Quantcast
Channel: Student w podróży
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

Praga i Kutna Hora – sposób na udany i tani weekend, nie tylko dla studenta

$
0
0

Praga i Kutna Hora – sposób na udany i tani weekend, nie tylko dla studenta

Praga – największe miasto i jednocześnie stolica Czech, zajmuje niespełna 500 kilometrów kwadratowych.  Położone wśród zakoli Wełtawy, początkami  sięga pierwszego tysiąclecia naszej ery.  
Miasto prężnie rozwijało się w okresie średniowiecza, a w XIV wieku dzierżyło miano największego ośrodka urbanizacyjnego na północ od Alp.  
Konsekwencją prężnego rozwoju jest bogactwo architektoniczne Pragi i duży odsetek budowli średniowiecznych, w stylu późnogotyckim.  Prawdziwym ewenementem jest, że spustoszenie i pożogi wojenne minionego wieku, poza nielicznymi wyjątkami,  nie dotknęły miasta nad Wełtawą i oszczędziły wiekowe mury praskich budowli.
Wszystko to sprawia, że współczesny turysta może podziwiać tutejsze zabytki w formie nienaruszonej i pozostałe w takim stanie, jaki historyczny architekt nadał im sto, czy kilkaset lat wcześniej.

Transport
Jedziemy do Pragi! Lampka z taką zawartością zapaliła mi się „pod kopułą”  jakieś pół godziny po pojawieniu się nowej partii biletów na stronie Polskiego Busa. Nie było chwili do stracenia i zakupiłem bilety, jakie były jeszcze dostępne w studenckiej cenie,  na koniec lutego 2013. W sumie dla trzech osób. Janusz szybko zainteresował się wycieczką, a Anita została postawiona przed faktem dokonanym. J
To właśnie nasz sposób transportu – Polski Bus.  Wyruszyliśmy z Lublina w czwartek, o godzinie  14:00 i po przesiadce w Warszawie, o 18 siedzieliśmy już w autokarze do Pragi.  Miasto nad Wełtawą powitało nas około 5:30, pół godziny wcześniej, niż zakłada rozkład.  Podsumowując, droga w jedną stronę zajęła 15 i pół godziny.
W drogę powrotną wyruszyliśmy  poniedziałkowym rankiem.  O 8:40 wyjechaliśmy z czeskiej stolicy.  Do Warszawy dotarliśmy przed czasem, by o 21:25 załadować się w autokar do Lublina.  W miejscu zamieszkania znaleźliśmy się  parę minut po północy.  
Całość transportu do Pragi, doliczając bilet MPK na dworzec PKS, zamknęła  się w 50zł.

Praga
W Czeskiej stolicy, razem z Anitą i Januszem pierwsze kroki skierowaliśmy  do metra, z zamiarem dojechania na miejsce naszego przyszłego kwaterunku. 
Polski Bus przyjeżdża na dworzec autobusowy w okolicach popularnej stacji Florenc.  Bilet 30 minutowy  kosztuje24KC (ok.4zł). 
W czeskiej stolicy funkcjonują 3 linie metra, krzyżujące się ze sobą. Poza tym, że drogi, to bardzo efektywny środek komunikacji.
Dzięki uprzejmości Anity, nocleg mieliśmy zapewniony u jej znajomego – Konrada. W okolice mieszkania, na północy miasta, zawitaliśmy niezwłocznie po przyjeździe.
Przy śniadaniu zaś rozpoczęliśmy przygotowywać plan na weekend.   Zdecydowaliśmy pierwszy dzień poświęcić na zwiedzanie Starego Miasta, w sobotę Konrad zaoferował oprowadzenie nas po  pozostałej jego części, zaś niedzielnym rankiem  postanowiliśmy odwiedzić Kutną Horę.

Piątek

 Jako, iż noc spędziliśmy w Polskim Busie, wypadało parę godzin poświęcić na „rest”.  W miasto wyruszyliśmy niedługo przed południem.  Skorzystaliśmy oczywiście z metra,  wysiadając na stacji Muzeum. To chyba najlepszy przystanek na rozpoczęcie zwiedzania miasta.
Z podziemi wyszliśmy bezpośrednio na Placu Wacława– miejscu, w przeszłości znanym jako Koński Targ, a ostatnimi laty okrytym złą sławą  z powodu  samospaleń „dwóch Janów”.
Punktem ciężkości tego miejsca jest pomnik Świętego Wacława, zaś w południowo wschodniej części góruje nad nim monumentalny gmach praskiego  Muzeum Narodowego .
Kierując się wzdłuż placu, niespiesznie rozpoczęliśmy spacer w stronę Starego Miasta.  Przemierzając niezbyt szerokie, ale jakże zadbane uliczki,  podziwiając piękne kamienice, po kilkudziesięciu minutach wyszliśmy na Staromiejski Rynek.   
Już od pierwszej chwili miejsce przytłacza nas ogromem piękna.  Wzrok zaś przyciągają  przede wszystkim dwie budowle – miejski Ratusz i Kościół N.M.P. przed Tynem

Ratusz to typowa budowla w stylu gotyckim. Powstał w XIV wieku i od tego czasu uległ tylko nieznacznym modyfikacjom. W XIX wieku dobudowano prawe skrzydło, które zostało niestety zniszczone w ostatnich dniach drugiej wojny światowej.  Największa uwagę niewątpliwie przyciąga astronomiczny zegar, umieszczony na jednej ze ścian budowli.  O każdej pełnej godzinie zbiera przed sobą tłumy turystów, które obserwują scenkę odgrywaną przez rzeźby postaci  – Turka,  Śmierć,  Vanitas i Chciwość.









Tzw. Kościół Tyński  z daleka zachwyca pięknem północnego portalu.  Gotycka budowla od początku kojarzona była z ruchami reformatorskimi. Kazania wygłaszali tu poprzednicy Jana Husa, którego pomnik stoi w centralnym punkcie Rynku Staromiejskiego.
W okolicach Ratusza nasza trójka szybko zlokalizowała Informację Turystyczną. Jako, iż na zewnątrz panowała ujemna tempera tura, nieraz przyszło wykorzystywać nam to cieplutkie pomieszczenie do regeneracji sił. Tutaj zmieniliśmy małą mapkę sytuacyjną z przewodnika na bezpłatny egzemplarz mapy miasta w formacie A3 i w tym miejscu znaleźliśmy również informację o bezpłatnych wycieczkach z przewodnikiem. 
W ciągu dnia są organizowane dwa takie wyjścia – o 10:30 i 14:00. Całość trwa około dwóch godzin, a prowadzący posługuje się językiem angielskim.
Postanowiliśmy skorzystać z tego udogodnienia i o  14, rozpoczęliśmy zwiedzanie Pragi z przewodnikiem. Na pierwszy ogień poszedł położony przy Rynku Kościół św. Marcina, zbudowany w XVIII wieku.  Przy nim słuchaliśmy wywodu o historii Czech i miasta. Nie mogło wprost umknąć uwadze, że największym dobroczyńcą Pragi był cesarz i zarazem król Czech Karol IV. Władca ten przekształcił miasto w jeden z najważniejszych ośrodków XIV wiecznej Europy.

Po zwiedzeniu Rynku Starmiejskiego, plątaniną ulic dotarliśmy do Bramy Prochowej. Ta 65 metrowa budowla zachwyca kunsztem architektury późnogotyckiej i jednocześnie wyznacza granicę dawnych murów miejskich. Zaraz obok niej znajduje się secesyjna perełka. To miejski Dom Reprezentacyjny– przebudowany na początku XX wieku, z dawnej rezydencji królów czeskich.
Po obejrzeniu powyższych budowli ruszyliśmy w dalszą drogę. Już od kilku godzin padał obfity śnieg, a panująca ujemna temperatura skutecznie uprzykrzała wycieczkę. Miejscami robiliśmy krótkie podbiegi, przez przewodnika nazwane „running tour” .  Takim szybkim sposobem, zahaczając po drodze o Muzeum Komunizmu, dotarliśmy do Uniwersytetu Karola.
Carolinum to najstarsza budowla tego typu w Europie Środkowej, wpisana na listę Zabytków Narodowych kultury czeskiej.  Obok prostej, gotyckiej bryły budynku, znajduje się Stavkovske Divadlo  - czyli Teatr Stanowy. Ten  obiekt, wybudowany z stylu  klasycystycznym, jest ponoć najbardziej znanym teatrem  czeskiej stolicy.
Podczas kolejnego etapu wycieczki przyszło nam okrążyć niemal całe miasto.  W padającym śniegu przeszliśmy aż  do Józefowa.
Dzielnica żydowska wzięła nazwę od cesarza Józefa II.  Ten oświeceniowy monarcha zniósł bowiem dawne ograniczenia Żydów. Zapanowała tolerancja religijna, Żydzi uzyskali dostęp do wolnych zawodów, a bramy dotychczasowego getta otwarto.
Niewątpliwie największą atrakcją Józefowa są synagogi.  Wejściówka do trzech z nich kosztuje odpowiednio 300KC (normalny bilet) i 200KC(ulgowy).
Za wstęp do wczesnogotyckiej, najstarszej świątyni tego typu w Europie – synagogi Staronowejtrzeba kupić bilet oddzielny.
To samo tyczy się Starego Cmentarza Żydowskiego, położonego w środku Józefowa. To miejsce pochodzi jeszcze z XV wieku i mimo niewielkiej powierzchni kryje szczątki 100 tys. osób, chowanych warstwowo.
Mimo tego, iż obiekty w tej dzielnicy Pragi maja opinię najdroższych do zwiedzania, wszędzie kręcą się turyści i chętnych to wejścia nie brakuje.
W Józefowie zakończyliśmy także naszą trasę z przewodnikiem.  Miasto zdążyło już pokryć się parocentymetrową warstwą puchu i niebawem zapadł zmrok. 







W świetle latarni miasto nabrało zupełnie innego wyglądu. Te same budowle widziane po zmroku robiły całkiem inne wrażenie niż parę godzin temu. Gra świateł na murach zabytków tylko podkreśliła ich monumentalizm. Padający ciągle śnieg wprowadził wyczekiwany, zimowy klimat.
Tego wieczoru postanowiliśmy wykorzystać resztę czasu i jednocześnie przedsmaku jutra. Spacerowym krokiem udaliśmy się nad Wełtawę. Po dłuższej chwili kluczenia wąskimi uliczkami,  za podążającym w jednym kierunku tłumem, dotarliśmy wreszcie nad Most Karola.

Śmiało można powiedzieć, że obiekt  ten jest najbardziej rozpoznawalnym zabytkiem Pragi i miejscem,  bez odwiedzenia którego żadna wycieczka do czeskiej stolicy nie może się obejść.
 Most powstał na zlecenie cesarza Karola IV, w XIV wieku, na miejscu dawnej budowli porwanej przez nurt Wełtawy .  Zakończona dwoma, gotyckimi wieżami masywna konstrukcja nocną porą robi niesamowite wrażenie. Po obu stronach most ozdobiony jest dwudziestoma dwoma barokowymi rzeźbami. Najważniejszą   nich jest niewątpliwie postać św. Jana Nepomucena, często pocierana przez turystów „na szczęście”.  Całości dopełnia wspaniały widok na zachodni brzeg i położony na wzgórzu Hrad, teraz pięknie oświetlony.
Zachęceni spektakularnymi widokami, postanowiliśmy przedłużyć spacer. Z marszu wstąpiliśmy na Hrad, z racji późnej pory już opustoszały.   Niespiesznie przeszliśmy, przez niemal pusty zamek, po drodze mijając katedrę św. Wita i zatrzymując się na parę zdjęć w „Złotej Uliczce”.
Piątkowy wieczór zakończyliśmy, wsiadając do metra na stacji Malostranska, znajdującej się niedaleko wschodniego wejścia na Hradczany.










Sobota

Właściwą wycieczkę po Pradze zaplanowaliśmy na sobotę. Właśnie tego dnia,  mieszkający tu Konrad, zgodził się oprowadzić nas po mieście.
Pierwszym punktem wycieczki okazał się być Wyszehrad. Tak też nazywała się stacja metra przy której rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Twierdza z czerwonej cegły znajduje się 3 km na południe od centrum miasta.  Już w XI wieku Przemyślidowie zbudowali na wzgórzu pałac, dający początek założeniom obronnym. Przez wieki twierdza przechodziła liczne przebudowy.  Dziś możemy podziwiać resztki XVIII wiecznej formy budowli.  Z oddali witają nas mury bastionów i bramy, z masywnymi drewnianymi wrotami.
Miejsce słynie przede wszystkim z doskonałych widoków na Pragę.  To stąd można podziwiać wspaniały zachód słońca nad Hradczanami.
 My niestety nie mieliśmy szczęścia i gęsto padający śnieg uniemożliwił zobaczenie czegokolwiek, położonego dalej niż 50 metrów. 
Musieliśmy zadowolić się odwiedzeniem lokalnych zabytków. 

Wartym odwiedzenia jest zdecydowanie Cmentarz Wyszehradzki.  Spoczywają tu wyłącznie osoby zasłużone dla kultury Czech.  Brak tu wojskowych czy polityków.  Znajdziemy za to nazwiska słynnych kompozytorów, malarzy czy pisarzy.
Zaraz obok znajduje się rotunda św. Marcina– jedna z wielu zachowanych tego typu budowli romańskich w Pradze. 
Z Wyszehradu zeszliśmy następnie nad Wełtawę i bulwarem wzdłuż rzeki udaliśmy się na północ. Zatrzymując się po drodze na grzane wino, po długim spacerze, dotarliśmy na most Legii. Nim przekroczyliśmy rzekę, maszerując  w kierunku wzgórza Petrin.

W pierwotnym planie zwiedzania mieliśmy udać się wprost na „miniaturową Wieżę Eiffla”, by z tego specyficznego punktu widokowego podziwiać wspaniały widok na miasto. Z racji ograniczonej widoczności musieliśmy zaniechać tego pomysłu i poprzestać na skromnej przechadzce wschodnim stokiem wzgórza. Po drodze minęliśmy wielu Prażan, którzy wykorzystując weekend masowo odwiedzali jeden z najrozleglejszych terenów zielonych w mieście.


Kolejnym punktem trasy był klasztor na Strahovie. Założony w XI wieku przez norbertanów, obecnie poza pięknem architektonicznym , słynie przede wszystkim z Biblioteki, gdzie nie brakuje turystów, chętnych do podziwiania starych woluminów.
Z klasztoru już tylko kilkaset metrów przechadzki dzieliło nas od Hradu. Po drodze podziwialiśmy wspaniałe kamienice i monumentalne pałace –  co ciekawe – w większości należące do czeskiego MSZ.

Niespiesznie dotarliśmy na Hrad, który niedzielną porą był wprost oblężony przez turystów. Budki strażników przy bramie stały niestety puste.  Ubranych w tradycyjne mundury żołnierzy spotykaliśmy dopiero na samym zamku.  
Praski Hradzostał założony  już w XI wieku. Zamek wielokrotnie przebudowywano. Głownie za czasów Marii Teresy i w XX leciu międzywojennym.  Obecnie widoczny jest najlepiej z mostu Karola,  przyciągając widzów neoklasycystyczna fasadą pałacu, z której wyrasta bryła katedry.

Katedra św. Wita, bo o niej oczywiście mowa jest największym kościołem w całych Czechach, a wielu przypisuje mu także miano najpiękniejszego.  Budowę ogromnej konstrukcji rozpoczęto w XIV wieku, a zakończono dopiero w 1929 roku. Przez całe stulecia budowla była symbolem niezrealizowanych aspiracji Czechów.   Katedra wprost przytłacza swoim ogromem. Zajmuje większą część  trzeciego dziedzińca Hradu i niemal nie pozwala widzowi na ogarniecie wzrokiem całej bryły monumentalnej budowli. 
Wnętrze katedry, pilnowane przez strażników otwarte jest dla zwiedzających. Naprawdę warto wejść do środka, ze względu na piękno  wysokiego sklepienia i nowoczesne witraże, niemalże świecące w półmroku wnętrza.
Zostawiając za sobą katedrę św. Wita  kontynuowaliśmy spacer po zamku.



Mieliśmy szczęście i udało nam się również bezpłatnie zwiedzić otoczenie Złotej Uliczki, wraz ze wszystkimi pomieszczeniami.  Godzinę  przed zamknięciem kas biletowych,  jest ona bowiem udostępniana do oglądania bez opłat.
Sama uliczka słynie z miniaturowych domków, dawnych pomieszczeń straży pałacowej z XVI wieku. Trzysta lat później zamieszkiwali tu artyści i rzemieślnicy. Uliczka została wysiedlona z inicjatywy komunistów i obecnie jest udostępniana do zwiedzania. To raptem kilka domków, które jednak wyglądają tak malowniczo, że każdego dni przyciągają swoim urokiem wielu entuzjastów.
Po zejściu z Hradu, krocząc uliczkami Małej Strany,  udaliśmy się w okolice mostu Karola. Zanim jednak weszliśmy na niego  poświęciliśmy kilkanaście minut na rozgrzanie się przy  koksowniku i obejrzenie ściany Lenona, na bieżąco uzupełnianej nowym graffiti.
Niewątpliwym motywem  naszej wycieczki do Pragi stał się napis z tej ściany.  „Jesus (loves) U LASKA”, który połączony z dwóch zwrotów, bardzo nam się spodobał.
Wycieczkę zakończyliśmy właściwie na Moście Karola. Tym razem  przechodziliśmy go w kierunku wschodnim, wraz z tłumami spacerowiczów. Znalazło się parę osób, które z racji śniegu, przejechały tu nawet na nartach.




Niedziela

Ostatniego dnia wyjazdu postanowiliśmy wybrać się do Kutnej Hory. W tym celu ponownie wsiedliśmy do metra, udając się na stację Hlavni Nadrazi - praski dworzec kolejowy.
Znaleźliśmy kasę biletową, jednak kasjerka  nie mówiła po angielsku. Okazało się, że nie było większego problemu i  poprawną polszczyzną,  bezproblemowo kupiliśmy bilet.  Jeden na trzy osoby, jako iż taki sposób okazał się oczywiście tańszy.  Bilet tam i z powrotem kosztował nas 440KC (niewiele ponad 70zł).
Pociąg wyruszył o 9:50, a za godzinę byliśmy na miejscu.
Stacja kolejowa odległa jest od właściwego centrum Kutnej Hory o 4,5km.  Nietrudno trafić, gdyż znaki są bardzo gęsto rozstawione, a w razie potrzeby pomocą służy informacja turystyczna. Możliwy jest także dojazd komunikacją miejską.
Po drodze do centrum, w odległości 1,5km od stacji, na osiedlu Sedlec,  znajduje się słynna „kaplica czaszek”. Jest to jedna z najsłynniejszych turystycznych atrakcji miasteczka.  Nazwę swą wzięła od nietypowego wystroju, sporządzonego w XIX wieku, przez półślepego mnicha.  Wnętrze kaplicy „urządzone” jest z 10 tysięcy szczątków ludzkich, które w większości pochodziły jeszcze z czasów wojen husyckich.

 Wstęp do wnętrza kosztuje 60KC(normalny bilet) i 40KC(ulgowy). W kasie można kupić także wstępy łączone, jednak niezbyt interesujące. Kaplicy z katedrą św. Barbary połączyć niestety nie da rady. 
Sama „ kostnica” zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i wszystkim mogę polecić odwiedzenie tego miejsca.











Kolejne atrakcje Kutnej Hory znaleźliśmy  w centrum. 
Bardzo interesujący jest budynek Włoskiego Dworu, który wieki temu był mennicą, słynącą z praskich groszy.  Muzeum wydobycia srebra okazało się niestety nieczynne w okresie zimowym.
Kolejnymi wartymi uwagi  zabytkami są kościół św. Jakuba i Hradek– dawny fort będący niegdyś drugą mennicą miasta.



Dalej, malowniczymi uliczkami miejskimi,  dotarliśmy do katedry św. Barbary.
Budowla ta jest kolejnym przykładem piękna późnego gotyku.  Niektórzy mówią, że to najpiękniejsza katedra  w Europie Środkowej, inni pierwszeństwo przyznają  katedrze św. Wita. Faktem jest, że to obiekt warty obejrzenia i wymagający więcej, niż tylko chwila uwagi. za wejście do wnętrza zapłacimy tyle samo, co we wspomnianej wyżej "kostnicy".


Po zwiedzeniu całej południowej strony miasteczka, wybraliśmy się na spacer jego północnymi uliczkami.
W tej części, poza rzędami ciekawych kamieni, kryje się jeszcze parę ciekawych zabytków.  Jest to np. wielokątna fontanna Kasna z XV wieku, „Kamienny Dom”, czy „Kolumna Zarazy”. Z pewnością warto poświęcić ich chwilę.
Niespieszne zwiedzenie starówki Kurnej Hory zajęło nam łącznie 3 godziny.  Odwiedziliśmy chyba wszystkie warte obejrzenia miejsca , po czym wróciliśmy na stację  kolejową, by o 15:00, zatłoczonym pociągiem udać się w podróż powrotną do czeskiej stolicy.


Podsumowanie.

Praga jest godnym polecenia miejscem na spędzenie udanego weekendu. Miasto nienaruszone przez ostatnią wojnę aż zaskakuje  dobrą kondycją budowli i ogólnym porządkiem. W swoim opisie wymieniłem tylko najbardziej typowe zabytki praskie, podając ogólny pomysł i zarys wycieczki, jaką każdy może urządzić.
Miasto zdecydowanie „zyskuje” również letnią porą, kiedy zachwyca pięknem ogrodów  i atrakcjami, które w zimie są niedostępne.
Kutna Hora stanowi jedynie dodatek to wycieczki po mieście. Podróż tam można odpuścić i dokładniej zagłębić się w zabytkach stolicy, jak również wybrać inną alternatywę na trzeci dzień, choćby z szerokiej palety czeskich zamków warownych.

Udanej podróży

Tomasz Duda


GALERIA ZDJĘĆ


Arc’teryx Gamma Hoody Men – test po miesiącu używania, opinia

$
0
0

Arc’teryx Gamma Hoody Men – test po miesiącu używania, opinia


Pierwszy test

Kurtkę Arcteryx Gamma Hoody Men, udostępnioną do testów dzięki firmie MJ Sport z Poznania i za pośrednictwem wortalu www.outdoor.org.pl,  używam już ponad miesiąc –  w lutym 2013. Jako, iż przeszła ze mną  paręnaście dni w terenie, wypada napisać o niej co nieco.
Gamma Hoody to softshell  przeznaczony  na niskie temperatury, do aktywności typu „Alpine Climbing”. Ma chronić od wiatru, zapewniać nieco ciepła, a zarazem dobrą oddychalność.
Warunki w jakich używałem kurtkę były dla produktu niemal idealne.  Temperatura wahała się od  -15 do około +3 stopni Celcjusza.  Niestety nie trafiłem na skrajnie  ekstremalne okoliczności.   Softshell nie doświadczył dużych opadów, nie miał okazji też być używany w czasie huraganowego wiatru – po prostu podczas używania pogoda nie dostarczyła takiej możliwości.
Korzystanie z Gamma Hoody w tym miesiącu  dotyczyło trzech sfer aktywności – zimowej turystyki tatrzańskiej, biegania i narciarstwa zjazdowego na stoku.


Budowa

Do testów dostałem rozmiar M Arc’teryxa, który  na moje 184cm  wzrostu i 97 cm obwodu klatki, pasuje idealnie. Kurtka skrojona jest jakby na wymiar. Konstrukcja zapewnia dobre dopasowanie do sylwetki, zarówno w okolicach korpusu, jak i rękawów. Kurtka jednocześnie nie jest przy tym za ciasna. Pod spód spokojnie wejdzie polar, a nawet (sam poczułem zdziwienie) – sweter puchowy!  
Rękawy są odpowiednio dłuższe, tak jak i tył Gamma Hoody.  Przy podnoszeniu rąk nic się nie podwija, nie podnosi do góry.  Krój techniczny sensu stricte. Rękawy mają elastyczne, stosunkowo wąskie mankiety. Problemem jest ściągnięcie kurtki w rękawicach, zaś o nałożeniu na nie rękawów możemy zapomnieć.
Garda kurtki jest stosunkowo niska (przy konfrontacji z kurtkami).  Kaptur dobrze współdziała na kasku, gorzej wymodelować go w czapce i bez niej.  Nie mogę wprost zrobić tego poprawnie. Zawsze zostaje przy twarzy trochę miejsca, przez które trafia wiatr. W porównaniu np. z Marmot Genesis – Gamma wypada gorzej. 
Przy pierwszym kontakcie z kurtką moją uwagę zwrócił brak zakończenia zamka głównego „zakładką” z materiału.  Obawiałem się, iż przez to może być nie wygodnie. Czas pokazał, że pozytywnie się zaskoczyłem i zamek na brodzie nie uwiera, ani nie powoduje podrażnień na skórze.
Dobrze sprawdza się system umiejscowienia kieszeni. Szczególnie mogę pochwalić produkt za kieszenie boczne. Umieszczone bardzo intuicyjnie, często są przeze mnie używane. Nawet mimowolnie sięgam do nich ręką.  Pozwalają na wygodne przenoszenie różnych drobiazgów, bez odczucia, że cokolwiek tam włożyliśmy.  Otwarte kieszenie mogą służyć również do regulacji temperatury.

Wykonanie

Gamma Hoody to kawałek dobrej, porządnej roboty. Przynajmniej takie wrażenie miałem, kiedy obejrzałem ją pierwszy raz, a po miesiącu mogę ciągle przyklasnąć swoim pierwotnym spostrzeżeniom .  Nie zauważyłem żadnej wystającej nitki, niedokładnego szwu itp.  Do tej pory nic się nie odpruło, ani nie wykazuje ku temu „zamiaru”.  Podczas używania moją uwagę zwróciły rewelacyjnej jakości zamki. Pracują znakomicie – nawet obsługiwane jedną ręką.
Kurtka wygląda estetycznie i zgrabnie. Egzemplarz w czarnym kolorze, który posiadam, fajnie się prezentuje i dobrze wygląda w drodze na uczelnię czy na ulicy.  Kurtka pozbawiona jest wzmocnień, ale materiał z którego softshell jest wykonany, Polartec Power Shield, wygląda na mocny.
Nie potrafię  powiedzieć jak czarny kolor będzie sprawował się w większej temperaturze na słońcu.  Czas i ocieplenie to pokaże. Myślę, że gdy z otoczenia zniknie śnieg, będzie też łatwiej o zabrudzenia, ale to póki co to moje spekulacje.


Funkcjonalność

Arc’teryx Gamma Hoody jest typowym softshellem. Producent nie gwarantuje wodoodporności i pewnie ma rację.  Do tej pory nie miałem okazji sprawdzić kurtki pod tym względem, ale zapewne nie będzie cudów.  Pewnym jest, że małą mżawkę na stoku Gamma przetrzymała dzielnie.
Jak wspomniałem na początku, wiatroodporoność także nie przeszła jeszcze najcięższej próby, choć dotychczasowe z pewnością wystarczyłyby zwyczajnemu  konsumentowi  do ukształtowania opinii o produkcie. Gdy byłem w lutym w Tatrach, wiało na przeciętnym poziomie. Jak to w Tatrach. W temperaturze od -5  do  -15 stopni, przy średniej aktywności, pod kurtką miałem bieliznę Brubeck Thermo i Powerstretcha.  Na podejściu było zbyt ciepło,  na grani optymalnie.  Z wyjątkiem twarzy (kaptura nie mogłem dopasować dobrze) wiatr mnie nie ruszał.  Tą samą drogę przebywałem jednak nieraz w kurtce Paclite, a ta miała odczuwalnie lepszą wiatroodporność.  Szczególnie w okolicach głowy. Zaryzykuję tym samy opinię, że w zadymce, chłód wiatru mógłbym na ciele odczuć.  Przy wietrze za to w kurtce sporo biegałem. Wtedy sprawiła się bardzo dobrze. Im chłodniej tym lepiej. Mogę śmiało polecić na wietrzne, mroźne warunki, do aktywności tego rodzaju.
Z drugiej strony zaskoczyła mnie oddychalność materiału. Ta jest rewelacyjna.  Wcześniej niepewnie patrzyłem na to polarowe ocieplenie wewnątrz, jednak z czasem przekonałem się, że Gamma Hoody, to soft w którym śmiało można podchodzić.  Jak do tej pory to chyba najlepiej oddychająca kurtka, w której przyszło mi maszerować.   To sprawia także, że można używać jej do niezbyt intensywnego biegania w temperaturze około zera stopni i poniżej tej granicy. 
Mimo wspomnianej polarowej dzianiny wewnątrz kurtki –  nie należy ona do ciepłej odzieży. Wręcz przeciwnie. Zmarznąć można w niej szybko, a jedyną alternatywą oprócz ruchu jest sweter puchowy. O jej słabej termicie przekonałem się i na tatrzańskich „lodach”, a co gorsze na wyciągu krzesełkowym, gdzie przemarzłem strasznie, podczas wjazdu na górę. J
Kurtka jest bardzo wygodna. Znakomicie sprawdza się rozciągliwy materiał. Nie krępuje ruchów, nie zmienia położenia na ciele i w ogóle można zapomnieć, że mamy ją na sobie.  To definitywnie moje najwygodniejsza kurtka, jak do tej pory.
W stosunku do innych softshelli, Gamma Hoody  jest zdecydowanie lżejsza i zajmuje niewiele miejsca.  Na przykład w stosunku do Marmota Gravity to całe 200 gram! 
Do Gravity mogę również odnieść jej inne właściwości.  W stosunku do poprzednika, Gamma Hoody M z pewnością lepiej „oddycha”, ale ma trochę gorsza wiatroodporoność.  Materiał Marmota jest zdecydowanie gorszy. Twardszy, nierozciągliwy, cięższy, zajmujący więcej miejsca. Zdecydowanie Gamma Hoody wygrywa w tej konfrontacji.


Wnioski

W warunkach, w jakich miałem okazję używać softshella , sprawdził się znakomicie.  Zdecydowanie zaskoczyła mnie dobra oddychalność i staranne wykonanie. Wiatroodpornośc jest na przyzwoitym poziomie, ale nie powala na kolana. Wiadomo – kosztem oddychalności.   Noszenie kurtki to sama przyjemność. Ciuch dobrze dopasowany, komfortowy, nie krępujący ruchów.  
Największym rozczarowaniem jest chyba kaptur i niska garda – konstrukcja tych elementów, w zbiegu ze sobą, powoduje niedokładną ochronę twarzy i głowy przed wiatrem.
Przy dużej aktywności – podczas biegania, czy w przeciętnych warunkach tatrzańskich sprawuje się dobrze. Przy braku ruchu koniecznie trzeba założyć cos pod spód.   
W skrajnie ekstremalnych warunkach pogodowych, obawiam się, że softshell nie dałby rady.

 Mam nadzieję, że dalsze używanie wyklaruje moją opinie o produkcie. Póki co kształtuje się jak powyżej.



Wstępna ocena po miesiącu używania:

Budowa – 4/5
Wykonanie – 5/5
Wiatroodporność – 3/5
Oddychalność – 4/5


Pozdrawiam
Tomasz Duda

Lawinowe ABC Milan Lizuch - recenzja, opinia

$
0
0

Lawinowe ABC Milan Lizuch   - recenzja, opinia



Informacje ogólne
ABC Lawinowe to na pierwszy rzut oka niewielka  książeczka. Formatem przypomina A6 i liczy 83 strony.  Autorem jest ratownik słowackiej HZS – Milan Lizuch – wieloletni praktyk i ekspert w dziedzinie prewencji lawinowej.

ABC Lawinowe  składa się z pięciu głównych rozdziałów:
1.       Śnieg i lawiny – powstawanie i charakterystyka (informacje o śniegu, jego przeobrażeniach i właściwościach, a także o czynnikach lawino twórczych)
2.       Planowanie wycieczek ( metody planowania wycieczek, reguły zachowania w czasie wycieczki)
3.       Ekwipunek ( lawinowe ABC i wiadomości z dziedziny sprzętu )
4.       Pomoc koleżeńska (zachowanie w czasie wypadku lawinowego z osoby poszkodowanego, świadka i ofiary, pierwsza pomoc)
5.       Praktyczne porady (pomiar nachylenia stoku, testy stabilności śniegu, przydatne adresy i telefony)

To tak w „telegraficznym skrócie”.  
Polskie wydanie powstało  przy współudziale TPN i Fundacji im. Anny Pasek.

Niezbędnik na początek i dla przypomnienia
Lawinowe ABC to świetna pozycja dla turysty rozpoczynającego swoją przygodę z lawinami i dobra podstawa teoretyczna.  Książeczka mimo iż niepozorna, zawiera w sobie same niezbędne wiadomości, które każdy turysta wybierający się w teren zagrożony lawinami powinien przyswoić. 
Informacje są pogrupowane rozdziałami, napisane prostym językiem, z czytelnymi  zdjęciami, tabelami i schematami.
Oczywiście nie ma tu wszystkiego co konieczne, ta mała pozycja nie wyczerpuje osiągnięć pisarskich w dziedzinie zagrożenia lawinowego, jednak nie taki był cel jej powstania.
Lawinowe ABC znakomicie nada się na oswojenie z tematem przed uczestnictwem w kursie lawinowym, jak i już po nim.  Kiedy chcemy sobie przypomnieć jakieś wiadomości, wystarczy sięgnąć do książeczki – wszystko znajduje się właściwie w jednym miejscu.

W teren
Jak wspomniałem książeczka ma „śmieszne” wymiary. Kieszonkowy format i  gabaryty niewielu różniące się od tabliczki czekolady, z pewnością sprawdzi się również w czasie wyjazdu.
Dostępna „pod ręką”, niewątpliwie ułatwi początkującemu turyście wycieczkę i pomoże w razie wątpliwości.  W wypadku załamania pogody – po prostu będzie co czytać w schronisku.
Redakcja książki jest bardzo przystępna.  Dużo tu kolorów, podkreśleń i wyszczególnień niektórych informacji, co ułatwia wyszukiwanie.  Po wyciągnięciu z kieszeni w,  minutę  lub kilka, znajdziemy z pewnością treści nas interesujące.
Książeczka ma utwardzoną okładkę i laminowany papier, wydaje się być solidna. Przy korzystaniu nie powinna zbytnio ucierpieć.

Podsumowanie
Lawinowe ABC to niewielka pozycja, którą śmiało mogę polecić. Szerokie spektrum zastosowania i duże grono adresatów niezbędnika sprawiają, że książeczkę warto mieć.   Z pewnością stanie się dobrą bazą do zdobywania i doskonalenia umiejętności lawinowych.
W sklepach internetowych cena pozycji zaczyna od 17,50zł

Tomasz Duda

Twierdza Przemyśl, trasa rowerowa - relacja

$
0
0
Twierdza Przemyśl,  trasa rowerowa - relacja

Przemyśl, jako położony nad Sanem i na przedpolu Karpat, od wieków pozostawał miastem strategicznym.  Łączył szlaki kupieckie i stawał na drodze armiom najeźdźców.  Gdy w czasie rozbiorów Polska przestała widnieć na mapach, a miasto dostało się w ręce Habsburgów, doceniono wreszcie jego walory.
Jako jeden z ważniejszych ośrodków Galicji,  od połowy XIX wieku , Przemyśl skupiał na sobie baczną uwagę Austriaków.  Właśnie od tego momentu rozpoczęto wokół miasta budowę potężnych umocnień i fortyfikacji.  Prace trwały właściwie do rozpoczęcia I wojny światowej, a ich efektem było powstanie silnego punktu obrony Monarchii, znanego dziś jako Twierdza Przemyśl.
Choć na skalę europejską była to konstrukcja skromna (45 kilometrów obwodu w porównaniu do około  100 kilometrów długości umocnień Paryża), to jednak swoim znaczeniem, po latach przyćmiła nawet okazalsze budowle tego typu.
Twierdza Przemyśl stała się wkrótce krwawą areną walk pierwszo wojennych. Lokalne umocnienia dwukrotnie broniły ponad stutysięcznej załogi austrowęgierskiej przed oblegającymi wojskami rosyjskimi, aż do kapitulacji w marcu 1915 roku.  
Jakby tego było mało, w dwa miesiące później historyczny paradoks sprawił, że dotychczasowi zdobywcy musieli się tutaj bronić, podczas trzeciego już z kolei oblężenia Twierdzy.  Ostatecznie Przemyśl opanowała ofensywa państw Centralnych w czerwcu 1915 roku.

Po dawnej Twierdzy Przemyśl pozostały do dziś liczne ślady i pominę tu fragmenty okopów,  na które można natknąć  się właściwie w każdym okolicznym lasku.
Dla współczesnego turysty interesujące są raczej tzw. forty Twierdzy Przemyśl.
Pierwotnie było ich kilkadziesiąt, okalających miasto w ramach zewnętrznego i wewnętrznego pierścienia  (tzw. Rdzenia) umocnień.  Do dziś przetrwało kilkanaście z nich.
To przeważnie ceglano-ziemne budowle, różniące się od siebie typami, konstrukcją i przeznaczeniem. W większości mają swoje numery lub specyficzne nazwy.
Dziś możemy podziwiać je we różnym stanie.  Niektóre zarośnięte, wysadzone, inne przechodzą próby rekonstrukcji i stanowią pole do popisu dla lokalnych pasjonatów.
Każda z budowli po prostu zionie historią i jest  z pewnością warta obejrzenia.

Kilka lat temu zewnętrzny pierścień dawnej Twierdzy Przemyśl został oznaczony i poprowadzono tędy trasę rowerową.  W większości swej długości biegnie ona ponad stuletnią tzw. Drogą Forteczną, wybrukowaną „kocimi łbami” i nominalnie biegnącą właśnie pomiędzy fortami. Nie brak tu jednak odcinków asfaltem, jak i „szutrówkami” czy ścieżkami polnymi.
Składa się ona właściwe z dwóch części – północnej i południowej. To osobne pętle, oddzielone od siebie wstęgą rzeki San.
Trasa północna jest krótsza – około 30,5 kilometra, zaś południowa to prawie 50 kilometrów.
Ścieżka rowerowa po fortach Twierdzy Przemyśl jest dobrze oznaczona. W większości nowymi i licznymi znakami, jednak nietrudno było by się tu zgubić. Każdemu chętnemu do odwiedzenia jej polecam zakup mapy.

Od czasu mojego pierwszego spotkania z Przemyślem planowałem powrót do miasta, konkretnie w celu zwiedzenia terenu dawnej Twierdzy. Okazja ku temu pojawiła się w sierpniu 2010 roku.  
Zapakowałem sakwy na bagażnik, założyłem kask i wyruszyłem.   Wprost z domu, na początku zahaczając o Tarnów.
W tym mieście poszedłem na pociąg.  Tarnów ma bardzo dobre połączenia kolejowe z Przemyślem i z jednego miasta do drugiego student przejedzie już od 15zł (+ koszty transportu roweru).
Do miasta nad Sanem dotarłem około godziny 11. Pierwszym co zrobiłem, było pozbycie się zbędnych bagaży. W tym celu udałem się do schroniska PTSM „Matecznik” (nocleg poniżej 30zł), gdzie zarezerwowałem wcześniej nocleg.
Jakieś pół godziny potem, lżejszy o jedną sakwę, wyruszyłem w kierunku centrum. Na rynku zaopatrzyłem się w mapę i na szybko zdecydowałem rozpoczęcie zwiedzania od dłuższej trasy południowej.



Początkowo drogą nr 28 na Sanok i przejechałem około 6km i po stromym podjeździe,  we wsi Tarnawce natknąłem się na czarne oznaczenia. Forteczny szlak wita!
Droga skręciła na lewo. Początkowo asfaltowa, dalej przeszła w gruntową.   Dwa kilometry jazdy za znakami i zauważyłem pierwszy dziś fort.

Fort VII „Prałkowce”to jedno wałowy szaniec artyleryjski. Nosi dużo znamion ostrzału artyleryjskiego który przyczynił się do jego upadku.  Bywa zarośnięty w okresie letnim.
Dalej pojechałem lasem. Tu pierwszy raz zetknąłem się z dawną drogą forteczną. Po stu latach ciągle nadawała się do użytku. Nie jechało się nią wygodnie, ale z pewnością lepiej niż po błocie.
Trasa prowadziła dalej tzw. odcinkiem stu zakrętów.  To długi podjazd przez las.  Niedługo potem wyjechałem z gąszczu na łąki. Po lewej stronie rozpościerał się widok na dolinę Sanu i Przemyśl.
Na 14 kilometrze zobaczyłem rozjazd szlaków. Czerwony i niebieski biegły w prawo, czarny – w lewo.
Aby obejrzeć kolejną budowlę trzeba nieznacznie odbić (ok. 150m) z trasy, właśnie w kierunku tych tras  pieszych.

Tam wznosi się Fort VI „Helicha”. Założony na planie pięcioboku, początkowo miał być tylko szańcem ziemnym. Był kilkukrotnie przebudowywany, a prace zakończył wybuch wojny. W forcie, wartym obejrzenia jest  budynek koszar, brama i murowane galerie dla strzelców.
Po zwiedzeniu budowli wróciłem na „czarną trasę”. Dalej prowadzi ona lasem, aż do zabudowań wsi Grochowce.  Na lewo znajduje się gazowania, a droga na prawo zmierza do kolejnego fortu.



Fort V „Grochowce”to jedno wałowa budowla typu artyleryjskiego. Zachowały się budynki koszar i magazynu amunicyjnego. Latem bywa zarośnięty i nieraz ciężko poruszać się po jego terenie.  

Trasa rowerowa Twierdzy Przemyśl wiodła mnie dalej na wschód.  Przejechałem wieś Pikulice, a następnie przy cmentarzu skręciłem w prawo.   Tu znowu trzeba trochę zboczyć z oznaczonej ścieżki.  Około 2 kilometry na południe, kierując się przez zabudowania małej wsi Optyń, w skupisku drzew na wzgórzu dostrzegam zarysy kolejnej budowli.

To 22 kilometr trasy rowerowej, a ja dotarłem do Fortu IV „Optyń”. Była to jedna z największych i najlepiej uzbrojonych budowli na terenie Twierdzy, stanowiąca przykład fortu pancernego.  Do dziś niestety została w dużej mierze rozebrana i zaniedbana. W gąszczu krzewów można natknąć się na pozostałości koszar, baterii pancernych i schronów dla strzelców.
Spod schronu musiałem cofnąć się do trasy rowerowej, następnie drogą żwirową wjechałem do wsi Nehrybka. Podążając za czarnymi znakami przekroczyłem tory kolejowe i mostek na rzece Wiar.

Niedaleko stąd znajduje się Fort III „Łuczyce”.  Aby do niego dotrzeć, trzeba wspiąć się na wzgórze, położone na południe od wsi o tej samej nazwie.   
Z budynków fortu zachowały się pomieszczenia koszar dla żołnierzy i oryginalna brama.  Chcąc zwiedzać budowlę, musimy przygotować się na konfrontację z krzakami i pokrzywami po pas.
Trasa rowerowa dalej poprowadziła mnie przez wieś Łuczyce. Wieczór zbliżał się wielkimi krokami, musiałem więc nabrać tempa.
Droga główna prowadziła na lewo, po Przemyśla.  Nie pojechałem jej śladem, ale obrałem kierunek wschodni i podrzędną drogę żwirową prowadzącą do Jaksmanic.
Wieś znajduje się na 31 kilometrze trasy, a blisko niej zlokalizowana jest kolejna budowla obronna.

Fort II „Jaksmanice”  położony jest na południowy zachód od wsi. Można dojechać do niego kamienną drogą. Oprócz ruin historycznej budowli z pewnością nacieszymy to oczy pięknymi widokami. 
Po zwiedzeniu budowli wróciłem na trasę. Z Jaksmanic skierowałem się do wsi Siedliska i szybko znalazłem niezbędne oznaczenia. We wsi skręciłem na prawo i po dwóch kilometrach podjazdu ukazał mi się On.

Fort I „Salis Soglio”powstał według projektu szwajcarskiego inżyniera o tożsamym nazwisku. Początkowo planowany jako fort pancerny, w czasie budowy został jednak nietypową budowlą artyleryjską. Jest to właściwie najbardziej reprezentacyjny fort przemyski.  Zmierzającego tutaj turystę  wita reprezentacyjną brama i zaprasza na dziedzińce.  Zachowany w stosunkowo dobrym stanie, utrzymywany pod opieką lokalnych pasjonatów, stanowi budowlę naprawdę wartą obejrzenia.  

Długo można spacerować po zabudowaniach fortu, kazamatach, magazynach.  Na wytrwałych czeka również możliwość przechadzki dnem suchej fosy.  Granica polsko-ukraińska jest tylko kilkaset metrów stąd.
Aby dostać się do ostatniego punktu dzisiejszej trasy musiałem wrócić do wsi Siedliska i pojechać za drogą, na północ. Po kilkuset metrach dostrzegłem oznaczenie, którego szukałem.  Kierując się nim skręciłem w prawo.


Nie upłynęło kilka minut, gdy przywitał mnie Fort XV „Borek”. To typowa budowla pancerna na planie trapezu. Na pierwszy rzut oka wzrok przyciąga ceglana ściana dwukondygnacyjnych koszar z pomieszczeniami dla załogi, połączona ze schronem piechoty.
Obecnie obiekt poddawany jest pracom konserwatorskim. Otoczenie fortu zostało oczyszczone i uporządkowane, a budowla udostępniona dla zwiedzających.
W „Borku” nie zabawiłem długo, gdyż zbliżał się wieczór.  Nie pozostało nic innego, jak wrócić do drogi asfaltowej i jechać na północ.
Po kilku kilometrach osiągnąłem trasę nr. 28, wiodącą z Medyki do Przemyśla.  Jeszcze tylko 7 kilometrów główną drogą i w świetle latarni dotarłem do miasta.



Drugiego dnia wycieczki postanowiłem przejechać drugą pętle trasy rowerowej –  ponad 30 kilometrową część północną.
Wstałem skoro świt i już o 8 rano można mnie było obserwować, jadącego drogą nr. 884, w kierunku na Dynów. 
Po przejechaniu niecałych 5 kilometrów znalazłem się we wsi Kuńkowce.  Tam, przed kościołem skręciłem w prawo, by opuścić ruchliwą drogę i zacząć właściwą trasę rowerową.
Droga, początkowo asfaltowa, wkrótce przeszła w szutr i wiodła ciągle pod górę. 
Po 2 kilometrach pedałowania, moim oczom ukazał się pierwszy dziś checkpoint.

To Fort VIII „Łętownia”, od kilku lat udostępniany jest turystom w przyjaznej formie.  Choć zrujnowany, to jednak stosunkowo zadbany, wykoszony. W kilku miejscach podjęto próbę rekonstrukcji historycznych zapór z drutu kolczastego. Przy pierwszym kontakcie zaprasza fasadą budynku koszar, w których znajduje się niewielkie muzeum, zawierające pamiątki trzech oblężeń Twierdzy Przemyśl.
Nie tracąc czasu ruszyłem w dalszą drogę. Wiedzie ona na północ, przez las, nieznacznym podjazdem. 3 kilometry dalej znajduje się kolejny interesujący nas punkt. 

Po lewej stronie drogi skryty jest, zarośnięty drzewami, Fort IX „Brunner”, zawdzięczający swą nazwę projektantowi.  Niegdyś stanowił przykład bardzo ciekawego rozwiązania technicznego.  W budowli umiejscowiono artylerię do strzelania na długie i krótkie dystanse, zamkniętą pod kopułami pancernymi.  Do dziś pozostały tylko resztki konstrukcji.
Dalej pojechałem asfaltową drogą w kierunku Ujkowic, by po kilkuset metrów skręcić na „szutrówkę”, biegnącą na wschód. Jeszcze ponad 2 kilometry tą ścieżką i dotarłem do kolejnego obiektu.

Mniej więcej na 12 kilometrze, po lewej stronie drogi, położony jest Fort X „Orzechowce”.  To przykład dwu wałowego fortu artyleryjskiego.   Budowla ucierpiała w czasie pierwszej wojny i jej ruiny do dziś noszą tego ślady.  Dotarłszy do magazynów amunicji i schronów, możemy oglądać pęknięcia spowodowane nieprzyjacielskim ostrzałem.
Po obejrzeniu ruin fortu, trasa rowerowa Twierdzy Przemyśl prowadziła mnie dalej drogą forteczną. Poruszałem się za oznaczeniami, drogami gorszej kategorii, wypatrując po drodze śladów umocnień.

Trzymając się asfaltu trafiłem wreszcie na Fort XI „Duńkowiczki”.  Konstrukcją przypomina on „Orzechowce”, jednak w tym wypadku zachowana jest w bardzo dobrym stanie.  Wzrok przyciąga przede wszystkim betonowy budynek koszar, z umiejscowionym pośrodku wejściem do magazynów.  Pozostałością klatki schodowej można dostać się na strop budynku i obejrzeć resztki dawnych baterii artyleryjskich.
Jadąc dalej trasą, dotarłem do drogi Rzeszów-Przemyśl, która musiałem teraz przekroczyć.  Niedługo potem wjechałem ponownie na „gruntówkę” prowadząca do miejscowości Żurawica.

Po chwili, z lewej strony ukazał się ogrodzony, Fort XII „Werner”.
Ten jedno wałowy fort artyleryjski zachował się w bardzo dobrym stanie. Jeszcze kilka lat temu można go było oglądać tylko zza ogrodzenia, gdyż stanowił teren wojskowy. Wszystko zmieniło się, gdy dotychczasowy właściciel opuścił jego teren. Fort udostępniono turystom za opłatą i objęto konserwacją. Wojskowy nadzór zachował budowlę w świetnej kondycji i uchronił przed rozbiórką przez miejscowych.

 Naprawdę warto zapłacić parę złotych, aby obejrzeć dobrze zachowane koszary, magazyny i przejść się suchą fosą wewnątrz budowli.
Trasa rowerowa wiodła mnie kolejno do Żurawicy.  Tam już jechałem normalnymi ulicami, próbując nie zgubić czarno-białych oznaczeń. Skierowałem  się w stronę dworca kolejowego, by po chwili odbić w prawo.




Na 22 kilometrze dotarłem do kępy drzew, gdzie kryje się kolejna budowla obronna.
To Fort XIIIb „Bolestraszyce”, ogrodzony i użytkowany. Dla turystów niestety dostępny tylko zza ogrodzenia.
Trochę zniesmaczony ruszyłem dalej. Przejechałem przez alejkę jesionów i po skręcie w lewo, osiągnąłem ostatni punkt na trasie.




Po lewej stronie dróżki oczekiwał mnie Fort XIII „San Rideau”.  Budowla pierwotnie przypominała wspomniany wcześniej Fort IX „Brunner”.  Teraz wita nas okazałymi ruinami głównego budynku umocnień, wysadzonego i po rozbiórce.  W ramach zwiedzania można obejrzeć obiekt od wewnątrz, a następnie pójść dalej w kierunku fosy. Tam zachowały się fragmenty kaponiery i galerii dla strzelców.
Z terenu fortu, niezbyt stromy zjazd sprowadził mnie do Bolestraszyc.  To końcówka pętli rowerowej. Znaki wiodą dalej do centrum Przemyśla, od którego dzieli mnie niespełna 10 kilometrów.
Pokonanie części północnej zajęło mi raptem parę godzin i w okolicach godziny dwunastej byłem już w centrum miasta. 


Czas jaki mi pozostał postanowiłem wykorzystać maksymalnie i przeznaczyć go na odwiedzenie zamku w Krasiczynie.
Dojazd z Przemyśla, w kierunku na Sanok, zajął mi niespełna godziną. Wszak odległość wynosi tylko 10 kilometrów, jednak niektóre podjazdy były bardzo męczące. 
W zamku Krasiczyn spędziłem godzinę, przechadzając się po ciekawym ogrodzie i podziwiając z zewnątrz bryłę budowli.  Wnętrze obiektu ma opinię niezbyt interesującego, od ostatniej wizyty Armii Czerwonej w 1944 roku.
Do Przemyśla wróciłem około godziny piętnastej i zdążyłem załapać się na bezpośredni pociąg do Tarnowa.  Cel wyjazdu został zrealizowany, a wycieczka zakończona.

Zwiedzenie Przemyśla i okolic polecam każdemu miłośnikowi historii. Na pewno w tym mieście, stanowiącym  ciekawy tygiel kulturowy, znajdzie coś dla siebie.
Poza Twierdzą, Przemyśl zaprasza przede wszystkim  bogatymi zabytkami architektury, z głębokiego przekroju  okresów historycznych.  Przyciągają same zabudowania rynku, liczne świątynie i klasztory, z których miasto od wieków słynie.  Militaryści, z pewnością zaczepią oko o bryły bunkrów tzw. Linii Mołotowa, które od siedemdziesięciu lat, swoimi kopułami pancernymi i otworami strzelniczymi, strzegą bystrego Sanu.
Pozdrawiam
Tomasz Duda




Psy pasterskie i Karpaty Rumuńskie - jak radzić sobie z zagrożeniem

$
0
0

 Psy pasterskie i Karpaty Rumuńskie - jak radzić sobie z zagrożeniem


Pies –  jak przyjęło się mowić  – najlepszy przyjaciel człowieka. Wierny, posłuszny, spokojny – powiedzą miłośnicy i właściciele czworonogów.
Co jednak, gdy ta ikona spokoju stanie na naszej drodze/szlaku w górach, w pozycji ofensywnej, odsłaniając przed nami całą paletę zębów?
O tym właśnie będzie temat. 
Laik po przeczytaniu pierwszych zdań może podrapać się po głowie i zastanowić. No w jaki sposób pies będzie zagrażał nam w górach? Przecież to tereny dzikie, niedostępne i nieprzyjazne dla tego typu zwierząt, chcąc, nie chcąc – udomowionych.
Po kilku latach przebywania w polskich(wyłącznie w polskich)  górach przyklasnąłbym takiej opinii i wyśmiał autora tekstu.  Jednak wraz  z rozszerzeniem horyzontów podróżniczych poza teren naszego kraju, mam nieco odmienne  zdanie.
Otóż bracie, mylisz się – odrzeknę. Pies to realne zagrożenie w wielu pasmach Karpat.  Jeśli nawet nie zaatakuje potrafi solidnie uprzykrzyć życie.  Na myśli mam  głównie pasterskie. To owczarki strzegące stad na wysokich połoninach będą istotą problemu.

Na jakich terenach możemy spodziewać się zagrożenia ze strony psów – moje doświadczenia. 

Jak już wyżej nadmieniłem, nasz kraj możemy od razu pominąć. To trochę generalizowanie, jednak w Polsceproblem jest marginalny.  W terenie górskim możemy spotkać pojedyncze egzemplarze, najczęściej wyglądające, jak ten obok (Szklarska Poręba), nie stanowiące dla nas zagrożenia.






Ukraina– mimo tendencyjnie powtarzanych opinii o dzikości i prymitywizmie tego kraju,  tam  z niebezpiecznymi czworonogami stykałem się rzadko.  A przemierzyłem całe Ukraińskie Karpaty i myślę, że mogę być obiektywny. Mimo powszechnego wypasu, raz  licznych stad,  w większości pasterze rezygnują z takiej formy ochrony owiec.  Niemiej pewnego razu, na Borżawie spotkałem z kolegą  trzy takie „kajtki”, odrastające od ziemi jakieś 30cm, które  na wezwanie „juhasa” uciekły. 
Autentyczne zagrożenie czułem tylko raz. Był to ostatni odcinek połoniny Kuk i dwa wysokie, smukłe owczarki przy bacówce.  Wtedy w temacie radzenia sobie z tymi zwierzętami byłem całkiem zielony i na szczęście szybka interwencja pasterza zażegnała problem. Do końca wycieczki mieliśmy spokój.

Rumunia–tu szkopuł jest zasadniczy  i właśnie po odwiedzinach w tym kraju zdecydowałem się na napisanie tekstu. 
Podczas mojego  pierwszego wyjazdu do Rumunii nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że wszędzie można spotkać psy. W parku, nad morzem, w mieście i oczywiście w górach.  Odwiedziłem wtedy „Fagarasze” i mogłem przypatrzeć się czworonogom z bliska. Masywne, dostojne psy pasterskie, strzegące wielkich stad owiec. Tak je zapamiętałem. Żadne incydenty się nie zdarzały. Szedłem w większej grupie, przez najbardziej znane z rumuńskich gór i to nie pozwoliło poznać prawdziwej istoty zagadnienia.
Rok później robiłem już przejście całych Karpat Południowych. Jeszcze przed wyjazdem  znajomy przestrzegał mnie i uczulał, że  tych okolicach pies to realny problem i nie można go lekceważyć.  Mówił o nim bardzo dosadnie, z przekonaniem i według mnie trochę przesadzał.  W odpowiedzi postanowiłem posłuchać, i nie zlekceważyć kwestii. Zakupiłem gaz pieprzowy, przygotowałem się psychicznie.
To, co zastałem przerosło jednak moje wyobrażenie.  Już drugiego dnia po wejściu w góry, zaczęły dręczyć mnie psy pasterskie. Szedłem wtedy znowu, z  kolegą we dwójkę i już nie czułem się tak pewnie, jak rok wcześniej. Psy atakowały nawet po kilkanaście razy w ciągu dnia, skutecznie uprzykrzając życie i szargając nerwy. Przeważnie pasterze próbowali interweniować, jednak często owczarki ich nie słuchały lub ludzie znajdowali się zbyt daleko.
Zaobserwowałem, że problem jest większy, im dziksze są góry, które przemierzamy. Tam czworonóg nienawykły do widoku człowieka i traktuje go jak agresora i przeciwnika.   Przede wszystkim w pasmach  Cernei, Godenau, Reteraz i  Lotrului. Także w Fagaraszach nieraz musiałem się od nich opędzać, co bardzo mnie zaskoczyło, biorąc pod uwagę zeszłoroczne doświadczenia.


Realia ataku pasterskiego psa (na przykładzie Rumunii)

Podczas przemierzania rumuńskich połonin utkwiła mi w myślach pewna prawidłowość. Właściwie każda dolina ma „swoje stado” owiec.   Nie wiem w jaki sposób wyklarował się ten podział – tak po prostu jest.
Stada są stosunkowo duże. Rzędu kilkuset sztuk i każdego strzeże „wataha” 4-9 owczarków.  Stąd też częstotliwość ataków, od kilku do kilkunastu razy dziennie (sic!) . W moim przypadku bywały takie okresy, że wchodząc w dolinę byłem „witany” przez psy, które „odprowadzały” mnie za kolejne wzniesienie  i przekazywały następnej grupie zwierząt. Wyda się to niezbyt groźne, jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Jeśli cały dzień słyszymy szczekanie i warczenie wkoło siebie, to siada psychika, motywacja zostaje zdruzgotana  i nie ma przyjemności z dalszej wycieczki. Mimo iż fizycznie możemy wyjść bez szwanku, to  atak pozostawia ślady.
 Psy są  prawie zawsze wyrośnięte (około 65cm w kłębie), masywne i dobrze zbudowane.  Nie mamy co liczyć na pardon – jeśli chodzimy po dzikich górach – na 95% aktywnie się nami zainteresują.
Owczarki wyczują nas wcześniej niż zdążymy je zobaczyć, czy usłyszeć. Chyba, że wiatr wieje w naszą stronę, a czworonogi  są po drugiej stronie wzniesienia. Wzrok również mają sokoli i nawet  jeśli znajdują się od nas kilkaset metrów – kilometr, przynajmniej będą szczekać.  
Zawsze atakują grupą.  Najpierw zaczyna szczekać jeden, później kolejne i po chwili wszystkie psy w stadzie stawiane są na nogi.  Nie jest to atak chaotyczny. Co prawda zbliżają się z jednego kierunku, jednak bez względu na liczbę próbują nas otoczyć . Na otwartym terenie udaje im się to zawsze.  Zamykając nas w takim okręgu, ujadając i warcząc, zbliżają się coraz bardziej, aż znajdzie się najodważniejszy, który zaatakuje bezpośrednio.
Wszystko to -od zauważenia nas do otoczenia trwa maksymalnie minutę.

Jeśli widzimy stado z daleka, to możemy mieć pewność, ze gdzieś znajdują się jego stróże i zaraz ich usłyszymy.
Często mówi się, że jeśli trzymamy się z dala od owiec, to pies nie zaatakuje. Otóż nie. Na własnej skórze przekonałem się, że to mylna opinia. Zazwyczaj  owczarki „fatygują się” do nas nawet  kilkaset metrów pod górę, mimo iż stado zostało w dolinie, a my nie stanowimy żadnego zagrożenia.
Nie możemy bezgranicznie liczyć na pasterzy. Przeważnie, jeśli są blisko – pomagają. Zdarza się jednak, że „juhas” pójdzie sobie gdzieś, albo zadrwi z naszego losu i interweniował nie będzie.
Nawet po działaniu pasterza, pies nieczęsto poprzestanie na  biernej obserwacji. Stare i doświadczone zwierzę z reguły zrozumie, że jesteśmy niegroźni,  choć  gros doświadczeń wskazuje, że szczekanie nie ustąpi.  Bywa i tak, że pasterz odgoni psy, które po dłuższej chwili przybiegną do nas ponownie.


Jak zapobiegać i radzić sobie z atakiem psa

Ten aspekt trzeba podzielić na dwa podpunkty
1.       Unikanie konfrontacji i prewencja
2.       Reagowanie w niebezpiecznej sytuacji

Ad. 1.  Ze wszystkich sposobów działania najlepszym jest oczywiście wyeliminowanie bądź zminimalizowanie zagrożenia.
W tym celu w czasie wycieczki musimy zachować szczególną uwagę, nadsłuchiwać i obserwować.  Priorytetem jest, aby z daleka zobaczyć dane stado i w miarę możliwości ominąć je, bądź przeczekać, aż zejdzie z naszej drogi.  Owce nigdy nie stoją w jednym miejscu, a przemieszczają się stosunkowo szybko i plynnie. Oprócz używania wzroku – nadsłuchujemy krzyków pasterzy czy dzwoneczków towarzyszących takiej liczbie zwierząt.
Obserwacja i wcześniejsze wyśledzenie stada jest szczególnie ważne, aby przygotować się na ewentualny atak owczarków. Obojętnie jak zareagujemy, to mamy gwarancję, że nie zostaniemy zaskoczeni. Jednym z najmniej przyjemnych wypadków jest,  sfora psów wypadająca  na nas z kosówki lub załamania terenu w bliskiej odległości.  Po prostu możemy nieźle się przestraszyć. 
Gdy mimo usilnych starań  owczarki nas wyśledzą , teoretycznie pozostaje ucieczka. Teoretycznie, gdyż praktycznie z kilkunastokilogramowymi plecakami daleko nie pobiegniemy.  Wyrzucenie ich także nie rozwiązuje sprawy. ;)  Czasami jednak szczęście dopisze. Znajdując się blisko skał czy wyniosłego elementu otoczenia jak głaz lub drzewo możemy na niego wejść i przeczekać aż czworonogom się znudzimy bądź pasterz zacznie działać.
Prewencja.  W aspekcie materialnym dotyczy posiadania środków, które choć w minimalnym zakresie pomogą w razie ataku. W najgorszym razie wywołają tylko efekt placebo.
Ja  przed wyjazdem zaopatrzyłem się w gaz pieprzowy przeznaczony właśnie na takie stworzenia i zawsze nosiłem go w przy sobie. Nie w klapie plecaka, czy w kurtce pod jedzeniem.  Ma być zawsze w kieszeni, błyskawicznie dostępny.  Z definicji – obezwładni zmysły psa i zniechęci do ataku. Kłopotem mogą być jego parametry. Mały zasięg ( do 3m, a w prkatyce do 1m) , konieczność uwzględnienia wiatru ograniczają skuteczność gadgetu. Osobiście na szczęście nie potrzebowałem z gazu  korzystać.
W kieszeni można mieć także jeden kamień lub więcej. A po co on – poniżej.
Poruszamy się z kijkami trekingowymi.  Oprócz ułatwienia marszu zawsze mamy coś do obrony, a i psy wychowane przez pasterzy dzierżących 2 metrowe drągi, zapewne też wiedzą, co znaczy kij w ręku człowieka.
A aspekcie psychicznym prewencja polegać będzie na zachowaniu świadomości, że psy pasterskie zainteresują się nami, będą szczekać czy próbować atakować. Trzeba się na to przygotować, aby w razie zaskoczenia nie stracić zimnej krwi.
Zagrożone atakiem psów pasterskich są przede wszystkim osoby przemierzające góry samotnie i we dwójkę. Stanowią łatwy cel.  Trzy, cztery osoby już mogą czuć się względnie pewnie, a większej grupie właściwie nic nie grozi.

Ad.2.   Czasami mimo usilnych prób, konfrontacji ze sforą owczarków nie da się uniknąć.  Jeśli mamy świadomość, że nie uciekniemy,  musimy reagować.
Jak wspomniałem – pozostaje na to około minuty. Dużo czasu, jeśli wiadomo, co robić.
Wykorzystamy najprostszy z możliwych sposobów, którego nauczył mnie rumuński pasterz w minione wakacje.
Mianowicie, jeśli z oddali usłyszymy szczekanie, bądź zobaczymy biegnące owczarki, szukamy kamieni.Jeśli prewencyjnie mamy takowy w kieszeni , punkt dla nas.  Kamienie mogą być jakiekolwiek, ważne, abyśmy mogli nimi ciskać.
Gdy psy podbiegają w zasięg naszych kamieni- rzucamy. Nie ważne czy daleko, blisko, czy celne. Po prostu rzucamy.  Robimy to widowiskowo, wręcz zamaszyście. Ważne, aby psy zobaczymy gest. I tak zachowując czujność, torujemy sobie dalsza drogę, bądź liczymy na zniechęcenie psów.  Rzut wykonujemy jedną ręka, dla pewności trzymając w drugiej kijek trekingowy.
Powiecie, iż problem zaczyna się, gdy nie możemy znaleźć kamieni? Niekoniecznie. Wtedy po prostu udajemy. Energicznie wykonujemy gesty, w których schylamy się po kamień i pozorujemy rzut.  W ten sposób  również torujemy sobie drogę. Z plecakiem wymaga to wprawy i pewności siebie.
Kto przeczyta o podanym sposobie może „zrobić wielkie oczy” bądź zacząć się śmiać. Przed wyjazdem taka byłaby i moja reakcja.  Jednak skuteczność takiego odstraszania psów sprawdziłem i byłem wprost zaskoczony. W Karpatach Południowych około 95% owczarków reaguje wycofaniem na rzucany kamień, a około 60-70% zatrzymuje się na sam gest. Kilka powtórzeń z reguły je zniechęca. Myślę, że w pozostałych częściach kraju skuteczność metody jest tożsama.  Ważne, żeby zacząć ciskać lub przynajmniej udawać przed samym atakiem, bo pędzący na nas, rozjuszony w amoku pies, może się już nie zatrzymać w małej odległości.
Z tego punktu pozostaje tylko zastanowić się, ile razy przykładowy owczarek  musiał oberwać kamieniem, żeby uciekać na sam gest podnoszenia go z ziemi. :D
Metoda ta – prosta i banalna rozwiązuje prawie wszystkie problemy.  
Jednak zdarzyć się mogą sytuacje, w których nam nie pomoże. Wyobraźmy sobie scenariusz, iż psy wypadają z bliska, bądź nie reagują na kamienie.
W zasobach Internetu możemy przeczytać, iż w starciu z psem najlepiej stać do niego bokiem. Tylko jak, skoro z reguły jesteśmy przez nie otaczani ?   No raczej odpada.
Jeśli idziemy samodzielnie, mamy zadanie utrudnione. Najlepszym rozwiązaniem byłoby nie dać się otoczyć, gdyż naszym celem jest obserwacja  zachowań wszystkich psów, bez spoglądania w oczy zwierząt .  Możemy stanąć tyłem do przepaści (tylko uważać gdzie się stawia kroki ;) ), czy oprzeć się o skały.  Nie zawsze jest to wykonalne.
We dwójkę i w grupie mamy łatwiej. W miarę, jak zostajemy otaczani, odwracamy się do siebie plecami, a kijki ustawiamy „na sztorc” w „jeża”. 
Zrzucenie plecaka  to kwestia sporna. Jeśli krępuje nas, to lepiej się go pozbyć, zwracając uwagę, aby nie zawadzał pod nogami.
Od razu przestrzegę, że hałas nie pomaga.  Psy nie boja się stukotu menażek, krzyków. 
W tej sytuacji zostaje nam tylko wołanie o pomoc.  
-Pomocy, psy !!!    -  ażutor kyine!!!   (tak się czyta po rumuńsku)
Do paradoksalnej sytuacji może dojść , gdy owczarki otoczą nas po przeciwnej stronie wzniesienia niż urzędują pasterze…..   Dlatego odsyłam do punktu nr. 1 i bacznej obserwacji, aby nie dopuścić, do tego typu scenariusza.
Gdy pies bezpośrednio zaatakuje, pozostaje bronić sie kijkiem. Jest szansa, że na nim poprzestanie.  Koniecznie trzeba  zrzucić plecak. Nim także może się zainteresować i zostawić nas w spokoju.
W wypadku nieskuteczności podanych  sposobów pozostaje skulić się w kłębek i chronić najważniejszych części ciała, jak szyja, twarz, brzuch.  Najlepiej ubraniem, ale wiadomo jak bywa latem, gdy ubieramy krótkie i przewiewne ciuchy,  a kurtki mamy pochowane w plecaku. Z racji występowania z zasady większej grupy psów,  w walce z nimi mamy nikłe szanse.


Wierzę , że tekst pomoże komukolwiek w planowaniu wycieczki w rumuńskie góry i uświadomi o nieprzyjemnościach, jakie mogą czekać ze strony psów pasterskich w tych górach.  Pisałem go w oparciu o własne doświadczenia, dlatego inne osoby mogą  mieć swoje spostrzeżenia w tej kwestii. W paru sprawach posiłkowałem się artykułem z portalu psy.pl .
Jeśli chcecie się podzielić swoimi odczuciami, doświadczenimi lub zdaniem w temacie – czekam na komentarze.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Bilety do Kirgistanu - Pik Lenin 2013

$
0
0

Bilety do Kirgistanu - Pik Lenin 2013


Pierwsze konkretne działania ku wyprawie Pik Lenin 2013 mamy już za sobą. Około trzy tygodnie temu ja (Tomek) wraz z Januszem kupiliśmy bilety lotnicze Warszawa-Biszkek - Warszawa.

Nie była to decyzja przypadkowa. Już od kilku miesięcy, prawie codziennie penetrowaliśmy odmęty internetu i porównywaliśmy ceny.
6 marca wreszcie się trafiło. Promocyjną cenę przedstawiły linie Turkish Airlines. Świadomi, że wakacje zbliżają wielkimi krokami i skuszeni renomą "najlepszych przewoźników w Europie", długo się nie zastanawialiśmy.
Tym samym wyprawa Pik Lenin 2013 przybrała konkretne ramy czasowe.
17 lipca o 14:45 wsiadamy w Warszawie do samolotu i po przesiadce w Istambule do Biszkeku dolatujemy następnego dnia o 5:00 rano.
Z kirgiskej stolicy wylatujemy o 7:00 12 sierpnia 2013 i wieczorem tego dnia wracamy już do Polski.
Podsumowując, czeka nas 25 pełnych dni w Azji Centralnej

Promocyjny termin przypadł nam bardzo do gustu, biorąc pod uwagę planowaną akcję na Piku Lenina.
Początkiem lipca na lodowcu zalega bowiem sporo kopnego śniegu, a koniec sierpnia w tym ternie oznacza otwarte szczeliny i większe niebezpieczeństwo.  Uznaję więc, że czas przełomu miesięcy będzie dla działalności górskiej najbardziej odpowiedni.

Jako, że nie posiadamy karty kredytowej poprosiliśmy o zakup biletów znajomego.
Potencjalnie wszystko poszło jak "z płatka", jednak w mailu z biletem otrzymaliśmy od tureckich linii następującą informację:



 Credit card used for the payment (if it is a virtual card, please have the related credit card with you) and an identification card (Passport , driving license, personal identity card , marriage certificate) that belongs to the credit card holder must be presented at thy check-in counter. All the passengers within a single booking must apply to check-in counter at the sametime. Individual applications will not be accepted. If the credit card holder is not the passenger, credit card holder must be present with the passenger(s) at the check-in counter with his/her credit card (used for the payment) and his/her valid identification card. (If it is a virtual card, please have the related credit card with you).
If you do not present the credit card you used for the payment, you will not be accepted to the flight. 

Czyli po polsku - posiadacz karty kredytowej użytej do zakupu biletu musi być obecny na lotnisku,przy odprawie!!!
Po przeczytaniu tego fragmentu byłem bardzo zaniepokojony. No bo przecież nie mozemy po lotniskach ciągać znajomego, żeby specjalnie stawiał się i potwierdzał nasze bilety. A co dopiero zrobić, gdyby przewoźnik stwarzał jakieś problemy w obcym kraju - w Istambule czy Biszkeku.

Początkowo Janusz zadzwonił do przedstawicielstwa tureckich linii w Warszawie, jednak kobieta przez telefon nie potrafiła dać żadnego konkretnego rozwiązania.
Niezwłocznie wypisałem więc do Turkish Airlines mail, w którym opisałem mój problem.
Odpowiedź przyszła niezwłocznie.


For the purpose of ensuring the credit card security of tickets paid for via credit card through our website or call center, the card owner must personally present to a Turkish Airlines office the credit card he or she used for the payment operation, together with a valid identity document, before the passenger appears before the check-in counter. The same operation must be done when changes, cancellations, or returns are requested for the ticket. 
In cases when the credit card is not presented, ticketholders are not allowed to fly including in cases of tickets paid for online via credit card and whose online check-in operations have been completed. Passengers who possess such tickets are asked to buy another ticket.  "


Kupujący musi osobiście stawić się do najbliższego przedstawicielstwa z dowodem tożsamości i karta kredytową w celu "odblokowania biletu".  Rozwiązanie kłopotliwe, ale najważniejsze, że wykonalne.
Kupujący odpowiedź więc dostał i miejmy nadzieję, że sprawa będzie załatwiona.


Janek do Biszkeku wybiera się z Ukraine International Airlines. Jako, że bilet kupiony niedawno, więc droższy od naszych, a i tak konkurencyjny w porównaniu z Aeroflotem czy TU.
Janek startuje z Warszawy również 17 lipca, ale o 11:10  i po przesiadce w Kijowie do Biszkeku dociera następnego dnia o 4:00 rano.
W drogę powrotną wyrusza dzień później od nas - 13 sierpnia. Biszkek opuszcza o 5:45.

Tym samym klamka zapadła. Wyprawa Pik Lenin 2013 odbędzie się na pewno, no chyba, ze na przeszkodzie staną przeciwności obiektywne.
Wierzymy, że takich nie będzie i z zapałem zabieramy się za pracę nad przedsięwzięciem.
Jest co robić, będzie się działo,  trzymajcie kciuki.

Odwiedzajcie Facebook'a i bloga, będziemy na bieżąco zamieszczać nasze przygotowania.
Wracam niebawem :)

Tomasz Duda

Źródło - http://piklenin2013.blogspot.com/ 

Beskid Niski zamiast Tatr 15-18.03.2013

$
0
0

Beskid Niski zamiast Tatr 15-18.03.2013

O tym, jak kapryśna bywa pogoda w Tatrach mogliście drodzy czytelnicy dowiedzieć się parę postów wcześniej.  Opisywałem wtedy wyjazd tatrzański z klubem UKT Mimochodek, z lutego bieżącego roku.  Nie zapoznanym  z tematem przypomnę, iż trafiliśmy na całkowite załamanie aury, świeży śnieg i nieustępliwą lawinową trójkę.
No bywa – powiecie, a ja przytaknę. W początkach lutego zima może się rozkręcać,  sypać śniegiem itp.  Zwykle stabilny bywa za to marzec. Wtedy już teoretycznie można liczyć na piękną, wiosenną pogodę, wyższą temperaturę i biały „beton” na grani.  Teoretycznie...
Takie było i moje pojęcie marca w Tarach, podtrzymywane doświadczeniem zeszłorocznym. Wtedy też gościliśmy w tych górach, a czterodniowej „lampy”, jaka nam się trafiła jeszcze długo nie zapomnę.
Rzeczywistość bieżącego marca okazała się nad wyraz brutalna. Obserwując prognozę pogody, na tydzień przed wyjazdem, liczyłem z całego serca na zapowiadane dwa dni mroźnej i słonecznej aury.  Nie wziąłem pod uwagę za to jakichś skromnych opadów, przewidywanych dobę wcześniej.

Wszystko szło „jak po maśle” gdy Polskim Busem wyjeżdżaliśmy z Warszawy nocną porą. Kiedy przed drugą zasypiałem na autokarowym fotelu,  przez szybę widziałem poprawną aurę, czarną szosę i nie miałem wątpliwości na kolejny dzień.
Kubeł wody spadł mi na głowę, kiedy się wreszcie obudziłem o 5:30.  Niedaleko od Krakowa „zakopianka” została  już zasypana. Samochody, mimo iż było ich mało ciągnęły się niemiłosiernie wolno w długim sznurku.  W zamieci śnieżnej droga przebiegała nader opornie. Pługów jak na lekarstwo, „rozkraczony” TIR po drodze i fatalna pogoda spowodowały, że do Zakopane dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem, o 8:00 rano.
Nasz pierwotny plan obejmował przejście przez Zawrat i zamelinowanie się przez trzy dni w schronisku 5 Stawów.  W tym wypadku był jednak niewykonalny. 
W ciągu ostatniej doby, Zakopane zostało przykryte  półmetrową warstwą śniegu, który w temperaturze -10 stopni Celcjusza nie mógł się w ciągu następnych dni skonsolidować.
Nie dając za wygraną, Janusz zadzwonił jeszcze do TOPR. Ratownik przestrzegał przed wyjściem w góry i prognozował rychłe podniesienie stopnia zagrożenia lawinowego.
Wtedy zrozumiałem, że w tym momencie tatrzański wyjazd się skończył.  Trzeba było szukać alternatywy.
Wraz z Januszem skierowałem się na dworzec PKP w Zakopanem, bo zimno było okrutnie.  Po dłuższym rozmyślaniu i chwili milczenia znalazły się dwie opcje:
a)      Wracać do Lublina
b)      Zaatakować Beskid Niski, stricte dom Anity zamieszkałej w okolicy.
Po kilku telefonach i rozważeniu korzyści wybraliśmy wyjście numer dwa.  W Zakopanem, które teraz wyglądem wyrażało swoją nazwę, nie zabawiłem ani chwili dłużej.
Za kilka minut później siedzieliśmy już w autobusie do Nowego Sącza.  Właściwie całą drogę przespałem, ale miasto docelowe podróży nie wyglądało lepiej od Zakopanego.  Co prawda śnieg przestał padać, lecz Nowy Sącz wydawał się również solidnie zaatakowanym przez zimę.
O 13:05 czekała nas przesiadka – na autobus do Gorlic.
Dalsza część dnia upłynęła na marszu i łapaniu stopa. Na drodze do Jasła od kierowców aż tłoczno, jednak chyba każdemu udzieliła się fatalna aura, co oznaczało brak ochoty to zabierania autostopowiczów.   Dobry człowiek nadjeżdża po pół godziny walki z wiatrem i podwozi kawałek dwóch zmarzniętych turystów.   Pozostałe 6 kilometrów pokonujemy pieszo, brnąc w zawiei przez ośnieżone drogi.  Wreszcie, po 17 wita nas dom panny Anity ;).  Kawałek ciasta, dobra kawa i od razu czuje się lepiej.


W sobotę, już we trójkę wraz z Anitą, zastanawialiśmy się, jak spożytkować wolny czas.  Wybrana została wersja niezbyt wymagająca, ale wystarczająca na zapełnienie dnia.

Po 9 rano dostaliśmy się na Rozdziele i zaleźliśmy początek niebieskiego szlaku. Dzień,  jako jeden z niewielu w bieżącym roku zapowiadał się znakomicie. Lekki mróz trzymał, a wiatr zamiatał po niebie liczne obłoki.  Aż chciało się iść.
Śnieg co prawda sięgał za kolana, wiatr smagał po twarzy, ale bez ciężkich plecaków przyjemnie stawiało się kolejne kroki.  Po osiągnięciu lizjery drzew warunki stały się jeszcze lepsze.
W kopnym puchu pokonaliśmy pierwsze podejście, osiągając przełęcz. Od tego momentu krok za krokiem, posuwaliśmy się już szlakiem zielonym. Za nami został Ferdel (648 m) i Barwinok (670 m), ale torowanie stało się bardzo monotonne i nużące.  Bez pospiechu przemierzaliśmy grzbiet, aż do skrzyżowania szlaków.  W tym miejscu wyrosła przed nami drewniana chatka, zapraszająca na chwilę postoju.  Oczywiście skorzystaliśmy nie mając powodów do pośpiechu.


Na mrozie, po chwili odpoczynku, wszystkim  zaczęło robić  się chłodno.  Pora ruszać w dalszą drogę. Przed nami podejście na Kornuty, a śniegu nawet więcej niż poprzednio.  Powoli osiągamy wysokość, wysoko podnosząc nogi i brnąc w zaspach.
Na Kornuty (830 m) wychodzimy po 15 i tym  razem rezygnujemy z oglądania tworów skalnych.
Słońce chylił się ku zachodowi, temperatura ciągle spadała. To znak, że trzeba było  schodzić. Tym razem szlakiem żółtym do Folusza. Ta ścieżka również nieprzetarta, jednak w dół łatwiej .
Schodziliśmy raźno, nieraz zapadając się po pas.   Dopiero na poziomi rzeczki w dolinie zauważyliśmy ślady nart, których użytkownikom raczej nie chciało się brnąc do góry.
Wycieczkę skończyliśmy po kilku kilometrów marszu przez Folusz, na drodze nr 993 Gorlice – Dukla.







Niedzielny poranek 17 marca okazuje się jeszcze bardziej zacny od poprzedniego. Choć termometr na oknami pokazuje -12 stopni Celcjusza, to na niebie nie ma ani jednej chmurki.  Takiego dnia nie można zmarnować – jedziemy na Magurę Małastowską.
Pół godziny kontemplacji pięknych widoków mija w oka mgnieniu. Samochód zostawiamy na parkingu i zbieramy się do schroniska.




Na chwilę zatrzymujemy się w tym małym budyneczku przypominającym raczej bacówkę.  Schronisko na Magurze Małastowskiej mimo niepozornych rozmiarów ma za to niesamowity klimat. Mała jadania,  kot zaciekawiony widokiem turystów i dosłowne „ciepło” wnętrza. Czegoż chcieć więcej. 
Niestety możemy spędzić  tu tylko chwilę. Wychodzimy w kierunku wyciągu narciarskiego i właściwego szczytu Magury Małastowskiej (813 m).
Śniegu jest tu więcej niż w Magurskim Parku Narodowym, na Kornutach, zapadamy się ponad kolana. Mimo iż rankiem termometr straszył, to jednak po kilku godzinach jest ciepło, a w słońcu nawet gorąco. Marcowe promienie mają już większą moc niż miesiąc temu.
Nasza droga biegnie na północny zachód szlakiem zielonym.  Ścieżka jest oczywiście nieprzetarta, ale puszysty śnieg nie sprawia kłopotów.   Niespiesznym marszem, po południu osiągamy Wierch (705 m). Niedługo potem spotykamy pierwszego i ostatniego dziś turystę – starszego pana na biegówkach.  Po krótkiej rozmowie pokonujemy jeszcze kilkaset metrów i robimy postój na jedzenie.
Zadowoleni z pięknej pogody leniuchujemy tam dłuższy czas. Narciarz wracając z Magury mija nas ponownie.  To znak ,że wreszcie trzeba się zbierać.  Już po 15, więc decydujemy się schodzić do drogi.  W tym celu zbiegamy w kierunku południowym przez las.
Dalej maszerujemy już drogą.  Po kilku kilometrach osiągamy wieś Nowica i poświęcamy chwilę na obejrzenie cerkwi pod wezwaniem św. Paraskewy.   Chwila postoju i robi się koszmarnie zimno.  Słońce wisi nisko nad horyzontem, a wiatr szaleje po polach. Temperatura spada poniżej - 10 stopni.  Więcej już się nie zatrzymujemy. Droga wije się zakrętami, wznosi i opada, a przede wszystko dłuży po całym dniu w terenie. 
Do samochodu dochodzimy dopiero po 17. Nie pozostawało nic innego, jak wracać do ciepłych czterech ścian na kawę.









Poniedziałek był dniem powrotu do Lublina.  Jako szanujący się studenci oczywiście wybieramy opcję dziury budżetowej – autostop. Mamy  szczęście. Pogoda okazuje się łaskawa. Czasem przyświeci słońce, nieraz zawieje wiatr, ale wszędzie panuje magiczna, dodatnia temperatura, która nie pozwala nam zbytnio zmarznąć.
Koleje podróży, jak to bywa przy jeździe autostopem – układają się różnie.  Bilans zysków i strat wypada jednak jak w większości korzystnie. Po całym dniu, o 19:00 wita nas wojewódzkie, studenckie miasto Lublin.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Kosztorys wyprawy "Pik Lenin 2013" - wstępnie

$
0
0

Kosztorys wyprawy - wstępnie

W oparciu o dostępne dane sporządziliśmy wstępny kosztorys wyprawy na Pik Lenin.

Przelot Warszawa- Biszkek- Warszawa                                                                  2500zł/os.
Transport Biszkek- Polana Ługowa- Biszkek(z noclegami po drodze)                      700zł/os.
Wymagane pozwolenia                                                                                            200zł/os.
Korzystanie z infrastruktury bazowej (koszty noclegów w basecamp i camp I,
korzystanie z kuchni, toalet itp., transport sprzętu do basecamp,
zdeponowanie sprzętu, ewentualna pomoc medyczna)                                              500zł/os.
Żywność na 25 dni wyjazdu                                                                                     750zł/os.
Ubezpieczenia                                                                                                         350zł/os.
Niezbędne szczepienia                                                                                             400zł/os.
Pozostałe wydatki                                                                                                    100zł/os.

Łączny koszt na osobę:                                                                                           5500zł/os.
Przewidywany koszt całości przedsięwzięcia:                                                          16500zł


Wszystkie podane kwoty stanowią koszty orientacyjne, i mogą ulegać zmianie w zależności od rozmaitych czynników, np. zmiana kursu waluty.
W terminie bliższym wyprawy pojawia się dokładniejszy jej kosztorys.


Powyższe liczby nie uwzględniają oczywiście sprzętu niezbędnego do działalności wysokogórskiej.
 Miejmy nadzieję, że znajdą się jakieś dobre dusze, które pozwolą zmniejszyć niektóre wydatki choć w części.
Z pozostałą kwotą trzeba będzie kombinować. Może "kirgiskim targiem" uda się jeszcze coś zaoszczędzić :).

Tomasz Duda

Źródło - http://piklenin2013.blogspot.com/

Arc’teryx Gamma Hoody - zajawka z marcowego biegania

$
0
0

Arc’teryx Gamma Hoody  - zajawka z marcowego biegania

Początkiem kwietnia minął kolejny miesiąc używania kurtki Arc’teryx Gamma Hoody. 
Warunki nie zmieniły się praktycznie od podanych we wcześniejszych wpisach, dlatego uznałem, że nowy test nie wniesie niczego do tematu. Pokusiłem się więc o dłuższa zajawkę.
Gdy pierwszymi dniami marca temperatura zaczęła wychodzić  powyżej zera, zacząłem wątpić, że w kurtce w ogóle nie będzie okazji pochodzić. Wszyscy wiemy jak wyglądała dalsza część miesiąca, która dała mi szersze pole do wykorzystania Gammy Hoody.

W marcu 2013 softshella Gamma Hoody używałem głównie podczas biegania.  W międzyczasie miał zdarzyć się poważniejszy wyjazd w Tatry, ale pół metra świeżego śniegu i lawinowa trójka zmusiła mnie do zrejterowania w Beskid Niski.  Tam też dwa dni w kurteczce chodziłem.
Jak wspomniałem w poprzednich wpisach, w sofshellu  Arc’teryxa biegałem już w lutym. Paradoksalnie – wtedy temperatura  oscylowała około zera i kurczowo trzymała się tego pułapu.  Miesiąc później zrobiło się chłodniej. Przyszedł mróz, śnieg i pozwolił odczuć kurtce trochę ekstremy. 

To po kolei – jak dla mnie Gamma Hoody dobrze nadaje się do biegania o umiarkowanej intensywności w trudnych warunkach.  Świetnie chroni przed mrozem, wiatrem. Jak na materiał tego typu, znakomicie oddycha i przenosi pot na zewnątrz kurtki. Mimo intensywnego wysiłku fleecowa podszewka, w miejscu stykania się ze skórą jest w większości sucha. Pod tym względem najbardziej kuleją rękawy, bo tam odprowadzanie potu zdaje się gorzej „pracować”.  Wspomniałem i powtarzam, że osobiście pocę się sowicie i na osobach nie mających z tym problemów, Gamma Hoody będzie odprowadzała wilgoć lepiej.
Gamma Hoody dobrze izoluje od warunków atmosferycznych i nadaje się do biegania w temperaturze +2 stopnie Celcjusza i poniżej.  Przy tej górnej granicy, mając pod kurtką tylko T-shirt coolmax,  trzeba poprawić wentylację i rozpiąć kieszenie.  Minimalną temperaturą,  w jakiej przyszło mi biegać było -10 stopni Celcjusza, przy akompaniamencie umiarkowanego wiatru. Pod softshellem Arc’teryxa miałem wtedy koszulkę coolmax  z długim rękawem. Było ciepło.
Czarny kolor nie lubi słońca, a właśnie w takiej barwie jest posiadana przeze mnie kurtka. Ostatnio, jak wiecie, słońca było jak na lekarstwo i nie miałem możliwości przebadać tego dokładnie, ale nawet na mrozie, gdy parę razy przygrzały mi w Gammie promienie, było już za ciepło.
Niekiedy podczas biegu przyszło mi założyć kaptur. Opcja ta jest możliwa u mnie poniżej -2 stopni Celsjusza. Niemniej po raz kolejny jestem pozytywnie zaskoczony  oddychalnością materiału, gdyż dotychczas podczas biegu nigdy nie używałem kaptura-  było w nim po prostu zbyt gorąco.
Po raz kolejny ponarzekam na krój kaptura. Nie da się wyregulować go tak, aby był dobrze dopasowany do głowy i twarzy. Trochę denerwuje duża ilość materiału, jaka odstaje z tyłu szyi.  Nie ubieram kaptura bez nakrycia głowy, nawet cienkiego.  Przy naciągnięciu na gołą głowę – daszek opada na oczy ograniczając perspektywę, w chuście tunelowej tego problemu nie ma.
Podczas podmuchów wiatru pozytywnie sprawuje się garda. Dobrze chroni szyję, nigdy nie miałem potrzeby osłaniać jej dodatkowym materiałem.
Kurtka jest super skrojona. Nie rusza się na ciele, nie podwija. O krępowaniu ruchów i jakiejkolwiek uciążliwości noszenia nie ma nawet mowy.
Długość rękawów w porządku.  Przy dobrym zabezpieczeniu wiatr nie dokucza nadgarstkom, niemniej, jak kiedyś wspomniałem – naciągnięcie rękawów na rękawiczki sprawia nie lada problemy.
Jeśli o mniej wzniosłe cechy chodzi, to softshell nie śmierdzi. Wpompowałem w niego dużo potu i nawet materiał zewnętrzny trochę stwardniał, ale w ogóle tego nie czuć. Gdy się ociepli, Gamma pójdzie do solidnego prania. 

Oprócz biegania – w kurtce Gamma Hoody zdarzyło mi się także chodzić po Beskidzie Niskim w temperaturze poniżej zera.  Torowanie w puchu i całodzienne marsze z tym softshellem na grzbiecie były bardzo przyjemne. Wolne, stabilne tempo, nawet mi pozwoliło utrzymać  komfort cieplny i suche plecy.  Oddychalność ciągle mnie zaskakuje – gdy inni ściągają kurtki, ja rozpięciem zamka, czy kieszeni i drobnym zmniejszeniem tempa mogę regulować mikroklimat.
Podczas małej aktywności nie powala za to termika i wiatroodporność kurtki.  Mocne powiewy dają się poczuć na ciele, a podczas postoju koniecznie trzeba założyć coś na softshell, żeby nie zmarznąć.
Jeśli chodzi o wykonanie i wytrzymałość kurtki – do tej pory nie zauważyłem na niej żadnych uszczerbków wynikających  z używania.

To wyniki moich miesięcznych obserwacji z marca 2013 roku. Jak z powyższego wynika, był to wybitnie  „biegowy” miesiąc tej kurtki.  Arc’teryx Gamma Hoody zniósł ze mną ponad 300 kilometrów tej aktywności. Z wyniku testu jestem bardzo zadowolony.
Mam nadzieję, że kolejny miesiąc da sprawdzić kurtkę w nieco bardziej wiosennym zastosowaniu. 

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Rękawice THE NORTH FACE Pamir Windstopper Glove – test, opinia

$
0
0

 Rękawice THE NORTH FACE Pamir Windstopper Glove – test, opinia


Dane producenta
materiał: Gore Windstopper® powleczony DWR
wewnętrzna strona dłoni powleczona antypoślizgowym silikonem
system 5 Dimensional Fit™
Radiametric Articulation™
nieprzewiewne
odprowadzają wilgoć
gumki w nadgarstkach, zapewniające lepsze do pasowanie i ochronę przed przedostawaniem się zimnego powietrza
klipsy do wpięcia w parę
lekkie
wygodne




Zakup, warunki używania
Rękawice zakupiłem w październiku 2010 roku. Miały być ciepłe i nieprzewiewne, sprawdzać się jesienią i wczesną zimą w górach. Realia używania były nieco szersze.   Rękawice służyły mi przez ponad dwa lata, do aktywności wszelakich, ale oczywiście najwięcej w górach. Głównie zimą i późną jesienią.  Używałem je w temperaturach od 0 i niżej. Na podejściu to nawet przy -20 stopnia Celcjusza  zdarzało się w nich iść.




Budowa, wykonanie
Rękawice TNF Pamir wykonane są z materiału Gore Windstopper. Faktura z zewnątrz przypomina cienki polar, jednak ma w sobie coś twardszego, membranowego.
Wnętrze dłoni, cztery palce i czubek kciuka obszyte są materiałem bardziej odpornym na ścieranie, pokrytym dodatkowo gumowym lub sylikonowym wzorkiem.   Faktycznie – chwyt jest pewniejszy, a materiał, choć już wzorku w niektórych miejscach nie widać, obrażenia mechaniczne wytrzymuje lepiej niż polar – we wzmocnionych miejscach przetarć nie zaobserwowałem, choć sylikonowy wzorek w newralgicznych miejscach należy już do przeszłości.
Co innego główny materiał rękawic. W trzecim sezonie używania, podczas ostatniej zimy, w rękawicach TNF Pamir zrobiło się kilka dziur. Przetarła się zewnętrzna warstwa polaru i przez dziurę wyzierała membrana.  Dotyczy to miejsc na opuszkach palców, na styku z materiałem wzmocnionym. Dziury wyrobiły się na dwóch palcach lewej rękawicy, a że nie lubię trzymać zniszczonej odzieży,  obszyłem wszystkie cztery końcówki skórą.  Może nie wygląda to zbyt ładnie, ale bardzo dobrze spełnia swoją rolę.
Rękawice The North Face skrojone są bardzo dobrze.  Pewnie siedzą na dłoniach, palce również nie „latają” w środku.
Rękawice można połączyć ze sobą plastikowym klipsem. Sprawuje się to dobrze, ale parę tygodni temu odpruło się mocowanie spinacza i musiałem je doszyć.
Podsumowując wykonanie jest bardzo przyzwoite. Nie zauważyłem wystających nitek, a poza tasiemką mocującą spinacz, żaden ze szwów nie puścił.


Funkcjonalność
The North Face Pamir to dla mnie rękawice o przeciętnej termice, zakładane gdy jest zbyt zimno na nieocieplane „rowerówki”, a jednocześnie za ciepło na łapawice. Jak wspomniałem wyżej, rękawice Pamir używam w temperaturze 0 stopni i poniżej. Idealnie sprawdzają się przy -5 do -10 w czasie średniej aktywności górskiej. Gdy jest chłodniej trzeba je ocieplić.  Najlepiej rękawiczkami z powerstretcha.
Kilkukrotnie miałem okazję także biegać w rękawicach. Dotyczy to temperatur -10 stopni Celcjusza i niżej. W każdy wypadku było mi w nich gorąco, a dłonie strasznie się pociły.
Podsumowując tą cechę rękawic , termika jest przyzwoita, ale z pewnością na zimę nie można traktować Pamir,ów  jako jedyne i wystarczające.
Materiał Windstopper sprawdza się znakomicie. Uzbrojone w Pamir’y ręce są odporne na porywy silnego wiatru. Stosunkowo długi mankiet, zakończony rozciągliwym materiałem, pozwala na naciągnięcie go na rękaw kurtki i zdecydowanie poprawia przy tym wiatroodporność.
Oddychalność jest na bardzo dobrym poziomie. Do parametrów Windstoppera nie można się przyczepić.
Polarowe wykończenie sprawia, że niestety rękawice przyciągają śnieg. Strzepywanie raczej nie pomaga. Choć tkanina bardzo szybko schnie i mokrymi rękami raczej nie ma problemu, to jednak czasem bywa to irytujące.  DWR kiedyś pewnie był, ale dziś wodoodporność nie różni się niczym od zwykłego polaru. Mocniejszy materiał wnętrza dłoni gorzej radzi sobie z wodą. Zbiera jej dużo, a z racji, że „pracuje”, to ciężko mu się jej pozbyć.
Jak wspomniałem już wcześniej The North Face Pamir są fajnie skrojone.  Wyprofilowane palce zapewniają pewny i precyzyjny chwyt. Nie ma przeszkód w operowaniu karabinkami.
Stabilne położenie rękawic na dłoniach zapewniają gumki, umieszczone w nadgarstkach.  W Pamirach osiągnięto pewien kompromis. Jest wystarczająco dużo miejsca, aby docieplić je cienką rękawiczką, ale nie aż tyle, by powstał zbędny luz utrudniający chwyt i zmniejszający dokładność operowania palcami.
Może kogoś zainteresuję, twierdząc, że Pamiry po używaniu solidnie śmierdzą. Niby nic dziwnego, ale nawet pranie im nie pomaga. Trzeba się przyzwyczaić. W materiale chyba żadnych dodatków bakteriobójczych nie ma.


Podsumowanie
The North Face Pamir to produkt  przyzwoity. Za średnią cenę dostajemy relatywnej jakości rękawice.  Ja klasyfikuję ten typ jako „średnie” (cienkie to nieocieplane rowerowe lub powerstretch, a grube to łapawice i inne ocieplane 5 – palczaki).  Jak na moje potrzeby sprawdziły się bardzo dobrze,  zawiodła tylko wytrzymałość. „Opancerzenie”  skórą naprawiło ubytek, na jak długo – okaże się.
Na podstawowe pytanie, czy kupiłbym je ponownie, odpowiem stanowcze  - NIE.
Dlaczego? Nie są złe, jednak już wiem, że potrzebne mi rękawice wytrzymalsze.  Z pewnością kupię jakiś model z wnętrzem dłoni w pełni obszytym skórą.  Windstopper jest bardzo dobry, tylko lepiej gdyby był wykończony  gładką strukturą.
Z takimi rękawicami będę w pełni usatysfakcjonowany.
Ocena jest wybitnie subiektywna. Dla szarego turysty z pewnością The Nort Face Pamir będą wyjściem optymalnym.   Ja używam dużo częściej  lewej ręki, a faktem jest, że to właśnie ta rękawica mi się podziurawiła.  W wypadku prawidłowego podziału obciążenia na dłonie, zużycie byłoby z pewnością inne.


Ocena 
Budowa – 4/5
Wykonanie – 4/5
Wiatroodporność – 5/5
Oddychalność – 4/5
Wytrzymałość – 2/5

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Pogórze Dynowskie – Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek

$
0
0

Pogórze Dynowskie – Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek 

Trasa Rajdu
Kwiecień bieżącego roku rozpoczął  się nadzwyczaj osobliwie.  Mrozem i śniegiem, bo właśnie takie Prima-Aprilis dane mi było obserwować blisko dwa tygodnie temu. Kolejne dni również nie dawały wielkich nadziei na przyjście wiosny i zapowiadały zbliżający się Rajd, w odmiennym niż założony, zimowym tonie.
Niemniej, 13 kwietnia zbliżał się nieuchronnie, a z nim pogodowy przełom. Jeszcze kilka dni wcześniej, Lublinowi towarzyszył całkowicie biały krajobraz, lecz kolejne kartki kalendarza niosły za sobą skok temperatury i nadejście długo oczekiwanej wiosny.
Tegoroczny Rajd Wiosenny UKT Mimochodek  odbyć się miał na Pogórzu Dynowskim. Powód wyboru tego miejsca był prosty – po tych terenach jeszcze nie chodziliśmy, a jak wiadomo lepiej podążąć za śladem innowacji, niż powtarzać utarte schematy.  Tym samym nadszedł czas eksploracji Pogórza.





Z Lublina wyruszyliśmy wczesnym rankiem, niezbyt pogodnej soboty, 13 kwietnia. Mały, wynajęty busik sprawnie pokonywał kilometry na S19, a my mogliśmy się jeszcze trochę wyspać.
Po około trzech godzinach dynamicznej jazdy, kierowca dojechał do celu.
Wysiedliśmy w miejscowości Godawa, parę kilometrów na południe od Strzyżowa. Wycieczka w tym momencie liczyła 13 osób, zaś 3 kolejne zjawiły się niebawem .
Pomimo groźnych ostrzeżeń meteorologów i niezbyt ciekawej perspektywy poranka, pogoda wokół nas zaczęła się klarować.
Początkowo szliśmy drogą, z zamiarem znalezienie początku trasy – szlaku czarnego.  Po kilkuset metrach marszu poboczem, wreszcie za znaczkami skręciliśmy w pola. Szlak wiódł drogami gruntowymi, tak manewrując pomiędzy polami, aż  wkrótce gdzieś nam uciekł. Biorąc pod uwagę nieskomplikowany charakter terenu, nie sprawiło to większego problemu i kierując się rozsądkiem, niespiesznie wdrapaliśmy się na Pasmo Brzeżanki.
Podejście, niby krótkie i niebyt strome, troszkę nas zmęczyło. Pod grzbietem pojawił się śnieg, a promienie słoneczne zaczęły dogrzewać po plecach. Tym samym, po osiągnięciu pasma i krótkim postoju, większość wędrowców maszerowała już tylko w T-shircie.

Na grzbiecie zmieniliśmy szlak na zielony i nim kontynuowaliśmy marsz na południe. Im niżej schodziliśmy, tym więcej błota czaiło się na leśnych ścieżkach. Mimo prób zachowania uwagi i względnej czystości – do kolejnej miejscowości Bonarówki – dotarliśmy solidnie sfatygowani.
Dla odmiany, przez miejscowość trzeba było przejść asfaltem. Trwało to jakieś pół godziny, a zakończyło się krótkim postojem w cieniu cerkwi PW Opieki Matki Boskiej.  Budowla, jakkolwiek klimatyczna i ciekawa, „nie dała” zobaczyć się z bliska. Naszą grupę przywitały szczelnie zamknięte drzwi a nawet brama ogrodzenia.

Z Bonarówki, znowu za szlakiem zielonym, poszliśmy na południe. Pogoda od jakiegoś czasu zaczęła się systematycznie pogarszać. Jeszcze było przyjemnie i rześko, jednak chmury na horyzoncie nie zapowiadały niczego dobrego. Płaskie, jak naleśnik, podejście na Czarny Dział powiało nam w twarz zimą. Od pierwszych kroków w lesie, towarzyszył nam brejowaty śnieg, który przez ostatnie parę dni nie zdążył jeszcze stopnieć.
Na grzbiecie Małej Kiczory urządziliśmy krótki postój. Tu już zrobiło się trochę chłodniej, a aura niezbyt dobrze rokowała na dalszą część popołudnia.







Dalsza część rajdu przewidywała łagodne i przyjemne zejście do Węglówki. Tak wyglądało ono na  mapie, ale w rzeczywistości było trochę gorzeć. Zbocze właściwie całe płynęło, a na leśnych drogach utworzyły się potoki, którymi systematycznie podążaliśmy. Im teren bardziej się wypłaszczał, tym bardziej cieki wodne przekształcały się w bajora. Maszerowało się żmudnie, a wyzywającym zajęciem okazało się czyszczenie butów z błota pod lokalnym sklepem.
W miejscowości zwróciliśmy uwagę na wygląd budynku tutejszego kościoła. Nawet niewprawne oko zauważyłoby, że nie wyglądał on typowo, ale jest „urządzony”  w bryle dawnej cerkwi. Ten sposób przekształcania, w okolicy jest swego rodzaju precedensem, pokazującym cień przeszłości tej krainy geograficznej. Podobne budowle można było później zobaczyć w Godawie czy Czarnorzekach.

W Węglówce czekał nas długi kawałek deptania asfaltu. Tutaj też właściwie wszyscy narzucili coś na siebie. Niebo zakryło się chmurami,  temperatura spadła, podniósł się wiatr.
Po dłuższym marszu przez miejscowość, niebawem skręciliśmy w stronę lasu i Pasma Królewskiej Góry – najwyższego punku, jaki dziś został osiągnięty.  Podejście trochę się dłużyło, jednak pod presją burzy czy ulewy, zostało szybko przedeptane.
Na pokryty lasem, wierzchołek Królewskiej Góry (554m npm), wdrapaliśmy się o piętnastej. W zeszycie, który znaleźliśmy w pudełku na szczycie, zamieszczony został pamiątkowy wpis „Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek”. Wokół nas aura znacząco się pogorszyła.  Wiał wiatr i drobny deszczyk zaczął kropić nam po kurtkach.
Po krótkim postoju na tabliczkę czekolady,  ruszyliśmy w dalszą drogę.


Z lasu wyszliśmy po kilkunastu minutach zejścia. Przed nami ukazała się miejscowość Podzamcze z ruinami fortecy i piękną panoramą na horyzoncie. Zauważyliśmy, że ulewa właściwie nas ominęła i smugi deszczu przesuwały się w oddali, w kierunku granicy. Dotarliśmy już prawie na miejsce noclegu, trzeba go tylko było odnaleźć.  Zarezerwowaną agroturystykę wskazało nam miejscowe pomocne towarzystwo, żwawo popijające piwo pod sklepem.
Domek, który wynajęliśmy, jakkolwiek by nie rozpieszczał standardem, miał kilka istotnych cech pozytywnych.
Z pewnością jedną z nich było położenie. Ze wzgórza roztaczał się przepiękny widok na Krosno i Beskid Niski, a zachód słońca zrobił na obecnych naprawdę duże wrażenie.
Innym pozytywem było również miejsce na ognisko, które skwapliwie wykorzystaliśmy. Wieczór, jak się można domyśleć, należał do udanych. Gitara poszła w ruch, płomień wesoło trzaskał, a po napojach z butelek, dotychczasowe problemy i języki się rozwiązały. Trwało to kilka godzin, aż wieczorny chłód wgonił nas do pomieszczeń i przeniósł imprezę do środka.

Niedzielny ranek zapowiadał się nadzwyczaj smętnie. Niebo wstało szare i ponure, nie dając szans na jakiekolwiek wypogodzenia, a ze wczorajszej temperatury, pozostały tylko wspomnienia.
Skoro świt, około dziesiątej,  wybraliśmy się obejrzeć zaległe ruiny zamku. Budowla, o historii z pewnością niebanalnej, zapamiętana został przede wszystkim jako świadek sporu szlacheckich rodów, który uwieczniony został w komedii „Zemsta” A. Fredry.


Dawna twierdza, położona w malowniczym miejscu, na bieżąco jest odrestaurowywana. Bilet wstępu kosztuje 4zł ,a zwiedzić można tzw. zamek niski i średni.  Najwyższej części warowni nie udostępniono jeszcze turystom.
Z zamku zeszliśmy do drogi, a następnie skierowaliśmy się na wschód, podążając szlakiem czarnym.Wkrótce zaczęło padać.  Deszcz zapowiadał się solidny, lecz w rzeczywistości trwał tylko kilka minut.



Po długim podejściu lasem, wyszliśmy na drogę wojewódzką Strzyżów-Krosno. Tu zaczynał się Rezerwat Prządki, kolejny cel wycieczki.
Skalne ostańce – „etykieta” Rezerwatu, wyrastają z ziemi już kilkadziesiąt metrów od drogi. Te bardzo ciekawe i malownicze twory nazwę biorą od kształtu przypominającego niby przędące kobiety. Każda forma skalna ma swoją nazwę i szczególny kształt, któremu ją zawdzięcza.
W Prządkach spędziliśmy ponad godzinę. Szlak wiódł nas ponad kilometr wzdłuż kilkudziesięciometrowych ostańców zalesionym grzbietem.  Niebawem zaś zmierzał w dół, do Czarnorzek. W miejscowości, poza wspomnianym już kościołem adoptowanym z dawnej cerkwi, nie było wiele do zobaczenia, zatem przeszliśmy ją bez zatrzymywania.
Szlak kierował się ciągle na północ, robiąc spory łuk w kierunku pasma Suchej Góry. Po drodze widać było wiele znaków, informujących o pobliskiej sztolni i źródle „Mieczysław”, do których wkrótce dotarliśmy.
Dalej towarzyszyło nam podejście i trawers grzbietu, w kierunku szczytu Suchej Góry (585 m) . Na samym wierzchołku wzniesienia, spostrzegliśmy wielką wieżę telewizyjną, psującą całkowicie urok tego miejsca.









Po krótkim postoju pomaszerowaliśmy w dalszą drogę. Aby zejść do drogi przyszło nam okrążyć cały kompleks wieży i zejść stromym stokiem Suchej Góry. Panowały tam jeszcze całkiem zimowe warunki. Okolica zaśnieżona, potoki płynące ścieżkami  i wiatrołomy zostały nas na finiszu wycieczki. Po zejściu ze wzniesienia spotkaliśmy kolejną przeszkodę – wartki strumień, gdzie według wyboru można było skakać, bądź obejść go dłuższą drogą.
Na skrzyżowanie w Węglówce dotarliśmy o czternastej. Z racji wczesnej pory zdecydowaliśmy, że przejdziemy się jeszcze kawałek – czarnym szlakiem na Górę Kiczorę(515 m).
Ten fragment zajął nam prawie dwie godziny i pozwolił „dobrudzić się” nazbyt czystym osobnikom.
W drodze powrotnej powiadomiliśmy kierowcę busa o miejscu spotkania i przed szesnastą mogliśmy wyruszyć już w kierunku Lublina.

Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek przyniósł wiele zabawy i odprężenia od szarego, w dodatku zimowego miasta. Pogoda straszyła, lecz właściwie zaskoczyła pozytywnie i nie pozwoliła zmoknąć. Miłą odmianą była także organizacja ogniska – ten proceder ciągnął się za nami z roku na rok i wreszcie się udało. Wyruszyliśmy na spotkanie wiosny i znaleźliśmy ją.
Dziękuję uczestnikom za wspólnie spędzony czas 




Pozdrawiam
Tomasz Duda

GALERIA (przepraszam za jakość, ale na wyjazd zapomniałem wziąć lustrzanki i musiałem zadowolić się aparatem telefonu)

Rumuńskie Karpaty Wschodnie – trasa, plan przejścia masywu

$
0
0

Rumuńskie Karpaty Wschodnie – trasa, plan przejścia masywu

Rumuńskie Karpaty Wschodnie to jeden z dwóch ostatnich odcinków, jakie zostały mi do przejścia, w realizacji planu „Łuk Karpat 2010-2014”.
Już właściwie od października ubiegłego roku penetrowałem sieć z zamiarem znalezienia najlepszych map ego łańcucha górskiego. W pamięci miałem czerwiec 2012, kiedy przed przejściem Karpat Południowych mapy zbierałem niedbale, jakiekolwiek i bez przekonania. Wydruki były jeszcze gorsze niż jakość rumuńskiej kartografii. W rezultacie – zdarzało się, że 3 dni chodziliśmy z mapą wielkości kartki A4, a sam musiałem wygrzebywać się z kłopotów nawigacyjnych, wierząc tylko kompasowi i zdrowemu rozsądkowi.

 Od tamtego czasu postanowiłem, że kolejny wypad będzie zorganizowany dokładnie, tzn. tak jak być powinno. Jak wspominałem, przeszukałem dostępne źródła  i w rezultacie dostałem porządne mapy wszystkich terenów. W większości nowe, wydawnictwa Dimap. Problemem okazały się tylko ostępy gór Intosurii i okolice na północny-zachód od miasta Varta Dornei. Te dziury załatałem radzieckimi mapami sztabowymi 1:50 tys. W sumie 9 dużych, dokładnych map obejmuje całą naszą trasę.  Ostatnimi czasy dobiegł końca etap ich produkcji. A wszystko dzięki rodzicom Janusza, którym należą się niskie ukłony.
Korzystając z chwili wolnego czasu, któregoś wieczoru, zająłem się planowaniem trasy przejścia i nanoszenie jej na mapę.


Cały trawers masywu rumuńskich Karpat Wschodnich to około 560 kilometrów. Jak widać na mapce poglądowej – przemknę właściwie po wewnętrznej, zachodniej stronie Łuku Karpat. Zaczynam w Busteni, na południe od Brasova, a punktem końcowym obieram sobie przełęcz Prislop, parę kilometrów od granicy ukraińskiej.
Po drodze zahaczę o kilka checkpointów z zamiarem uzupełnienia zapasów. Cała trasa, według prognoz,  zajmie około 16-19 dni.



Dokładniejsza, przewidywana trasa marszu:

1.Busteni -> góry Baiului -> góry Grohotis -> góry Ciucas -> Intorsura Buzualui    - około 84 kilometry





2.Intorsura Buzualui -> góry Intorsurii -> Bretcu  - około 95 kilometrów










3.Bretcu -> góry Ciucului -> Lunca de Sus – około 110  kilometrów










4.Lunca de Sus -> góry Hasmas -> Lacu Rosu -  około 46 kilometrów
5.Lacu Rosu -> góry Giugeu -> Toplita - około 60 kilometrów








6.Toplita -> góry Calimani - > Varta Dornei – około 70 kilometrów










7.Varta Dornei -> góry Suhard - > Alpy Rodniańskie -> przełęcz Prislop - około 95 kilometrów









No i można jechać :)
Mam nadzieję, że plan uda się zrealizować w tym roku, a nawet jeśli braknie czasu, to na 2014 będzie jak znalazł.

Pozdrawiam
Tomasz Duda




Ratownictwo Górskie i telefony alarmowe w Karpatach (Polska, Ukraina, Słowacja, Czechy, Rumunia)

$
0
0

Ratownictwo Górskie i telefony alarmowe w Karpatach (Polska, Ukraina, Słowacja, Czechy, Rumunia)

Sprawa ratownictwa górskiego, to jeden z tematów, który żywo interesuje turystów długo przed wyjściem w góry.  Każdy z nas, przemierzający wysokie połoniny i skaliste granie, pewniej czuje się ze świadomością, że może liczyć na pomoc profesjonalistów w razie ewentualnego wypadku.
W tym temacie postanowiłem zebrać w jednym miejscu syntetyczne informacje dotyczące górskich służb ratunkowych, działających w Karpatach. Znajdziecie tu także przydatne telefony alarmowe, jak i  parę słów o płatnych i darmowych akcjach ratowniczych.  

1.       Polska
W naszym kraju na fachową pomoc ratowników górskich możemy śmiało liczyć.  Służby tego rodzaju  są bardzo dobrze rozwinięte, działają sprawnie i chyba każdy z turystów ma świadomość ich obecności.
Ratownicy pełnią dyżury przy stacjach narciarskich, schroniskach górskich i  miejscach newralgicznych pod względem ruchu turystycznego.  Dysponują nowoczesnym sprzętem, zapleczem logistycznym  i ogromnym doświadczeniem zawodowym.

TOPR – Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe
http://www.topr.pl/- na stronie znajdziemy wiele ciekawych informacji. Aktualny stopień zagrożenia lawinowego, prognoza pogody, czy kronika z aktualnych akacji ratunkowych to tylko przykładowe z nich.

GOPR– Górskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe
Obecnie składa się z  7 grup regionalnych:
-Bieszczadzka,
-Krynicka,
-Podhalańska,
-Jurajska,
-Beskidzka,
-Wałbrzysko-Kłodzka,
-Karkonoska
Dyżurki GOPR znajdują się również  przy schroniskach górskich w Tatrach Zachodnich (na hali Ornak, na Polanie Chochołowskiej)

http://www.gopr.pl/ - na stronie znajdziemy między innymi prognozę pogody, poradnik turystyczny i inne informacje a propos sytuacji w górach.

W Polsce obowiązuje uniwersalny numer ratunkowy  : 601 100 300




2.       Słowacja

HZS - Horská Záchranná Služba
Górskie pogotowie ratunkowe u naszych południowych sąsiadów ma się bardzo dobrze.   Zadania tej organizacji są szersze niż polskiego GOPR-u czy TOPR-u. Poza ratownictwem zajmuje się utrzymaniem szlaków i przewodnictwem górskim. HZS słynie przede wszystkim z ekspertów  w dziedzinie bezpieczeństwa lawinowego.  

http://www.hzs.sk/ - strona często aktualizowana i na bieżąco uzupełniana.  Możemy znaleźć tu bardzo dobre komunikaty pogodowe, dokładną ocenę zagrożenia lawinowego z podziałem na poszczególne pasma górskie i przepisy dotyczące ruchu turystycznego na Słowacji.

Numer alarmowy na Słowacji  to : 18 300


3.       Czechy

HSCR– Horska Sluzba Ceskiej Republiki
Po rozpadzie Czechosłowacji organizacja odseparowała się od słowackiej odpowiedniczki i od tej pory funkcjonuje samodzielnie.   Swoim działaniem obejmuje tylko  mały, beskidzki fragment Karpat, zaś gros zainteresowania służby tej przypada na Sudety.

http://www.hscr.cz/ - poza standardowymi informacjami, w ramach ciekawostek znajdziemy tam cennik akcji górskich, w Euro J

Górski numer alarmowy w Czechach to:   +420 1210



4.       Ukraina

U naszych wschodnich sąsiadów górskie służby ratownicze funkcjonują bardziej teoretycznie, niż w rzeczywistości.  Ktoś o nich słyszał, ktoś widział informacje o ukraińsko-polskich ćwiczeniach ratowników górskich, ale tak naprawdę nic sprawdzonego.

ДСАРСТ (DSARCT) - Derżáwna Specjalizówana Awaríjno-Riatuwáľna Slużba Pószuku i Riatuwánnia Turýstiw
W porównaniu do polskich lub słowackich służb dysponuje raczej słabymi środkami i zapleczem logistycznym.  Dyżurki znajdują się w leśniczówkach i niektórych bazach turystycznych.  Można je znaleźć między innymi w Worochcie, Kosowie, Jaremczach, Werchowynie, Osmołodzie.
Strony internetowej nie udało mi się zlokalizować (nie wykluczone, że jeszcze nie istnieje).
Dyrekcja organizacji mieści się w Iwano-Frankowsku , Tel. (3422) 2.35.60

Ogólny numer ratunkowy w Karpatach  ukraińskich to: 01 101



5.       Rumunia
W kraju posiadającym największy „udział” w łańcuchu Karpat, sprawa ratownictwa górskiego jest na dobrej drodze rozwoju.  Sytuacja wprawdzie wygląda lepiej niż na Ukrainie, jednak daleko jej do realiów polskich służb.  Wprawdzie słyszy się o wysokich wymaganiach dla ratowników, jednak biorąc pod uwagę powierzchnię rumuńskich Karpat, jest ich zdecydowanie zbyt mało, by mogli zapewnić efektywna opiekę nad turystami.

O Salvamont – ANSMR (Asociatia Nationala a Salvatorilor Montani din Romania)
Placówki Salvamont znajdują się w miastach i miasteczkach górskich. Latem mają także swoje dyżurki w bardziej popularnych miejscach turystycznych w górach.  Są one w dużym stopniu niezależne od siebie i samodzielne. Poza ratownictwem zajmują się oznaczeniami szlaków turystycznych  i opieką nad schronami ratunkowymi, które powstają z ich inicjatywy.

http://www.0salvamont.org/- kontakt do regionalnych placówek Salvamontu, prognoza pogody i o samej organizacji.

Ogólny numer ratunkowy w Karpatach rumuńskich to: 078 2582 6 668



Płatne i bezpłatne ratownictwo górskie

Na terenie naszego kraju, jak zapewnie większości  z nas wiadomo ratownictwo górskie jest bezpłatne.  Dotyczy to zarówno GOPR i TOPR.
Polska w gronie krajów karpackich stanowi wyjątek. We wszystkich wymienionych powyżej państwach akcję ratunkową musimy pokryć z własnej kieszeni.  Jak wspomniałem, na stronie czeskiej HZS jest nawet cennik takiej „przyjemności”.  W kwestii odpłatności należy pamiętać o wzajemnej pomocy służb ratunkowych. To, że jesteśmy na terenie Polski, wcale nie wyklucza interwencji obcych ratowników górskich.  Polskie góry są najczęściej pasmami granicznymi i trzeba liczyć się z możliwością pobłądzenia, czy przejścia na terytorium sąsiedniego kraju. W praktyce oznacza to najczęściej, że w wypadku naszego telefonu do GOPR, czy TOPR, służby te poproszą o pomoc inne organizacje, które mogą nas obciążyć kosztami akcji poszukiwawczej i ratunkowej.
Rozwiązaniem jest oczywiście zakup ubezpieczenia. Oferują to niekiedy placówki konkretnych służb ratowniczych – np. HZS w Tatrach (nawet ubezpieczenia jednodniowe), czy rumuński Salvamont.
Inną opcją jest ubezpieczenie Alpenverein.  Spokojnie wystarczy nam ono na terenie Karpat, jednak trzeba wziąć pod uwagę dwie kwestie:
a)      Nie zawiera ono ubezpieczenia od następstw nieszczęśliwych wypadków  (NNW)
b)      Trzeba używać go razem z EKUZ (Europejską Kartą Ubezpieczenia Zdrowotnego), gdyż umowa ubezpieczenia Alpenverein zastrzega pierwszeństwo NFZ,  refinansowania  leczenia szpitalnego




Tomasz Duda








Szlak turystyczny po bunkrach Linii Mołotowa

$
0
0

Szlak turystyczny po bunkrach Linii Mołotowa 

Tzw. Linia Mołotowa to pas radzieckich umocnień granicznych, ciągnących się od Bałtyku po Rumunię.
Istotą budowy systemu fortyfikacji  była chęć ochrony zachodnich rubieży Związku Radzieckiego, które państwo zyskało na mocy traktatu „O przyjaźni i granicach” z 28.09.1939 roku, przed napaścią III Rzeszy niemieckiej.
O tym, że porozumienie będzie nietrwałe, a „przyjaźń” złudna  wiedziały chyba obie strony .  Rosjanie postanowili działać i bronić się w oparciu o linię graniczną i naturalne walory rzeki Bug.  W ruch poszły tereny od Bałtyku po granicę węgierską. Kopano transzeje i rowy przeciwczołgowe, stawiano murowane schrony bojowe.
Prace nad linią umocnień granicznych rozpoczęły się latem 1940 i stymulowała je obawa, spowodowana zwycięskim marszem Wehrmachtu przez zachodnią Europę.  Powstały kilometry fortyfikacji  i blisko 2 tysiące obiektów murowanych. Planowanych prac, mimo udziału setek tysięcy budujących, nigdy nie ukończono.
Operacja „Barbarossa” zastała żołnierzy radzieckich właściwie z łopatami w dłoniach, leczących „chorobę dnia poprzedniego”.
Niedzielny atak 22 czerwca 1941 przeszedł przez Linię Mołotowa, niekompletną i bez pełnej obsady. Nie odegrała ona strategicznej roli w tej kampanii, jak  i żadnej konkretnej funkcji  w całej wojnie.
Pozostały wszakże ruiny - pamiątka po umocnieniach,  przyciągająca miłośników II wojny światowej i eksploratorów.  Wybudowane przez Rosjan bunkry to w większości schrony bojowe. Dla laika takie same, jednak sprawne oko eksperta rozróżni wiele rodzajów stanowisk, typów budowli, różniących się nieraz z pozoru niewielkimi szczegółami.

Pozostałości dawnej Linii Mołotowa znajdują się również na terenie Polski. Elementy umocnień możemy spotkać na Pogórzu Przemyskim, czy Roztoczu Wschodnim.  Obiekty (głównie betonowe schrony) obecnie reprezentują sobą bardzo różny stan zachowania. 
Niekiedy widoczne na środku pola, czasem skryte w gęstym lesie, z pewnością są warte obejrzenia.  Choćby z uwagi na fakt, że nie uległy zapomnieniu.  W ostatnich latach powstało kilka szlaków pieszych i rowerowych, wiodących turystę wzdłuż obiektów dawnej Linii, a wiele ze schronów znajduje się pod opieką lokalnych pasjonatów, którzy poświęcając swój czas i pieniądze, próbują przywrócić obiektom choć cień dawnej świetności.


Kwestią pozostałości po tzw. Linii Mołotowa zająłem się i ja. Z racji militarystycznych zainteresowań uznałem, że spacer po terenie dawnych fortyfikacji może być ciekawym pomysłem na spędzenie weekendu. Czas pokaże, że miałem rację…
Ze względów odległości, na poletko doświadczalne wybrałem Roztocze Wschodnie.  Zakupiłem więc mapę tegoż terenu w skali 1:60 tys wyd. Paweł Wład i zasięgnąłem języka w odmętach Internetu.
Pokrótce, po „Bunkrach Linii Mołotowa” wiedzie pieszy szlak niebieski o tej właśnie nazwie. Początek i koniec trasy znaczą miejscowości Hrebenne i Horyniec Zdrój. Szlak liczy 51,5 kilometrów, a do zobaczenia, prócz innych atrakcji, jest kilkadziesiąt obiektów dawnych, radzieckich umocnień.


Po tym wstępie, czas na wyprawę. Termin to kwiecień 2010 roku, a uczestników jest trójka – ja, Anita i Krzysiek.  Sobotnim rankiem wyruszamy z Lublina.  Najpierw busem do Zamościa, następnie PKSem do Tomaszowa Lubelskiego.  Dalej komunikacja publiczna stoi pod znakiem zapytania w postaci luk w rozkładzie.
Idziemy na stopa. Mamy fart – mimo trzyosobowego składu, po kilkunastu minutach zmierzamy do Bełżca.
Pozostałości po dawnym obozie koncentracyjnym są dla nas pierwszą atrakcją weekendu – obok tego obiektu nie można wprost przejść obojętnie.













Pół godziny później zatrzymujemy busa do Lubyczy Królewskiej i przed południem jesteśmy w miejscowości. Zaczynamy marsz niebieskim szlakiem na południowy zachód.
Po dwóch kilometrach docieramy do miejscowości Kniazie. Warte obejrzenia są ruiny cerkwi grekokatolickiej pod wezwaniem św. Paraskewy, znajdujące się nieopodal. Po lewej stronie na polach możemy zaobserwować pierwsze schrony, majaczące w oddali.



Parę kilometrów dalej wchodzimy do Rezerwatu „Jałowce”. W lesie znajduje się większe  skupisko schronów bojowych,  które są warte obejrzenia. Do niektórych można bez obawy wejść, inne kryją w sobie dwa lub trzy poziomy, do których prowadzą pogięte, stalowe drabinki.  Trzeba zachować dużą ostrożność decydując się na eksploracje zakamarków tych obiektów.  






Szlak  prowadzi następnie przez wzniesienia - Krągły i Długi Goraj (391,5m npm) – najwyższy punkt trasy.
Do przejścia lasem mamy jeszcze 3 kilometry. Następnie przez Hutę Lubycką docieramy do Woli Wielkiej.  Tu naszą uwagę przyciąga drewniana cerkiew grekokatolicka pod wezwaniem Opieki NMP.











Kolejne duże skupisko schronów bojowych znajdujemy w okolicach Wielkiego Działu – czeka tu kilkanaście obiektów wartych obejrzenia. Kilka z nich jest wysprzątanych, wyremontowanych i obielonych. Gdzieniegdzie jeszcze trafić można perełkę – kopułę pancerną, która nie padła łupem złomiarzy. Zdecydowanie polecam dociekliwość i włóczęgostwo po tych terenach.





Nie wspomniałem, że bunkry Linii Mołotowa najlepiej eksplorować właśnie wiosną. Wiele z budowli znajduje się w terenach zarośniętych i gdy przyroda wokół zazieleni się, będziemy mieli małe szanse na znalezienie wszystkich betonowych schronów.
Niebieski szlak pieszy prowadzi nas dalej do Rezerwatu torfowiskowego „Źródła Tanwi”. Na miejsce docieramy wieczorem i nie w pełni możemy cieszyć się widokami. Przechodzimy za niebieskimi znaczkami przez drewniane kładki ułożone nad torfowiskami.







Ze Złomów Ruskich zmierzamy na południe. Ostatnie dwa kilometry dzielące nas od Polany Horynieckiej pokonujemy w świetle latarek. 
W miejscowości, słynącej ze stadniny, mamy zarezerwowany nocleg ok. 30zł/osoba) .  Właściciel agroturystyki, położonej na skraju wsi,  wychodzi nam naprzeciw. Dziś przeszliśmy dość pokaźny odcinek – ponad 26 kilometrów.







Niedzielny ranek jest bardzo mglisty.  Nie zachęca do marszu i nie wróży dobrej pogody.
Pozbawieni jakiegokolwiek wyboru kontynuujemy wycieczkę niebieskim szlakiem. Początkowo drogą przez Polanę Horyniecką. We wsi jest jeszcze parę atrakcji. 







Po prawej stronie, na wzgórzu „Hrebcianka” przyczaiły się dwa schrony bojowe linii Mołotowa, zaś po lewej , w Dolinie Brusienki znajdujemy ruiny cmentarza Unickiego.  









W porannej, mglistej atmosferze obiekt wygląda bardzo tajemniczo, a każdy z nagrobków zachęca do obejrzenia, opowiadając swoją indywidualną historię.
Polana Horyniecka prawie płynnie przechodzi w Nowe Bursko. 













Na skraju wsi, przed wejściem na pola, zwiedzamy drewnianą cerkiew grekokatolicką  pod wezwaniem św. Paraskewy.










Kolejny kilometr marszu i wyrasta przed nami większe skupisko fortyfikacji drugo wojennych. Na polach i skraju lasu, majaczą bryłowate sylwetki betonowych budowli.  Niestety w większości kryją w sobie kilogramy śmieci i nie zachęcają do zwiedzenia ich wnętrz. Zadowalamy się kontemplacją fortyfikacji z oddali.
Na polach przed miejscowością Podemszczyzna znajdują się jedne z ostatnich budowli na trasie. Warto rzucić „na odchodne” spojrzenie w kierunku pudełkowatych konstrukcji, które jeszcze długo pozostaną nam w pamięci.

Szlak niebieski wiedzie nas powoli ku końcowi trasy.  Do przejścia mamy jeszcze około 6 kilometrów przez Podemszczyznę i Puchacze. Idziemy najczęściej drogami bitymi o różnym stanie nawierzchni. Ostatni odcinek prowadzi przez las.  Maszerujemy na południe i około 13stej docieramy do Horyńca Zdrój.  Dzisiejsze 12 kilometrów szlaku upłynęło bardzo szybko, a pogoda nieco się wyklarowała.
Na autobus (chyba jedynego przez cały dzień) do Lublina, czekamy jeszcze godzinę. Na szczęście pojawia się i korzystając z ulgi studenckiej, za trzydzieści parę złotych, wsiadamy w naszą ostatnią podróż tego dnia.






Podsumowując – szlak „Po Bunkrach Linii Mołotowa”  to dobra propozycja na konstruktywne spędzenie weekendu.  Kilkadziesiąt kilometrów trasy zadowoli z pewnością turystów, schrony przyciągną militarystów, a architektura i zabytki przyrody zaciekawią nawet wybrednych.
Udanego zwiedzania.






Pozdrawiam
Tomasz Duda




Zawieprzyce, Łęczna – wycieczka rowerowa

$
0
0

Zawieprzyce, Łęczna – wycieczka rowerowa

Może nie wynika to z ilości wpisów na blogu – jednak jazda na rowerze sprawia mi niebanalną frajdę.
I choć z roku na rok, jakoś coraz mniej czasu mogę na tą aktywność wygospodarować, to jednak w moim mniemaniu nie straciła na atrakcyjności.
Jak by na to nie patrzeć i nie wstydzić się za siebie – skończyły się lata, kiedy pod koniec sezonu licznik wskazywał 3 tysiące kilometrów. Mam nadzieję, że jeszcze takie wrócą, ale nie o tym myśl. Gdy na rowerze jeździłem częściej i robiłem długie wycieczki, jakoś nie chciało mi się pisać relacji, opisów, czegokolwiek. Chyba byłoby tego za dużo.
Punkt widzenia zmienił się wraz ze spadkiem natężenia wycieczek rowerowych. Ot – będzie  to krótki wpis o kilkugodzinnej przejażdżce, która sprawiła mi sporo przyjemności po godzinach spędzonych nad książkami.

Do Zawieprzyc chciałem wybrać się już od ubiegłego roku. Taki prozaiczny cel, jednak nie zrealizowany. Do tej pory.
Do miejscowości można dojechać ciekawa trasa po połączeniu dwóch szlaków – pieszego i rowerowego.
Żeby się do nich dostać, trzeba najpierw wyjechać z miasta. Etap ten jest najmniej przyjemny, ale konieczny. Przez godzinę przewlekłem się więc przez miasto i przebiłem do ścieżki rowerowej wzdłuż Bystrzycy, na południowo wschodnim krańcu Lublina.

Od tego momentu kieruję się za nurtem rzeki. Szybko ścieżka rowerowa przechodzi w szutrówkę, a ja znajduję na płocie punk odniesienia – znak żółtego szlaku pieszego. Etap za tymi znakami to też niezbyt przyjemny kawałek drogi. Jak dla mnie to całkiem nowe kluczenie wzdłuż rzeki, na peryferiach osiedla 40-lecia. Jest to jednak dobra droga łącząca i co najważniejsze – pusta.

Asfalt zaczyna się po przekroczeniu torów w miejscowości Trześniów. Tam swój początek bierze czerwony szlak rowerowy, za którym będę podążał w kolejnych godzinach. Dobrze oznaczony i intuicyjny. Wiedzie w zasadzie wzdłuż Bystrzycy, a rzekę widzimy przez całą drogę. Raz z oddali, a czasem z bardzo bliska.  Droga jest bardzo dobrze wybrana pod kątem rowerzystów – stosunkowo „cała” i o niedużym natężeniu ruchu pojazdów.  Jest również stosunkowo płaska i wiedzie przez ciekawe okolice. Szczególnie wiosną. Człowiekowi na codzień siedzącemu miedzy czterema ścianami dostarczy wielu wrażeń estetycznych okoliczna paletą zieleni.

Z Trześniowa jadę przez Jakubowice Murowane i podjeżdżam na Pliszczyn. Tu przez dłuższy czas towarzyszy mi dolina rzeki Ciemięgi. Wycieczka na tym etapie jest niesamowicie przyjemna. Z prawej strony rzeczka, z lewej wysokie lessowe ściany. Nawet nie spodziewałem się, że coś tak urokliwego można  znaleźć tak blisko Lublina.
Tymczasem dojeżdżam do Sobianowic, gdzie Ciemięga spotyka się z Bystrzycą.  Dalej wiodą mnie długie proste odcinki i miejscowości Bystrzyca, Kolonia Charlęż i Jawidz Pierwszy. Aż do skrzyżowania z droga 829 jadę aleją starych, zabytkowych drzew.

Za kilometr czekają na mnie Zawieprzyce. Tu „na drodze” pojawia się kolejna lubelska rzeka – Wieprz.  Jej okazałe zakola podziwiać można z kompleksu pałacowo – parkowego w Zawieprzycach.
Kiedyś, jeszcze w XIV wieku powstało tu założenie obronne.  Teraz, po zamku, pałacu i własności szlacheckiej pozostał tylko cień wspaniałych lat i znakomity punkt widokowy na dolinę Wieprza.
Po okolicy jednak warto się przejechać.  Z zamku zniszczonego podczas wojen szwedzkich niewiele już zostało. Do ciekawszych budowli zalicza się wjazdowa brama pałacowa, oficyna dworska, dawny dwór i barokowa kaplica z XVII wieku.







Z Zawieprzyc postanowiłem wycieczkę przedłużyć jeszcze do Łęcznej. To już tylko 10 kilometrów wzdłuż granicy Nadwieprzańskiego PK, głownie tzw. drogą Kijańską. Tutaj niestety rewelacji nie było.
W Łęcznej, opanowanej przez chmary komarów, nie spędzam więcej niż kilkadziesiąt minut. Miasto zdecydowanie nie zachęca do bliższego poznania.
Z racji zmierzchu do Lublina wybieram najkrótszą drogę – krajową 82ką. Jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony do zgiełku samochodów – zdecydowanie odradzam.

Wycieczka według mapy zajęła mi 66 kilometrów.  To naprawdę dobra i godna polecenia trasa na jednodniową przejażdżkę. Zalecam dojechać do Zawieprzyc i wrócić tą samą drogą. Opcja z pchaniem się na „krajówkę” – tylko dla wytrwałych nerwowo.


Za wycieczkę dziękuję dzielnej towarzysce ;)

Pozdrawiam
Tomasz Duda


Raki koszykowe Climbing Technolody Nuptse – test, opinia

$
0
0

Raki koszykowe Climbing Technolody Nuptse – test, opinia

To starsza wersja, która posiadam. Nowsza różni się kilkoma szczegółami
Dane producenta:
materiał: stal utwardzana
zakres regulacji: 36-46
ilość zębów: 12
waga: 854 g (koszykowe)
podkładki przeciwsnieżne antysnow w komplecie





Zakup, warunki używania produktu
Produkt Climbing Technology zakupiłem w marcu 2012 roku. Były to moje pierwsze raki turystyczne prawdziwego zdarzenia. Wybrałem je z prostego powodu – ceny. Raki Climbing Technology pod tym względem biły innych producentów na głowę, a jakość wydawała się przyzwoita.
Nuptse używałem w Tatrach, Alpach, Kaukazie, z butami Meindl Island Pro i LOWA Silberhorn.  W obu przypadkach byłem z nich zadowolony.
Poza moimi doświadczeniami,  z tym modelem raków stykam się niemal na każdym wyjeździe. Ponad 10 znajomych ma takowe i w teście będę uwzględniał także ich zdanie.



Budowa, wykonanie
Climbing Technology Nuptse to typowe raki dwunastozębne. Wersja, którą zakupiłem jest trochę starsza od tej produkowanej obecnie.  Ma troszkę krótsze zęby, innego koloru pasek spinający koszyki i plastikową listewkę do rozluźniania mocowania ( w mojej wersji jest materiałowa). Poza tymi subtelnymi różnicami, innych nie zauważyłem. 
Koszyki wykonane są z szarego, mocnego i elastycznego plastiku, niestety podatnego na urazy i głębokie zadrapania . To samo dotyczy podkładek przeciwśnieżnych charakterystycznej barwy pomarańczowej. Do tej pory nie słyszałem, aby komukolwiek z mojego otoczenia pękł jakiś element w plastikach.
Szkielet raków Nuptse wykonany jest z utwardzonej stali. Nie wiem, jak w innych modelach, ale na moich nogach raki tępiły się stosunkowo szybko. Po dwóch latach używania i kilkukrotnym ostrzeniu, zęby są zdecydowanie krótsze niż pierwotnie.  Powleczone białą emalią, która po kilkukrotnym użyciu szybko się ściera.  Bardzo nieodporne na korozję, choć zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Mimo, iż uważałem na to i suszyłem je po każdym wyjeździe, ogniska rdzy pojawiły się w miejscach zadrapań farby i na  ostrzach zębów. 

Łącznik pozwala  na regulację  w rozmiarach 36-46, ale można dokupić i dłuższy.  Wykonany jest on z bardziej plastycznej stali niż raki. Z tego powodu pozostaje  bardziej podatny na uszkodzenia i w moim modelu w kilku miejscach bywa wygięty.
Pokrowiec  raków Climbing Technology Nuptse to worek bardzo toporny. Zrobiono go na „odczep się” z cienkiego materiału, który raki nagminnie przebijają. Poza tym nie posiada żadnej pętli czy szlufki, pozwalającej przytroczyć go do plecaka.  Jest to zdecydowanie najsłabsza strona kompletu raków. Swojego pozbyłem się niedawno po zakupie Nuptse  i zamieniłem na wór Deutera (ten sprawuje się znakomicie)



Funkcjonalność
Rozbierając proces używania raków na czynniki, wypada zacząć od regulacji rozmiaru.  Jest ona bardzo płynna. Najpierw wkręcamy śrubkę, którą dostaliśmy wraz z CT Nuptse i tym samym blokujemy łącznik z jednej strony.  Następnie regulujemy długość, posługując się zatrzaskiem na sprężynie.  Nie jest to trudne i można wykonać na śniegu,  w terenie. Łącznik posiada za to małą liczbę dziur i regulacja nie może być bardzo precyzyjna, jak np. w Grivelu.  Niemniej, jak się okazuje – przeciętnemu użytkownikowi wystarcza.  Zostając jeszcze przy tym elemencie konstrukcji, wypada napisać, iż nie posiada on żadnego zabezpieczenia przed warunkami zewnętrznymi. To właśnie do łącznika przykleja się śnieg i mimo, że posiadamy „antisnow’y” nieraz chodzimy w cięższych butach.
Założenie raków koszykowych na but nie sprawia problemów. Wiadomo, że nie są to automaty, ale na brak wygody nie można narzekać. W terenie komfort założenia koszyków i automatów jest według mnie bardzo podobny, a w porównaniu do próby ujarzmienia paskowych, zakrawa na miano przyjemności.  Koszyki dobrze dopasowują się do butów, taśma obejmuje obuwie porządnie.  Przy zaciąganiu mocowania trzeba czasem manipulować obuwiem, aby dobrze wpasować  go w koszyk. Pozostawianie luzu, będzie miało fatalne skutki podczas marszu.
Po zapięciu raków najgorszą chyba czynnością jest pozbycie się dyndającej taśmy po zamocowaniu raków na bucie.  Próbowałem zawijać ją na kilkanaście sposobów i nigdy nie ma pewności, że nie zacznie dyndać parę kilometrów dalej. 
Dobrze dopasowane raki siedzą na butach stabilnie. Niekiedy jednak zdarzy się, że przy zostawianiu minimalnego luzu, w wolne miejsce podejdzie śnieg i będzie wypychał buta  do góry. Wtedy rak zacznie latać i mamy problem. Dlatego wszelkiego luzu należy unikać.
Raki założone na buty B/C znacznie poprawiają twardość podeszwy. Staje się ona prawie sztywna. Mocowane do butów typu B nie daje jeszcze tego efektu i zauważyłem, że właśnie na mniej masywnym obuwiu raki zaczynają latać.  W butach Meindl Island Pro problem jest bardzo marginalny, a już z podeszwami typu  D w ogóle nie mamy się czym martwić.  Jest dobrze, trzeba jednak wziąć pod uwagę, ze to raki koszykowe i raz na jakiś czas będziemy zmuszeni poprawić mocowania.
Climbing Technology Nuptse to raki typowo turystyczne. Nadają się właściwie tylko do chodzenia. W Tatrach, na małym lodospadzie z asekuracją, co prawda wspinałem się w nich, jednak nie zostały  do tego rodzaju działalności stworzone.  Przednie zęby są  stosunkowo krótkie,  a druga para ma niekorzystną geometrię i daje słabe podparcie podczas wspinaczki.
Podobne odczucia mają moi znajomi.  Zdania są zgodne i bez wyjątku – pozytywne. W gronie kilkunastu osób używających te raki nie słyszałem jakiejś konkretnej ,negatywnej opinii. Najwyżej kończy się na rozluźnieniu mocowania przy niedokładnym zaciągnięciu taśmy. 



Podsumowanie
Raki Climbing Technology Nuptse to produkt bardzo dobrej jakości. Wiadomo, nie jest to Petzl czy Grivel, ale wyłożone za nie pieniądze również nie są takie same.  Biorąc pod uwagę stosunek jakości do ceny, Nuptse biją na głowę wcześniej wymienionych producentów.  Choć ostatnimi czasy zdrożały, to ciągle kupując je możemy oszczędzić 100 zł i dostać produkt spełniający oczekiwania większości turystów zimowych.
Osobiście kupiłem niedawno raki Grivela G12, jednak Nuptse używam ciągle i nie mam zamiaru się ich pozbywać.  Gdybym poszukiwał jakimś cudem dobrych raków koszykowych, bądź ktoś pytałby mnie o polecenie takowych, bez wahania wskażę na Climbing Technology  Nuptse.
 Sam się nie zawiodłem  i według mnie wy także będziecie zadowoleni. Po prostu polecam.


Ocena
Budowa – 4/5
Wykonanie – 5/5
Wytrzymałość – 4/5
Stabilność mocowania – 4/5
Wygoda zakładania – 5/5

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Kwietniowe używanie – Arc’teryx Gamma Hoody Men

$
0
0

Kwietniowe używanie – Arc’teryx Gamma Hoody Men

Już trzecia dekada maja, a mi dopiero wypada napisać parę słów o używaniu kurtki w kwietniu…   Przyznam szczerze – jakoś nie mogłem się do tego zabrać, ale wszystko nadrobię.

Początkiem kwietnia w kurtce jeszcze parę razy biegałem. Dopóki temperatura drastycznie skoczyła powyżej zera i do tego rodzaju aktywności nie mogłem już Gammy Hoody przeznaczyć.
W ogóle kwiecień bym miesiącem „testowo-chudym”, kiedy zaliczyłem tylko jeden wyjazd na Pogórze Dynowskie, a poza tym nie miałem wielkiego pola do popisu w używaniu kurtki. Będzie więc o wycieczce niedzielnego turysty  na Pogórze i noszeniu „cywilnym” w temperaturze 10 – 15 stopni Celcjusza.
Podczas rajdu wiosennego kurtka spisała się bardzo dobrze. Temperatura 10 – 15 stopni to optymalny przedział używania Gammy Hoody, jako drugiej i wierzchniej warstwy odzieży przy średniej aktywności z 35l plecakiem. Mogę to przyznać z całą stanowczością. Poniżej tej granicy, trzeba już przyspieszyć kroku, bo robi się rzeźko,  powyżej –  jest zbyt ciepło.
Okazało się, że kurtka może zapewnić bardzo dobry komfort termiczny, podczas wiosennych wycieczek w zmiennej, kwietniowej pogodnie. Temperaturę regulować można przez otwieranie kieszeni i rozpinanie zamka głównego. Gdy robi się chłodniej, wystarczy wszystko zapiąć.
Dobra oddychalność, za którą chwaliłem Arc,teryxa wcześniej, pozostała jego znakomitą cechą również przy wyższych temperaturach. Nawet przy kilkunastu stopniach w kurtce rozpiętej mniej lub bardziej, bez dyskomfortu pokonywałem kilometry na Pogórzu, zarówno przy zejściu, jak i na niewymagających podejściach.  Przy średniej aktywności ruchowej nie dane mi było w kurtce zmarznąć, czy spocić się.
Gdy zaczęło wiać lub zrobio się chłodniej – zakładałem kaptur. Pomijając jego denerwujący i dziwny wygląd na „nieuzbrojonej” w kask głowie, od wiosennego wiatru chronił bardzo dobrze.
Gamma Hoody „we krwi” ma aktywność. Mimo wyścielenia kurtki miękkim fleecem, nie jest to ciepły element garderoby. Podczas dłuższego stania bez ruchu, w softshellu można zmarznąć. Wiadomo – to minus lepszej oddychalności i nie jest ujmą dla produktu przeznaczonego do aktywności fizycznej. W każdym razie informuję.
Na kwestię komfortu termicznego, w moim egzemplarzu ma wpływ jego kolorystyka. Niestety wpływ negatywny. Obawy się potwierdziły - czerń Gammy Hoody przyjmuje każdy, nawet najmniejszy promyk słońca, który w konsekwencji czujemy pod softsfellem. W kurtce nie miałem okazji chodzić dłużej w pełnym słońcu , jednak jestem pewien, że w takich warunkach aktywność fizyczna nie jest niczym przyjemnym z powodu temperatury panującej wewnątrz.
Będąc przy kolorze – muszę zganić go raz jeszcze. Ma dużą tendencję do brudzenia się. Na kurtce widać jakikolwiek ślad kurzu, brudu, a po przejściu przez las Gammę trzeba po prostu wyczyścić. W mieście nie sprawia to dużego problemu, jednak w zadrzewionym bądź zakrzewionym otoczeniu tendencja bywa mocno irytująca.
Podtrzymuję ciągle opinię o wygodnym kroju produktu Arc’teryxa.  Od początku użytkowania nic mnie nie obcierało, nie cisnęło czy nadmiernie odstawało.  Można powiedzieć o pełnej swobodzie ruchów, bez jakiegokolwiek krępowania.  W tym względzie kurtce należy się duży plus.
No może poza kapturem, z którym już przestałem nawet walczyć.  Teraz już wiem, że dobrze nie da się go wyregulować na dłuższą metę.
Wiatroodporoność softshella w temperaturze powyżej zera wypada bez zastrzeżeń.
Funkcjonalność Gammy Hoody daje o sobie znać na wszelkich wyjazdach i podczas „cywilnego” użytkowania.  Największą zaletą są oczywiście kieszenie. Cztery mieszczą wiele drobiazgów, jak i większe rzeczy.  W sam raz na to, aby mieć pod ręką wszystko co potrzebne, zabezpieczone przed ewentualnym wypadnięciem. Podczas wyjazdu w teren w kieszeniach trzymam czołówkę, kompas, chustę tunelową.  Kieszonka na lewym rękawie wykorzystuję rzadziej, ale nie jest zupełnie bezużyteczna. Zmieści klucze, karty elektroniczne lub mały kompas typu Silva Field.
Jeśli chodzi o wytrzymałość mechaniczna materiału zewnętrznego – musze przyznać, że jak na razie jest na przyzwoitym poziomie. Do tej pory nie zauważyłem przetarć, dziur czy „trwałych śladów używania.

To tyle tytułem paru słów z kwietnia.  Gamma Hoody dobrze sprawdziła się podczas wiosennych aktywności w temperaturze kilkunastu stopni. W porównaniu do innych softshelli, które obserwuję – ciągle przoduje oddychalnością.  Najlepsza w pochmurne dni. Słońca nie lubi.
Kurtki nie udało mi się do tej pory przetestować na porządnej wycieczce rowerowej. Nieraz wiozłem ją  w sakwie z zamiarem przetestowania, ale wysoka temperatura nie dawała podstaw do jego założenia.  Nie dane mi było również w kurtce zmoknąć. Czasami się na to zanosiło, nieraz miałem nawet na to nadzieję, ale niczego poza mała mżawką, kurtka nie musiała znosić.
Mam nadzieję przetestować te dwa aspekty w kolejnych dniach i miesiącach.


Pozdrawiam
Tomasz Duda


Bitwa o przełęcz dukielską 1944 – wycieczka śladami historii

$
0
0

Bitwa o przełęcz dukielską 1944 – wycieczka śladami historii

Bitwo o przełęcz dukielską, czy operacja dukielsko- proszowska, należy do bardziej  znanych epizodów końca II wojny światowej. To właśnie w 1944 roku, na terenach Beskidu Niskiego, po obu stronach dzisiejszej granicy polsko-słowackiej toczyły się ciężkie walki niemiecko – radzieckie.
Armia Czerwona, nacierając na obszary  zajęte przez III Rzeszę, w tych górzystych terenach przełamywała zdecydowany i twardy opór, broniących się tu jednostek niemieckich.

Operacja, szacowana na okres od  8 września do 30 listopada, kosztowała walczące strony kilkaset tysięcy istnień. Straty  radzieckie, czechosłowackie(wojska walczące razem z Armią Czernwoną) i niemieckie wyniosły odpowiednio 123, 6.5 i 70 tysięcy poległych żołnierzy. Liczby te tłumaczą zwyczajowe nazwy tutejszych miejsc  - zarówno w Polsce i na Słowacji możemy spotkać „Dolinę śmierci” (okolice wsi Kapsiova - SK i dolina Iwelki - PL).
Wydarzenia minionych lat - ciągle żywe w pamięci mieszkańców, przyciągają pasjonatów i historyków w okolice Beskidu Niskiego .  W ciągu ostatnich lat okolice Dukli, Barwinka czy Svidnika  stały się popularnym miejscem wycieczek, których celem jest nie tylko kontemplacja niebanalnych walorów natury.  Turyści coraz częściej przyjeżdżają tu ze względu na tło historyczne terenu.
Jest co oglądać. Wiele miejsc okolic Bitwy o Przełęcz Dukielską oznaczono  tablicami, muzeami i monumentami. Może na ternie Polski nie robi to dużego wrażenia, ale perspektywa zmienia się po przekroczeniu granicy. Na Słowacji pomniki historii mają postać czołgów, samolotów, czy dział i w takiej formie  łatwiej wzbudzają zainteresowanie, i zapadają w pamięć.

Bitwa o przełęcz dukielską „chodziła” mi po głowie już od paru lat. Nie miałem natychmiastowej potrzeby jechać w to miejsce, jednak odwiedzenie tego terenu  wisiało na mojej wyimaginowanej liście „must see” i pojawienie się w okolicy było tylko kwestią czasu.
Ostatecznie ten „ziejący” historią obszar Beskidu Niskiego odwiedziłem dwa razy, w 2010 i 2011 roku i jak można się domyśleć– z wycieczek byłem bardzo zadowolony.
Teraz chciałbym pokusić się o naszkicowanie trasy „śladami Bitwy o przełęcz dukielską”, zawierającą miejsca warte odwiedzenia.
Jako środek transportu polecam oczywiście rower. Trasę można pokonać samochodem, jednak na dwóch kółkach to zupełnie inny rodzaj zwiedznia.  Jest czas popatrzeć na piękno Beskidu, zastanowić się nad historią miejsca, czy po prostu „chłonąć” naturę. Polecam.
Jednak do rzeczy. Nasza trasa będzie przebiegała głownie wzdłuż osi pokazanej na mapie.
Linia ta zaczyna się na drodze 993 Gorlice-Dukla, w miejscowości Iwla. Następnie zmierza w kierunku południowym i po przekroczeniu granicy kończy się w słowackim mieście Svidnik.
Długość  linii trasy niewiele przekracza 40 kilometrów, jednak żeby zwiedzić pamiątki po operacji dukielskiej trzeba oczywiście z niej zbaczać i nadkładać drogi.  Na wycieczkę polecam poświęcić dwa dni – pierwszy na część polską, kolejny zaś spędzić po drugiej stronie granicy.  Można powiedzieć, że i ja taką wersję wybrałem.

Polska

Jak wspomniałem wyżej, trasę zaczynam od Iwli, a właściwie nawet od Chyrowej. Kierunek w żadnym razie  nie jest przypadkowy, gdyż właśnie dolina którą się poruszam – dolina rzeki Iwelkinosi nazwę zwyczajową „Doliny Śmierci” i jest jednym z miejsc, gdzie jesienią 1944 roku, toczyły się najkrwawsze walki niemiecko – radzieckie.





Gdy dojechałem do drogi głównej w Iwli , właściwie od razu skierowałem się na północ, w kierunku wzgórza Franków (534 m). Na szczyt wzniesienia biegnie utwardzona droga i oprócz nachylenia stoku pokonanie jej na nastręcza mi problemów.
Po dwóch kilometrach podjazdu docieram na „wierzchołek”.  Stąd rozpościera się wspaniały widok na okolicę. W oddali z łatwością można ujrzeć charakterystyczny kształt Cergowej i masyw Beskidu Niskiego, dawniej areny operacji dukielsko-preszowskiej.

Panorama ze wzgórza Franków
Wzgórze Franków i jego strategiczne położenie nie przeszły bez echa podczas ostatniej wojny. W tym miejscu znajdował się silny rygiel obrony niemieckiej, chroniący doskonały punkt obserwacyjny. Czas ciężkich walk upamiętnia pomnik na szczycie wzniesienia – poświęcony poległym żołnierzom radzieckim i czechosłowackim.
Ze wzgórza Franków zjeżdżam do drogi 993 i kierując się na wschód, kieruję do Dukli.  Miasto, ze względu na położenie tranzytowe, ruchliwe i niezbyt urokliwe, zawiera w sobie co najmniej dwa interesujące mnie miejsca.
Przybywając od strony Gorlic, od razu napotykam pierwsze z nich.

Dukla - Muzeum Historyczne
 To Pałac Mniszchów, a właściwie znajdujące się w nim Muzeum Historyczne. Budynek jest widoczny z daleka, stojących przed nim armat czy pojazdów nie mógłbym chyba ominąć wzrokiem.
Ekspozycja przed Pałacem obejmuje głównie samochody  i artylerię radziecką. W środku budynku znajdują się wystawy zawierające mniejsze i bardziej cenne pamiątki po bitwie.




Dukla - cmentarz wojenny
W północnej części Dukli, na wzgórzu po lewej stronie drogi, położony jest cmentarz wojskowy.  Miejsce, ogrodzone i otoczone linią drzew iglastych wydaje się bardzo zadbane.  Na grobach stoją niedawno wypalone znicze. Cmentarz kryje mogiły żołnierzy Armii Czerwonej różnych narodowości.  Oprócz Rosjan czy Słowaków, znalazłem również „nową” tablicę w Jidysz. 

Po „polskiej stronie” Beskidu Niskiego to wszystkie z materialnych pozostałości bitwy o przełęcz.  Zostaje jednak najważniejsze – góry. Pas wzniesień Beskidu Niskiego kryje w sobie ślady krwawych zmagań  z 1944 roku. Nawet charakterystyczna Cergowa była jednym z takich miejsc, gdzie zgasło wiele istnień ludzkich, a postawianie krzyża na ostrym wierzchołku ma solidne uzasadnienie w historii.




Słowacja

Vysny Komarnik
W dalszą trasę jadę z Dukli na południe. Prowadzi mnie droga krajowa numer 9, choć ruchliwa, to jednak obdarzona szerokim poboczem i nadająca się do stosunkowo bezkonfliktowej jazdy rowerem.
Od przejścia granicznego w Barwinku dzieli mnie kilkanaście kilometrów, a po drodze czeka przekroczenie głównego pasma Beskidu Niskiego.
Mam świadomość , że poruszam się po osi głównego natarcia radzieckiego, jakie po trupach niemieckich, przeszło tędy w październiku-listopadzie 1944 roku.







Po godzinie niespiesznej jazdy osiągam przejście graniczne i tym samym symboliczne miejsce – Przełęcz Dukielską.
Po prawej stronie drogi, kilka metrów od drogi  i granicy,  znajduje się Pomnik Saperów, którzy  zginęli podczas rozminowywania tych terenów niedługo po zakończeniu walk.
Droga na Słowację prowadzi zjazdem, jednak nie trzeba się tutaj rozpędzać. Po kilkuset metrach skręcam w lewo.  Docieram do monumentalnego cmentarza żołnierzy czechosłowackich i radzieckich w Vysnym Komarniku. To jedno z miejsc, które z perspektywy bitwy warto zobaczyć. Już z oddali wita nas brylasta konstrukcja nekropolii. Po wejściu bliżej można zobaczyć, że to właściwie narożnik, skrywający pomnik żołnierza - centralny punkt obiektu.  Po drugiej stronie znajdują się mogiły. Niektóre to tylko puste tablice, choć większość ze zdjęciami, a część z nich – ułożona w półokrąg – stworzona jest w formie przedstawiającej popiersia poległych.
Vysny Komarnik
Miejsce jest bardzo zadbane i interesujące. W sezonie przystrzyżone trawniki i kwiaty sugerują, że Słowacy o nim dobrze pamiętają o. Stan kamiennych elementów wskazuje, że niedawno poddano je renowacji.
Po obejrzeniu cmentarza jadę dalej. Sama droga z Barwinka do Svidnika jest bardzo osobliwa. Wraz z upływem kilometrów, na polach wzdłuż szosy możemy obserwować zakonserwowane wojenne pamiątki.
Na cokołach wzdłuż drogi wypada wyróżnić samoloty typu IŁ2 i Dakota, czołgi T34 czy działa przeciwlotnicze. Widok niecodzienny, jak na polskie realia. Nie ma problemu, żeby zatrzymać się, przyjrzeć bliżej stalowym konstrukcjom.







Hunkovce
Po około 10 kilometrach jazdy docieram do wsi Hunkovce.  Na końcu miejscowości, po prawej stronie jezdni wyrasta cmentarz żołnierzy niemieckich. Nekropolia kryje szczątki ponad 2000 poległych w czasie bitwy o przełęcz dukielską. Obiekt jest bardzo schludny, utrzymany w znakomitej kondycji. Można domyśleć się, że do konserwacji przykłada się rząd niemiecki. Zielony trawnik równo przycięty, kamienne krzyże postawione w równych odstępach. Po części budzi  skojarzenia z cmentarzami USArmy w Normanii.










Zostawiam za sobą cmentarz. Mijam jeszcze jedna wieś i 7 kilometrów dalej, przy zjeździe do Svidnika, widzę pomnik.
Nietypowa konstrukcja to chyba najsłynniejsza pamiątka bitwy o przełęcz Dukielską.  Pomnik poświęcony jest żołnierzom wojsk pancernych Armii Czerwonej, którzy zginęli podczas wyzwalania tych terenów z rąk nazistów, jesienią 1944 roku. Składa się właściwie z dwóch czołgów. Na postumencie stoją - radziecki T-34 i niemiecki PzKpfw IV.  Pojazd spod znaku czerwonej gwiazdy zdaje się taranować, rozgniatać wóz niemiecki, co ma symbolizować upadek hitlerowców po tej stronie Karpat.
PsKpfw IV 
Postument zasługuje na dłuższą chwilę uwagi. Nie chodzi tu o samą konstrukcję, czy pomysł, ale fakt właśnie tego niemieckiego czołgu. Warto przyjrzeć się dobrze temu najpopularniejszemu czołgowi średniemu państw Osi, w Polsce bowiem nie ma żadnego kompletnego  Panzer IV w takim stanie zachowania.













W okolicy pomnika po chwili znajduję drogowskaz z tabliczką UDOLIE SMRTII .  Podążam za jego wskazaniami.
Wąska droga asfaltowa wiedzie 2,5 kilometra na północ, do wsi Kapsiova. Tuż za zabudowaniami miejscowości, niedaleko od drogi, na łące stoją dwa radzieckie czołgi T-34. Pomiędzy nimi znajduje się mogiła i tablica poświęcona pamięci poległego tutaj czołgisty. Biorąc pod uwagę, skalę strat radzieckich w okolicy – żołnierz musiał być co najmniej oficerem, a zapewne osobą ważną w Armii Czerwonej.  Stopnia wojskowego nie zapisano.


Właściwa Słowacja Dolina Śmierci znajduje się kilometr dalej.  Na rozstaju dróg, z których jedna biegnie do Kruzlovej, a druga w nieznanym kierunku, an północ,  widzę tabliczkę – UDOLIE SMRTI.  W tym miejscu rozegrało się jedno z najważniejszych starć pancernych regionu, o czym jesteśmy uświadamiani na każdym kroku.











W oddali na wzgórzu kilkaset metrów dalej majaczą sylwetki radzieckich czołgów, rozstawione na polu w tyralierę. Podjeżdżam do każdego z nich. To oczywiście nieśmiertelne T-34. Zachowane w przyzwoitym stanie, odmalowane, pozbawione elementów odstających, które mogłyby się komuś przydać. Nie jestem jedynym zainteresowanym w tym miejscu. W okolicy stoi kilka samochodów, a po polu przechadza się grupka obserwatorów.
Przeczesanie miejsca zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Następnie wracam do drogi głównej i jadę do miasta.











W południowo zachodniej części Svidnika znajduje się cały kompleks obiektów poświęconych bitwie o przełęcz dukielską.
Pytając napotkanych przechodniów o muzeum, skierowany w kierunku blokowiska, trafiam wreszcie na coś w rodzaju parku. Tam, pod gołym niebem znajduje się ekspozycja pojazdów drugo wojennych.  Przechadzka miedzy działami pancernymi, czy transporterami opancerzonymi – to rozrywka w sam raz na niedzielny spacer.



Svidnik - cmentarz wojenny
 cmentarza wojennego w Svidniku. To typowo socrealistyczny, monumentalny obiekt. Przed wejściem znajdują się płaskorzeźby przedstawiające czerwonoarmistów w ataku, w centralnym punkcie wyrasta wysoka iglica, zakończona nie czym innym, jak „krasną” gwiazdą, a przed nią stoi posąg czerwonoarmisty, oddającemu hołd poległym.






Svidnik - cmentarz wojenny
Jadąc powoli dalej, docieram do
Niedaleko, przy ulicy Bardejovskiej położone jest wojskowe Muzeum Historyczne. Gdy trafiam po budynek, z racji popołudniowej pory, jest już niestety nieczynny. Majaczące kontury moździerzy i broni mogę podziwiać jedynie przez szybę.  Trochę szkoda, że nie uda się odhaczyć wszystkich punktów dnia, ale jest powód, żeby w te okolice wrócić.

W Svidniku kończę trasę wycieczki śladami bitwy o przełęcz dukielską. Mam nadzieję, że potencjalnego czytelnika zachęcił mój opis i zmotywował, do odwiedzenie trenów Beskidu Niskiego i spojrzenia na nie z trochę innej perspektywy, poprzez tło wydarzeń które rozegrały się tutaj ponad sześćdziesiąty lat temu.



Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej zdjęć:

"Pik Lenin 2013" na polakpotrafi.pl - wesprzyj inicjatywę!!!

$
0
0
"Pik Lenin 2013" na polakpotrafi.pl - wesprzyj inicjatywę!!!


Jako, iż poprzednie próby pozyskania funduszy z zewnątrz na naszą wyprawę zakończyły się niepowodzeniem, źródełka pożyczek wyschły na wiór, a wyprawowe potrzeby rosną na bieżąco, postanowiliśmy podjąć ostatni krok ku pozyskaniu funduszy.
Za pośrednictwem portalu polakpotrafi.pl odwołujemy się więc do naszego audytorium, czyli bezpośrednio do Was - drodzy czytelnicy i gorąco prosimy, w miarę możliwości, o wsparcie wyprawy i dorzucenie kilku złotych.
Dla was to może symboliczne piwo, a dla nas jeden krok do szczytu bliżej. :)

Kwota 2 tys zł, którą staramy się pozyskać, to przy całych kosztach wyjazdu kropla w morzu, jednak mamy nadzieję, że tym samym - realna do zebrania.
Ideą serwisu polakpotrafi.pl jest niestety zasada wszystko albo nic - brak choćby złotówki pozbawia nas całości kwoty.





Dziękujemy i pozdrawiamy
Tomek
Janusz
Janek


Turystyczne rozmówki polsko - rumuńskie

$
0
0
Turystyczne rozmówki polsko - rumuńskie


Język rumuński nie jest łatwy. Przynajmniej dla Polaka. Przekonałem się o tym już na pierwszym wyjeździe do tego państwa. Dowiedziałem się również, że czasami niełatwo dogadać się pomimo znajomości angielskiego, niemieckiego czy rosyjskiego, z niektórymi mieszkańcami tego kraju. Mowa tu np o pasterzach górskich, których czasem wyłącznie przez parę dni z rzędu widuję.
Postanowiłem sporządzić więc proste rozmówki na potrzeby turysty górskiego, który z ich pomocą dogada się z pastuchem, drwalem, sklepikarzem w małej wiosce czy medykiem/pielęgniarką w ośrodku zdrowia na rumuńskim końcu świata.
Taki był główny cel powstania rozmówek. Przy tym miała powstać książeczka króciutka i leciutka, dostępna zawsze i szybko. I się udało.
Jak pokazał wyjazd w Karpaty Południowe 2012 roku. Rozmówki sprawdziły się w boju i pomogły dogadać się. Udostępniam, bo może komuś się przyda.

Z czysto technicznych informacji - rozmówki wydrukowałem jako format A6, okładki zalaminowałem taśmą.  Podzieliłem na 10 bloków tematycznych. Pierwsze słowo - po polsku, za nim tłumaczenie rumuńskie (tak jak się czyta).  Co jakiś czas podałem formy pisane słów rumuńskich - tam gdzie uznałem, że poprawna pisownia może się przydać.
Podstawą do opracowania były "Rozmówki polko-rumuńskie" wydawnictwa KRAM

Pozdrawiam




Tak– da
Nie  - nu

ZWROTYCODZIENNE
Pan– domnul
Dzień dobry– bune dimineace (rano) , Bune ziua(po południu)
Cześć– salut
Witaj! – bine aj wenit
Czy można wejść?– pot intra
Tak, proszę– da, intrac we rog
Bardzo dobrze– foarte bine
Bardzo dziękuję za serdeczne przyjęcie– we mulcumesk Din inime pentru primire
Do widzenia – la rewedere
Szczęśliwej podróży – drum bun
Dziękuję– mulcumesk
Bardzo dziękuję– mulcumesk frumos
a)za gościnność– ospitalite
b) za wszystko– toate
Przepraszam– skuzac we rog
Nic się nie stało– nu sa yntymplat  nimik
Proszę mi wybaczyć– we rog Se me jer tac
Żałuję!– regret
Szkoda!- pekat
Niestety..-din pekate
Bardzo żałuję: - ym pare foarte reu
a)lecz nie mam czasu– dar nu am timp
b)muszę odmówić– trebuje Se we refuz
c)nie mogę się zgodzić– nu pot akczepta
Proszę wejść– intrac we rog
Proszę zaczekać– aszteptac we rog
Wolno– Se poate
Nie wolno !– nu se poate
Nie bardzo– nu prea bine
Lepiej– maj bine
 Źle– reu
Muszę iść– trebuje Se merg
Proszę: - we rog
a)mi pokazać– sem aretac
b)mi wskazać– sem indikac
Dobrze/źle– bine/reu
Dobry/zły– bun/reu
Duży/mały– Mare/mik
Dużo/mało– mult/puc-in
Wysoki/niski– ynalt/skund
Szeroki/wąski– larg/yngust
Ciężki/lekki– greu/uszor
Gorący,ciepły/zimny– fierbinte,kald/recze
Nowy/stary– nou/wek
Wcześnie/późno– dewreme/tyr-ziu
Wewnątrz/zewnątrz– ynlauntru/afare
Prosto,naprzód/wstecz– ynainte/ynapoj
Na prawo/Na lewo– la deapta/la stynga
Czy mógłbym dostać cos do jedzenia?– asz wrea se czer czewa de mynkare
Czy mógłbym dostać cos do picia?– asz wrea se czer czewa de beut
Jestem zmęczony– sunt obosit
Chciałbym odpocząć– wre au se odihnesk
Zgubiłem … - am pierdut
Obiecuję– jeu promit
Proszę, nie zapomnij– we rog, nu wej ujta
Co pan/pani o tym powie?– cze spunec despre asta
Według mnie– dupe mine 
Uważam, że… - konsider ke
Przykro mi– ym pare reu
Rozumiem– ynceleg
Nie rozumiem– nu ynceleg
Ma rację– are dreptate
Myli się– se ynszale
Jestem pewien, że– sunt sigur, ke
Moje stanowisko pozostaje niezmienne– Punktul meu de wedere remyne neskimbat
Co powiesz?- cze zicz
a)o mojej propozycji– de propunerea mea
b)o tym– de aczeasta
Nie wiem, co o tym myśleć- Nu sztiu cze se kred despre Asta
Tak sądzę– kred ke da
Widzę– jeu Wed
Wiem– Jeu sztiu
W porządku– jen regule
Zgadzam się– sunt de akord
Załatwione– sa fekut
Dobry pomysł– jeste o idee bune
Chcę– wre au
Jestem pewien– sunt sigur
Cieszę się– me bukur
Wspaniale– minunat
Jestem tego samego zdania – sunt de aczejasz perere
Być może – je posibil
Mam nadzieję – jeu sper
Nie jestem pewien – nu sunt sigur
Nie chcę – nu wreau
Nie mogę – nu pot
Nie trzeba – nu trebuje
To nieprawda – nuj adewerat
To niemożliwe – je ku neputince
Nieprawda– nu jeste adewerat

PYTANIA
Kto ?– czine
Co?- cze
Kiedy?– kynd
Czyj?– al kuj
Który? Jaki?– kare
Ile?– kyt
Skąd?– de unde
Którędy?– pe unde
Gdzie/dokąd?– unde/ynkotro
Jak?– kum
Dlaczego?– de cze
Gdzie to jest?– unde jeste asta
Gdzie się znajduje?– unde se afle
Do kiedy?– pyne kynd
a)do jutra– pyne myine
b)do następnego tygodnia– pyne septemyne wiitoare
Dokąd dojeżdża ten autobus?– pyne unde merdże autobuzul
Jak się tam dostaniemy?– kum ażundżem akolo
Którędy tam pójść?– pe unde so jau
Tędy/Tamtędy– po aicz/pe akolo
Jak długo muszę czekać?– kyte wre me trebuje se asztept
Przepraszam, co pan powiedział?– me skuzac, cze as spus
Ile płacę?– kyt pletesk
Gdzie jest łazienka? Unde jeste weczeu
Nazywam się– me numesk
To jest: - jeste
a)mój kolega– un koleg
Wszystkiego najlepszego– toate czele bune

Pogoda
Jaka może być pogoda jutro? – kum wa fi wremea myine
Jest ciepło – je kald
Jest zimno – je recze
Pada deszcz – ploue
Pada śnieg – nindże
Chmurzy się – se ynnoreaze
Burza- fortuna
Wieje wiatr – wyntul bate
Błoto– noroj

Czas
Która godzina? – kyt je czeasul
Południe/północ(godzina)- zilej/nopcij
Dzień- ziua
Wieczór– seare
Noc– noapte
Jutro– myine
Wczoraj– jer
Którego dziś mamy?(data)- cze data jeste astez
Dzisiaj – astez

LICZEBNIKI
0-       Zero
1-       Unu
2-       Doi
3-       Trei
4-       Patru
5-       Czincz
6-       Szase
7-       Szapte
8-       Opt
9-       Noue
10-   Zecze
11-   Unsprezecze
12-   Doiprezecze
14.- pajsprezecze
20-douezecz
21-douezecz szi unu
30- treizecz
40-patruzecz
50-czincz-zecz
60- szajzecz
70- szaptezecz
80- optzecz
90- nouezecz
100- o sute
1000- o mije
Pierwszy- Primus
Drugi– al. Doilea
Litr– litru
Centymetr– czentimetru
Metr– metru
Kilometr– kilometru

W PODRÓŻY
Która trasa jest najlepsza? – kare traseu jeste czel maj bun
Jakie są połączenia? – cze kurse sunt (cursie)
a)samolotem? – ku awionul (avionul)
b)koleją?– ku trenul (trenul)
Jaki środek transportu Pan proponuje?– cze miżloacze de komunikacje we propunec
Chciałbym podróżować pociągiem– miasz dori se keletoresk ku trenul
Chciałbym też zarezerwować tam pokój– Miasz dori se rezerw akolo o kamere  (camera)
a)w  mieście– la orasz (oras)
b)w górach– la munci (munti)
c) nad morzem– la mare
Chciałbym pojechać do miejsca, gdzie mógłbym– asz wrea se plek yntrum lokalitate unde woj. putea
a)uprawiać wspinaczkę górską– se eskaladez
Gdzie mógłbym?  - unde woj  putea
Potrzebne nam będą następujące informacje – wom awea newoje de
a)imię, nazwisko i adres numele, prenumele szi adresa
b)narodowość – nacjonalitate
Autobus– autobuz (-)
Informacja– informacji (informatii)
Kasa biletowa– kasa de bilete (casa de bilete)
Kantor– skimb walutar (schimb valutar)
Potrzebujemy: - awem newoje de
Proszę nas zawieśc do– we rog se ne duczeci la
Czy mógłby mi pan pokazać, jaka droga mam jechać ?– puteci semi aretaci pe o harte ku cze szoseaua trebuje se merg
Czy jesteśmy na dobrej drodze do ?– suntem pe drumul bun spre
Czy zan Pan drogę?– dumneawoastre kunoasztec drumul
Pomylił Pan drogę– aci greszit drumul
Proszę się zatrzymać!/stop! – oprici/stop
Hamuj – fryneaze
Czy jest w pobliżu: - jegziste prin apropjere
a)stacja kolejowa – o stacje de kale ferate (statie de cale ferata)
b)lekarz– un medik
c)szpital– un spital (-)
d)postrerunek policji– inspektoratul de policje
Samochód osobowy– maszine personale
Pociąg elektryczny  - tren elektrik (tren electric)
Druga klasa(pociąg)- klasa a doua
Kuszetka -  o kuszete (o cuseta)
Jakim pociągiem mogę dojechać do..?  – ku cze trenul pot se ażung la
Proszę mi napisać godzinę odjazdu pociągu– skrijeci mi we rog ora plekerij trenuluj
Ile kosztuje bilet do?– kyt koste biletul pyne la
Chciałbym zarezerwować– asz wrea se rezerw
a)miejsce w drugiej klasie – lokul yn klasa a doua
b)na pociąg do – la tren de
Jak dojść na dworzec kolejowy?– kum ażung la gara ferowjare(gara feroviara)
Z którego peronu odchodzi pociąg do?– de la kare linije pleake  trenul pyne la
O której godzinie odjeżdża pociąg do? – la cze ore pleake trenul la
Czy to jest pociąg do? – aczesta jeste trenul de
O której godzinie dojedziemy do ..? – la cze ore ażundżem la
Spóźniłem się na pocią. Kiedy odchodzi następny pociąg do? – am skepat trenul. Kynd pleake urmetorul tren spre
Bilet– bilet
a)w jedną stronę – de dus(-)
b)powrotny – dus szi yntors (dus si intors)
Cena biletu – precul biletuluj (pretul biletului)
 Odjazd- plekare(plecare)
Opóźnienie– trenul ku yntyr-             zjere(cu intirziere)
Pociąg – tren
a)osobowy – personal
b)pospieszny – rapid
Poczekalnia– sala de aszteptare (asteptare)
Połączenie bezpośrednie – legeture direkte(legatura directa)
Przyjazd– sos-ire(sosire)
Rozkład jazdy pociągów- mersul trenurilor(-)
Toaleta– toalete (toaleta)
Wolne miejsce- lok liber
Wejście – intrare
Wyjście– jeszire (jesire)
Woda do picia/do mycia – ape de beut/de spelat(apa de abut/spalat)
Przechowalnia bagażu – depozitul de bagaże(bagaje)
Dzisiaj – astez (astazi)
Jutro o godzinie- myjne la ora
Namiot– kort(cort)
Plecak- ruksak(rucsac)
Portfel– portmoneu
Śpiwór– sak de dormit
Skąd odjeżdża autobus do..?- de unde pleake autobusul la
Samolot– avion
Pieszo– pe żos
Autostopem - autostopul

ZAKWATEROWANIE
Chciałbym pokój – asz dori o kamere
Ile kosztuje pokój– kyt koste kamera
Tak, biorę ten pokój na… - da, o jau pentru
a)jedną noc- o noapte
Ile wynosi rachunek? – kyt am de plate(plata)
Myślę, że policzył Pan zbyt dużo– me gyndesk ke ac kalkulat prea skump
Klucz- keje(cheie)
Łóżko– pat
Koc– kuwerture
Okno– fereastre
Na pierwszym piętrze/ na drugim– la jetażul yntyj/al. dojlea
Schody – skare
Czy można rozbić własny namiot? – putem instala kortul propriu
Gdzie są prysznice i toalety? – Unde sunt duszurile szi wiczeurile (dusurile si viceurile)
Czy jest tu woda pitna? – aweci aiczi ape potabile

JEDZENIE I PICIE
Gdzie można kupić cos do jedzenia?– unde se poate kumpera czewa de mynkare(cumpara ceva de mancare)
Chcielibyśmy – asz dori
Ile płacę za wszystko? – kyt am de plate pentru tot
Kawiarnia– kofeterije(cofetarie)
Jadłospis, menu – meniu(-)
Butelka– stikle(sticla)
Kubek – kane(cana)
Szklanka – pahar(-)
Talerz– farfurie(-)
Łyżka– lingure (lingura)
Nóż – kuc-it(cutit)
Widelec– furkulice(furculita)
Bułka– kifle(chifla)
Chleb– pyine(paine)
Jajko– un ou(-)
Czekolada– cziokolate (ciocolata)
Kabanosy– kabanos(cabanos)
Kiełbasa– kyrnaci (carnati)
Konserwa – konserwe(conserva)
Mleko– lapte
Makaron– paste feinoase9pasta fainoasa)
Masło– unt
Pasztet– pateu(-)
Ryż– orez(-)
Zupy– supe(-)
a)pomidorowa– supe de roszij(supa de rosii)
Frytki– kartofi fri (cartofi fri)
Kotlet wieprzowy– kotlet de pork
Pierogi– kolcunaszi (coltunasi)
Kurczak z rożna– puj la rotisor
Parówki– krenwurszti(crenvursti)
Cukier– zaher (zahar)
Sól– sare (-)
Warzywa– legume(-)
Cebula– czeape(ceapa)
Ogórek– kastraweci (castraveti)
Pomidory– roszij(rosii)
Ziemniaki– kartofi(cartofi)
Sałatki– salate
Owoce– frukte (fructe)
Banan– banan
Jabłko– mer(mar)
Morela– kaise (caise)
Orzechy– nuke (nuca)
Kisiel– zeleu(jeleu)
Lody– yngecate(inghetata)
Placek– tarte(tarta)
Budyń- budinke(budincea)
Ser biały- brynze(branza)
Ser żółty– kaszkawal(cascaval)
a)wędzony– kaszkawal afumat(-)
Herbata- czeaj(ceai)
a)gorąca– fierbinte(-)
Kawa- kafea(cafea)
a)czarna– neagre(neagra)
b)z mlekiem- ku lapte(cu lapte)
mleko– lapte
Napój– beuture(bautura)
Sok– suk(suc)
Woda mineralna– ape minerale
a)gazowana– gazoase(gazoasa)
b)niegazowana– negazoase(negazoasa)
Bimber– cujke (tuica)
Piwo- bere
Wino– (vin)

ZWIEDZANIE I INNE ATRAKCJE
Chciałbym objrzeć -  asz wrea se wed pe
Czy mógłby mi Pan wskazać miejsce, gdzie mógłbym rozbic namiot na noc? - puteci se mi aretaci un lok unde se poate instal un kort pentru o noapte
Gdzie znajdę wode pitną?– unde gesesk ape potabile
Gdzie znajduje się schroniko?- unde se afle kabane
Czy to trudna droga?– jeste un drum dificzil
Czy ta ścieżka jest oznakowana?– proteka jeste markate

Tablice informatyczne
Dlapanów– (pentru barbati)
Dla pań– (pentru femei)
Kąpiel zabroniona- skeldatul jeste interzis(scaldatul este interzis)
Nie wchodzić– nu intraci (nu intrati)
Otwarte od ..do..– deskis de la ora ..la ora(deschis de la ora la ora)
Przystanek autobusowy/tramwajowy– stacje de autobuz/tramwaj(statie de autobuz/tramvai)
Uwaga- atencje (atentie)
Wejście– intrare(-)
Wyjście– jeszire(iesire)

Sprzęt turystyczny
Kompas– kompas(compas)
Kuchenka gazowa– plite de gaz(plita de gaz)
Baterie– baterije (baterie)
Zamek błyskwiczny– fermoar(-)
Naprawa - repara

Muzea, zabytki
Jakie muzea warto zwiedzić?– cze muzej merite sel wizitem
Ile kosztuje wstęp dla: - kyt koste intrare pentru
a)osoby dorosłej– o persoane adulte (ppersoana adulta)
b)studenta– un student(-)
Czy macie zniżki dla studentów?- aweci reduczeri pentru studenci
O ktorej otwieracie/zamykacie?– la cze ore deskideci/ynkideci
Gdzie mogę kupić mapę?- unde se poate kumpera o harte
Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak dojść?– aci putea semi spuneci kum se ażung
a)do dworca kolejowego- la gare
b)na dworzec autobusowy– la autogare
Czy to daleko stad?– je departe de aiczi
Którędy mam iśc?– pe unde so jau
Gdzie można kupić bilet?– unde ymi pot kumpera bilet
Gdzie jest przystanek autobusowy?- unde jeste stacje de autobuze
Centrum miasta– czentru araszuluj(centru orasului)
Kościół– biserike (biserica)
Most– pod(-)
Szpital– spital(-)
Zamknięte- ynkis(inchis)

ZAKUPY
Ile to kosztuje?– kyt koste aczesta
Chciałbym obejrzeć– asz dori se wed
To mi nie pasuje– aczesta nu wine bine
To jest zbyt drogie– aczesta jeste prea skump
Biorę to– yl/o jau

Ilośc, wiek, waga , kształt…
Dużo/wiele- mult
Kilka- niszte
Mało/trochę– puc-in
Para- pekere
Prosty- simplu
Krzywy– kurb
Długi – lung
Krótki – skurt
Okrągły– rotund
Lekki– uszor
Ciężki– greu
Nowy– nou
Stary– weki(wechi)
Miękki– moale
Twardy– tare
Solidny– solid

Ubrania
Kurtka- un weston(veston)
Skarpety– szosete(sosete)
Rękawiczki– menuszi(manusi)
Spodnie– pantaloni(-)
Czapka– o kuszme(o cusma)
Buty– gete(ghete)

Sklep
Proszę– dac-imi we rog
a)jedno opakowanie– un pakecel de..
b)butelkę– o stikle
c)puszkę konserwy rybnej – konserwe de peszte
d)litr mleka – un litru de lapte
e)kilogram – un kilogram
f)20 dag.. – doue sute de grame de..
Maszynka do golenia– un aparat de ras(-
Żel pod prysznic– żel de dusz(gel de dus)
Długopis– (un pix)
Mapa– o harte(o harta)
Notes– un karnet de note
Gdzie znajduje się najbliższa kafejka internetowa?– unde se afle czel maj apropiat internet kafe
Ile kosztuje godzina poł. z internetem?- kare jeste plata pentru o ore akczesuluj la internet
Gdzie w pobliżu znajdę bankomat? – unde gesesk pe aiczi bankomatul
Gdzie mogę wymienić walutę? – unde pot skimba walute
Pieniądze– banij(banii)

NIESZCZĘŚLIWE ZDARZENIA
Poważny wypadek w górach – un akczident serios yn munci
Człowiek jest cięzko ranny – un om jeste renit graw
Co się stało? – cze sa yntymplat
a)ugryziony przez psa- muszkat de un kyine
b)ukąszony przez węża – muszkat de un szarpe
c)poparzony ogniem – ars ku fok
Na pomoc!Proszę zadzwonić po pogotowie- ażutor! Sunaci we rog le ambulance
Ten pan złamał nogę/rękę – domnul aczesta szia rupt picziorul/myna
Apteczka– truse medikale
Bandaż– bandaż(bandaj)
Lekarz- medik(medic)
Pierwsza pomoc – primul ażutor
Krwotok– hemoradżie
Uraz głowy – un traumatism la kap
Co panu dolega? – cze we supere
Boli mnie.. – me doare..
a)głowa – kapul
b)ząb – un dinte
Mam zwichniętą kostkę – miam skryntit glezna
Jest mi niedobrze – am senzacje de wome
Mam gorączkę – am febre
Poważnie się skaleczyłem – mam renit destul de graw
Mam dolegliwości żołądkowe – am wetemeture
Czy mółby mi pan powiedzieć, gdzie jest apteka? – puteci semi spuneci unde se afle farmaczia
Czy może mi pan dać coś ma: - dac-imi we rog cze wa ympotriwa
a)gorączkę – febrej
b)ból głowy– durerilor de kap
c)grypę – gripej
d)obtarte stopy – beteturilor
Potrzebuję– am newoje de
a)środka przeciwbólowego – un analdżezik
Kaszel – tuse
Biegunka– dizenterie
Oparzenie – dedżereture
Przeziębienie – reczeale
Rana– rane
Zatrucie– intoksikacje
Złamanie– frakture
Zwichnięcie– skryntire
Lekarstwo– medikament
Maść– unsoare

Części ciała
Głowa – kap
Twarz– face
Ucho – ukere
Oczy– oki
Nos– nas
Usta– buze
Szyja, gardło – gyt
Brzuch– burta
Plecy– spate
Ręka – myne
Dłoń– palme
Palec, palce – dedżet, dedżete
Noga– piczior
a)udo – szold
b)kolano – dżenunki
c)kostka – glezne
Kość– os
Kręgosłup– koloane wertebrale
Płuca- plemyni
Staw– artikulacje
Żołądek– stomak


INNE INFORMACJE
Gotówka– bani likizi
Nie mówię po rumuńsku – jeu nu worbesk romyneszte
Mówię po polsku – worbesk limba polone
Angielski– englez
Francuski– franczez
Niemiecki– dżerman
Rosyjski– rus
Rumuński – romyn
Polska, polski, Polak – Polonia, plonez, un polonez
Kierowca- szofer
Policjant- polic-ist(politist)
Przewodnik– gid(ghid)
Student– student

Kierunki
Północ– nord
Południe – sud
Wschód– reserit
Zachód - apus
Edit by Duda Tomasz








Viewing all 194 articles
Browse latest View live