grzędą, w dużych odstępach. W niektórych miejscach trzeba było mocnej przetorować, ale udało się omijać otwarte stoki śnieżne. 
Dopiero pod szczytem droga musiała przeciąć śnieżny żleb, trawersowany jak najwyżej się dało.
Wierzchołek taternicki wyłonił się niebawem. Zmęczenia nie czułem w ogóle, a jej miejsce zajęła radość z ciekawej panoramy, która choć okrojona, z tego miejsca dawała dużą satysfakcję. 
Wejścia na główny wierzchołek zaniechałem. Śnieżna grań nie przedstawiała stabilności i przekraczanie jej uznałem za zbędne ryzyko. 
Na szczycie nie zabawiłem długo. Wiatr poważniej się odezwał i miotał śniegiem po nieosłoniętych twarzach. Nadszedł czas na zejście.

Powoli, sprawnie, ale ostrożnie i bez pośpiechu. W drodze powrotnej, za chłopakami, idę ostatni.
Na  Świnickiej Przełęczy sprawdziłem zegarek. Cała akcja zajęła 1h 20min. Bardzo przyzwoicie poszło, biorąc pod uwagę nieprzetartą ścieżkę. 
Zadowolony, idę za końcu zespołu, w drogę powrotną. Po śladach szybciej stawia się kroki i ścieżka do Kasprowego upływa momentalnie. 
W ostatnich chwilach na grani mogę podziwiać chłopaków na paralotniach, latających i zarazem szusujących po stoku. Zdecydowanie pozytywne zakończenie niedzieli. 

W marę upływu dni, skład Mimochodka systematycznie się kurczył.  W poniedziałek 11 lutego zostało 7 osób, zapalonych zamiarem lodowego wspinania. 
Dzień zapowiadał się wspaniale, Słońce, którego przez ostatni miesiąc po prostu nie było, teraz zaświeciło z cała mocą, zapowiadając początek stabilizacji świeżego puchu.  
Aż chciało się wyruszyć. Ścieżka nad Czarny Staw i jego trawers minęły szybko, choć śnieg zdążył zasypać wczorajsze ślady. Żleb prowadzący nad Zmarzły Staw wprawdzie sprawiał wrażenie przetartego, jednak w nocy zdążyło solidnie go zawiać. Co wróżyło kolejne torowanie. Zwiększony został odstęp i rozpoczęło się podchodzenie. Pierwszy prowadził Janusz, potem ja przejąłem torowanie. Tafla Zmarzłego Stawu wyglądała po prostu nieskazitelnie. Pierwszy postawiony krok i empirycznie mogłem przekonać się, że pod powierzchnią jest ponad metr świeżego śniegu. Po drugiej stronie widać już było lodową ściankę – dzisiejszy cel. Brnięcie w puchu trwało kilkanaście minut. Im bliżej lodu, tym śnieg był głębszy.

Stwierdziłem, że pod ścianą sięgał mi po pas, jednocześnie nie czując pod stopami twardego podłoża. 
Tu nastąpił podział obowiązków. Ja, Janusz i Marcin wyruszyliśmy założyć stanowisko, reszta łopatami zaczęła kopanie miejsca „postojowego”. Niezwłocznie wziąłem się do roboty, obchodząc z boku lodową ściankę. Jednak trochę za wysoko, trzeba schodzić. Po chwili Janusz opuścił mnie na „sznurku” kilkanaście metrów. Szukałem wbitych tu rzekomo spitów, jednak żadnego nie zauważyłem. 

Pozostało mi wykonanie stanowiska ze śrub.  Asekurowany od góry, na eksponowanym fragmencie lodu, wykonałem takowe i wpiąłem „auto”. Chwilę później zszedł do mnie Marcin. Janusz wrócił do podstawy ścianki na około. 
Nie pozostało nic innego, jak przełożyć linę i zjechać. To też zrobiłem, a niedługo po mnie manewr wykonał Marcin.











W międzyczasie towarzystwo wykonało pod ścianką solidną robotę łopatami. Powstało miejsce odpoczynkowe na składowanie rzeczy oraz ścieżka dojściowa do lodu. Całosć wyglądała  naprawdę dobrze. Okrągła „komnata” o średnicy 3m i głębokości 1,5m z miejscami do siedzenia i niszami na plecaki stanowiła centrum naszego poligonu, gdzie można było posiedzieć na alumnacie, zjeść, wypić i popatrzeć w górę. Gdyby tylko nie -15 stopni wokoło, mogłoby być zupełnie przyjemnie.

Pozostała część dnia upłynęła na wspinaniu i rozgrzewaniu się. Każdy zaliczył po 2 – 3 wejścia, asekurował i zjeżdżał, bądź był opuszczany. Z racji jednej liny zmienialiśmy się przy ściance. W międzyczasie zespół trochę się nam wykruszył. Dwie osoby odeszły jeszcze przed wspinaniem, nie mogąc znieść zimna w skórzanym obuwiu. 
Stojąc na Zmarzłym Stawie mieliśmy okazję oglądać osobliwą scenę. Trzy osoby schodziły z Zawratu torując szlak. Samo z siebie wydało mi się to dziwne, gdyż nikt ostatnimi dniami nie chodził tą drogą. Jeszcze „większe oczy zrobiłem”, gdy osobnicy zbliżyli się do nas. Z trójki turystów, żaden nie miał ani raków, ani czekana. O kijkach trekingowych  chyba nawet nie słyszeli. Widocznie nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, przez które właśnie przeszli. 
My tylko popatrzyliśmy dziwnie i wróciliśmy do swoich zajęć. W końcu zostałem sam z Januszem. Reszta właśnie się ewakuowała. Wykonałem jeszcze parę przejść, na ile skostniałe palce pozwoliły, po czym zabrałem się na demontaż stanowiska.  Około 15stej kroczyłem już przez Czarny Staw, a czucie powoli wracało do moich kończyn. 




Optymizm z poniedziałkowych lodów, rozbił się o wtorkową rzeczywistość. Temperatura skoczyła na łeb, na szyję do – 3 stopni, a silny wiatr ze świstem hulał po Hali Gąsienicowej. O wyjściu jakimkolwiek nie było mowy.
Jakby było mało, tego dnia zaczęły dokuczać mi dolegliwości żołądkowe. Nie wiem czym spowodowane i co zrobiłem nie tak, ale czułem się fatalnie. O jedzeniu całkiem zapomniałem, a myślałem jak całkowicie nie stracić dnia w górach.









No i wybrałem alternatywę. Wraz ze znajomymi udałem się na pobliską skarpę, gdzie kursy turystyki wysokogórskiej pozorują lodowiec. Mimo iż solidnie wiało, a mnie nie chciało się nic, udało się wykonać parę ćwiczeń.  Do szczeliny wpadali po kolei Janusz i Paweł, a pozostali mogli przeanalizować takie aspekty ratownictwa jak: budowa stanowiska pod obciążeniem, przenoszenie obciążenia na stanowisko czy wyciąganie petenta na kilka sposobów. Chyba każdy naocznie przekonał się, że na flaszencug’a „nie ma mocnych” i wypada nauczyć się go sprawnie budować. 
Po tych ćwiczeniach wraz z pozostałymi Mimochodkami wróciłem do schroniska. Nie było wielkiego wyboru. Ze względu na paskudna pogodę i warunki pozostało Tatry opuścić. 
Droga do Zakopanego dała mi się solidnie we znaki. Całodzienne osłabienie sprawiło, że plecak ciążył okropnie, a nogi wolno wlekły się przed siebie. Z radością, coraz bardziej zmęczony witałem Kuźnice, Zakopane i samochód….

Tatrzański wyjazd zakończył się niestety w nieplanowanym terminie. Ze względu na pogodę zostawać w Tatrach w ogóle się nie opłacało. Niemniej jednak, 4 dni jakie tu spędziłem wraz ze znajomymi z klubu Mimochodek zostało spożytkowanych maksymalnie. Udało się doszkolić parę elementów technicznych i wypróbować rozwiązania znane wcześniej tylko w teorii. Mimo ogólnej niepogody, udało się nawet wejść na Świnicę, co także jest sukcesem. 
Koniec końców wycieczkę więc można zaliczyć do udanych, wszak czas spędzony w tak doborowym gronie nie może być czasem straconym. 
Pozdrawiam 
Tomasz Duda







Turystyka Light & fast dla każdego

$
0
0

Turystyka Light & fast dla każdego


1. Co, jak, dlaczego?
Od kilku, kilkunastu  lat turystyka górska przeżywa złoty okres swego rozkwitu. Odsetek osób aktywnie spędzających czas wolny jest wysoki  i ciągle rośnie. Co więcej - spora część z nich poszła dalej niż zwykłe, niedzielne wycieczki. Zaczęła przemierzać góry szybko, sprawnie, nie bacząc na odległość czy wygodę. Za szybkim rozwojem turystyki podążył skok technologiczny sprzętu. Współczesny turysta amator przestał wyłączną uwagę zwracać na niezawodność ekwipunku. Stała się raczej pewnikiem, który renomowany producent ma mu, jako konsumentowi, po prostu dostarczyć. Turysta górski potrzebuje dziś  czegoś więcej. Sprzęt jaki nosi ma być przede wszystkim lekki, aby zapewnić szybkie poruszanie sie w terenie. I stąd wziął się anglojęzyczny  light and fast, znany także jako turystyka light czy ultralight. Obecnie słyszy sie wiele tego typu określeń, stworzonych na potrzeby marketingu, które generalnie znaczą to samo. Nie ma przy tym legalnej definicji zjawiska. To raczej sposób postępowania czy stan świadomości bez sztywnie określonych ram.  Chodząc  w sposób light and fast po prostu zaopatrujemy sie w jak najlżejszy sprzęt, a przy pakowaniu nie odpowiadamy na pytanie ,,czy to na pewno mi to się przyda” , ale  „czy na pewno nie mogę sie bez danej rzeczy obejść”.


2. Dlaczego light & fast
Uprawianie turystyki „na lekko”, choć wymaga przywyknięcia i często rezygnacji z wygód, niesie za sobą szereg korzyści. Dwie z nich wynikają bezpośrednio z lakonicznej nazwy.
Po pierwsze lekko.
 Podczas wielodniowych wycieczek waga plecaka i ubrań może dać się we znaki każdemu, a największy problem mają z nim początkujący turyści. Twierdzenie, że im dłużej nosimy obciążenie , tym bardziej sie do niego przyzwyczajamy, jest, przynajmniej w moim przypadku, mitem. Plecak z każdym tygodniem ciąży coraz bardziej, a my męczymy sie szybciej i nie możemy czerpać z wyprawy właściwej przyjemności. Zapakowanie ciężkiego plecaka może stworzyć także efekt błędnego koła.  Im więcej bagażu, tym wolniej idziemy i potrzebujemy więcej jedzenia. Im więcej jadła, tym cięższy plecak...
Po drugie szybko.
Nosząc mniej sprawniej się poruszamy. Jest to argument podnoszony przede wszystkim przez wymagających turystów. Skromniejsze obciążenie na plecach pozwala na wzrost prędkości marszu, a co za tym idzie - mobilności.  Możemy zobaczyć więcej, przejść dłuższy odcinek w terenie lub zaplanować ambitniejszą wycieczkę, przy jednoczesnej redukcji zmęczenia.
Po trzecie - bezpieczniej.
Wbrew pozorom, mniej kilogramów na grzbiecie może oznaczać czasem  ratunek w trudnej sytuacji. Bez obciążenia łatwiej wycofać się ze ściany, wrócić do obozu czy uciec przed burzą. Większa mobilność sprawia, że szybciej wrócimy w bezpieczne miejsce na nocleg. Gdy wyznaczamy sobie ambitny cel, łatwiej przyjdzie go zrealizować „na lekko”.
Po czwarte - dla zdrowia.
Jeżeli poprzednie argumenty nie przekonują, pora powołać się na podstawowe wartości. Pomijając oczywiste konsekwencje zachowywania bezpieczeństwa,  wycieczki z mniejszym obciążeniem będą dla nas zdrowsze.  Zdecydowanie obniży się prawdopodobieństwo kontuzji, a stawy pozostaną sprawne przez dłuższy czas.


3. „Nie tylko dla orłów”
Bardzo powszechne jest twierdzenie, że forma  light & fast jest zarezerwowana dla profesjonalistów, czy zamożniejszej części turystów, a „szarak” nie powinien się zbytnio nią interesować.
To błędne rozumienie kwestii. Jak wyżej wspomniałem „lekkiej” turystyki nikt nie skrępował żadnymi granicami. To pojęcie niedookreślone i przede wszystkim oznacza obrany tok myślenia.
Nie jest konieczne kupno najdroższych gadgetów ultralight, ale takich na jakie nas stać, zwracając przy tym baczną uwagę na ich wagę. Wbrew pozorom, sprzęt niskobudżetowy także potrafi być lekki. Wystarczy porównanie parametrów kilku produktów. 
Innym wyjściem jest rezygnacja z niektórych elementów ekwipunku i zostawienie tylko tych najbardziej potrzebnych.  Nie wymaga pieniędzy, a jedynie solidnego przemyślenia i rezygnacji z odrobiny komfortu. Tak naprawdę, już po kilku wyjazdach wyrobimy sobie zmysł minimalisty , który pozwoli oszczędzić cenne kilogramy.  Przegląd kosmetyczki, rezygnacja ze zbędnych ubrań, precyzyjne wyliczenie niezbędnej żywności – to kierunek, od którego radzę zacząć. A liczy się każdy gram.  Stopień ograniczania „niezbędnego minimum” odbywać się będzie progresywnie, małymi kroczkami.  



Słowem podsumowania light & fast to forma turystyki ,  która poza nielicznymi wadami  niesie za sobą gros korzyści i zalet. Nie powinna być postrzegana jako „gadżeciarstwo” zarezerwowane dla zasobnych portfeli. Przy odrobinie kreatywności, za niewielkie pieniądze,  z łatwością da się przystosować dla naszych potrzeb i możliwości.  Serdecznie polecam tą formę aktywności.
Reszta zależy od nas samych.
Powodzenia

Tomasz Duda

Viewing all 194 articles
Browse latest View live