Quantcast
Channel: Student w podróży
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

Alpy 2016 - Mont Blanc zdobyty, próba na Piz Bernina - relacja z wejścia CZĘŚĆ I

$
0
0
W roku 2016 wraz z ekipą We Kahn do it zaplanowaliśmy spektakularny projekt. Nie chcę zdradzać szczegółów, gdyż mam nadzieję że jeszcze uda się go zrealizować, niemniej jednak w roku obecnym plany zawiodły. Przyznam, że odbyło się to trochę z mojej winy, a po części z nadmiernego zaufania do osoby trzeciej, która zobowiązała się zakupić nam bilety. Aż do kilku tygodni przed wyjazdem naiwnie wierzyłem, że zapewnienia o fantastycznej cenie będą realne. Przejrzałem na oczy, jednak było już za późno i całkowitą klapę trzeba było ratować półśrodkami. Planowany od ponad pół roku wyjazd został odłożony, na jego miejsce zaplanowałem wariant awaryjny - Alpy. Góry gdzie zawsze chciało się pojechać, jednak gdy człowiek dobrze się zastanowi, to chomikowany urlop woli przeznaczyć na miejsca bardziej egzotyczne. Po części więc niesmak pozostał, jednak była i podstawa do zadowolenia - jeśli nie teraz pojedziemy w Alpy to kiedy?

Mając na uwadze poczynione ustalenia, dwa tygodnie przed wyjazdem rozpoczęło się gorączkowe planowanie, zakupy i dopinanie ostatnich guzików, które de facto były tymi pierwszymi.

Przed samym wyjazdem prognozy pogodowe okazały się niezbyt optymistyczne, toteż zaplanowałem trzy obszary działania Piz Bernina, Monte Rosa i Mont Blanc, po których mieliśmy poruszać się w zależności od panującej aury.


22 lipca

Około 21:00 w Krakowie pod moim mieszkaniem pojawia się Janek wraz z Marcinem i samochodem, którym mamy pokonać ponad 4000 km. Niedługo później do grodu Kraka trafia Janusz i już w komplecie możemy przystąpić do zabawy w tetris, czyli upychania zbyt dużej ilości bagażu, do zbyt małego samochodu. Ostatecznie okazuje się, że jesteśmy dobrzy w te "klocki" i do niewielkiego Audi A3 udaje się zapakować czterech facetów wraz ze sprzętem turystyczno-wysokogórskim i jedzeniem na 10 dni.  Przed północą wyruszamy.









23 lipca


Nocna jazda autostradą jest bardzo przyjemna. Nie ma korków, niewielki ruch i dobra muzyka w tle. Początkowo prowadzę ja, następnie przed granicą z Niemcami przekazuję kierownicę Jankowi. W Niemczech rano ruch staje się już gęstszy i nieraz przychodzi zwalniać do znikomych prędkości.



 Na granicy z Austrią ponownie przejmuję kierownicę i prowadzę kawałek, do granicy Szwajcaria - Lichtenstein. Mamy lekkie problemy z nawigacją, gdyż posiadane mapy GPS obejmują jedynie teren Szwajcarii oraz częściowo Wloch i Francji. Niemniej jednak w powyższe miejsca udaje się trafić na własną rękę.



Na parkingu  przy Szwajcarskiej granicy przekazuję ponownie kierownicę Jankowi, a po kilkunastu sekundach zdarza się pierwsze z serii nieszczęśliwych zdarzeń - jeden z obywateli Liechtensteinu, przy cofaniu najeżdża swoim nowym BMW na Audi Janka. Pojazd agresora pozostaje nietknięty, podczas gdy nasz doznaje znacznego wgniecenia w przednim zderzaku. Rozpoczęła się procedura rozmów z ubezpieczycielem, wzywanie policji, spisywanie oświadczenia. Wszystko poszło bardzo szybko, funkcjonariusze byli bardzo uczynni, a  sprawca z uśmiechem wziął winę na siebie i podpisał oświadczenie.



Nieco zdenerwowani rozwojem sytuacji wyruszyliśmy w dalszą drogę. Przez Szwajcarię aż do wieczora prowadził Janek. Na granicy kupiliśmy winietę za 40 franków, po czym skierowaliśmy się w kierunku miasta Sant Moris. Na pierwszy łup miał iść rejon graniczny szwajcarsko-włoski i Piz Bernina, gdyż według prognoz tam pogoda miała być najlepsza.



Z Sant Moris skierowaliśmy się na drogę prowadzącą do granicy z Włochami i zatrzymaliśmy przy stacji kolejki Diavolezza. Niestety przy pobliskim parkingu widniała tabliczka, iż 24 godziny postój zakończy się lawetowaniem. Sam budynek kolejki okazał się pusty, jak i zabudowania położone nieopodal. Parking znaleźliśmy dopiero przy guesthousie położonym nieopodal, którego właściciel pozwolił nam bezpłatnie zostawić samochód. Na parkingu przepakowaliśmy się i wyruszyliśmy w górę. Zabraliśmy cały szpej i jedzenie na cztery dni.



Jako, iż słońce chyliło się ku zachodowi podeszliśmy niewiele. Około stu metrów powyżej poziomu drogi, na pierwszym wypłaszczeniu rozbiliśmy namioty. Mając na uwadze niemal całą dobę spędzoną w samochodzie, wieczorną aktywność ograniczyliśmy do spożycia liofili, po czym zmęczenie zmorzyło nas zupełnie.




24 lipca

Rankiem poza budzikami ze snu wyrwał nas miarowy tupot górskich butów i chrzęst kamieni na ścieżce. Wokoło panowała piękna pogoda, a pierwszy turyści wychodzili już w góry. Nie pozostaliśmy dłużni otoczeniu i po szybkim śniadaniu zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Trasa do schroniska prowadziła częściowo drogą biegnącą wzdłuż linii kolejki, a po części skalistym grzbietem.



Pomimo, iż nie spieszyliśmy się wraz z Marcinem i Januszem zostawiliśmy Janka z tyłu. Widocznym było, że nie może utrzymać tępa marszu i jest osłabiony. Początkowo czekaliśmy na niego, gdy jednak dystans pomiędzy nami stawał się znaczny, uznaliśmy, że poczekamy już przy schronisku. Do schroniska Diavolezza położonego na blisko 3000 npm dotarliśmy po południu. Stąd rozposcierała się już panorama na nasz cel - Piz Bernina (4050 npm). Schronisko położone na skalistym wzniesieniu jest jednocześnie górną stacją kolejki, więc wkoło krzątał się tabun ludzi - turystów, biegaczy, alpinistów.






Na szczycie odpoczęliśmy i zaplanowaliśmy dalszą drogę według przewodnika. Należało zejść do moreny, przejść lodowiec i dotrzeć do moreny bocznej leżącej po jego drugiej stronie.



Aż do moreny biegła wyraźna ścieżka, podążając którą osiągnęliśmy osypujący się wał. Przejście przez lodowiec nie było już wyraźne i należało jakoś je zaaranżować. Na morenie brzeżnej po raz kolejny zaczekaliśmy na Janka, który za schroniskiem wyraźnie osłabł i snuł się daleko z tyłu. Na morenie brzeżnej kończyła się również normalna ścieżka i zejście na lodowiec pozostawało niewiadomą, pozbawione jakichkolwiek oznaczeń czy kopczyków.




Po chwili dyskusji wytyczyliśmy półkolistą linię relatywnie płaskim odcinkiem lodowca rozpoczęliśmy przechodzenie. Lodowiec na tym odcinku pozbawiony był szczelin i jak na razie nie przysparzał kłopotów. Postanowiliśmy zatrzymać się na morenie, leżącej po zachodniej stronie lodowca Diavolezza.





Wysokość ok. 2700 m npm niezbyt nas zadowalała, jednak nie chcieliśmy wychodzić wyżej ze świadomością nadłożenia drogi za cenę możliwości relatywnie komfortowego noclegu na suchym podłożu.  Już z wysokości schroniska Diavolezza wytyczyliśmy planowaną drogę, jednak z przewodnikowego schematu nie wzbudzała ona mojego zaufania. Mając na uwadze blisko 8 kilometrową drogę do szczytu szybko wzięliśmy się za gotowanie i o 19:00 poszliśmy spać.





25 lipca


Budziki zadzwoniły o 1:00. W pierwszej chwili zdziwiła mnie temperatura, która jak na osiągniętą wysokość oscylowała na stosunkowo wysokim poziomie. Na zewnątrz było aż za ciepło, z pewnością powyżej zera, zaś całe niebo zakrywały chmury. Janek zdecydował się dziś nie wychodzić, a zespół szturmowy miała tworzyć pozostała trójka. Wyszliśmy niezbyt szybko, około 3:00, początkowo posuwając się po morenie i złomisku wielkich głazów. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do śnieżnego, ubitego stoku, którędy miała prowadzić droga na górę. Śnieg był rozmiękły, niemniej jednak na stoku trzymał stabilnie pozwalając na wybijanie pewnych stopni. Pierwszy poszedł Janusz, ja za nim. Marin zamykał peleton. Szliśmy szybko, utrzymując odstępy. Pomimo dość twardego śniegu stok piętrzył się i sprawiał wrażenie niepewnego. Szliśmy w odstępach, blisko ściany skalnej, będącej zakończeniem stoku. Bezpieczeństwo było jednak iluzoryczne, gdyż co jakiś czas na śniegu widać było odłamy skalne, które widocznie odpadały od ściany. Nie wiem jak czuli się chłopaki, jednak ja chciałem aby stok skończył się jak najszybciej. Tymczasem ten płatał optyczne figle i jak na złość skończyć się nie chciał. Kilkukrotnie Janusz wołał, że "już za 50 metrów", tymczasem do wypłaszczenia przeszliśmy jeszcze z 500.
Po dotarciu w bezpieczne miejsce zacząłem oceniać sytuację. Dopiero tutaj pojawiły się jakiekolwiek ślady, które do tej pory były niewidoczne. Dopiero jednak po ponownym przestudiowaniu przewodnika wiedziałem, że jesteśmy w innym miejscu niż zakładaliśmy. Nie, nie zgubiliśmy drogi, tylko po prostu trafiliśmy na nią niżej niż sądziliśmy. Na przełęczy, gdzie urządziliśmy postój na batona, związaliśmy się w zespół trójkowy i obraliśmy drogę na pobliskie wzniesienie.
Po pokonaniu jeszcze około 50 m w pionie uzyskaliśmy widok na dalszą drogę, która w aktualnych warunkach wyglądała przerażająco. Pomimo, iż znaleźliśmy się na wysokości 3100 m npm temperatura wcale nie zmalała, a śnieg straszliwie rozmiękł. Droga wiodła dalej zaśnieżonym stokiem grani Fortezza, bardzo stromym i zakończonym barierą seraków.  Dalszej drogi nie było widać. Oceniając aktualne warunki śniegowe i stromiznę stoku Fortezzy uznałem, iż jest duże prawdopodobieństwo, że stok pod naszym ciężarem nie wytrzyma i "wyjedzie z lawiną". Ponadto nie było widać dalszej drogi, a perspektywa szukania drogi pomiędzy serakami przy obecnej temperaturze również nie napawała optymizmem. Ponadto prognoza, którą uzyskałem bezpośrednio przed szczytem zapowiadała na opady śniegu od rana i poprawić dopiero za kilka dni. Przedstawiłem swoje zdanie chłopakom, po czym okazało się że żaden z nich nie ma szczególnego zawzięcia w atakowaniu szczytu. Postanowiliśmy odpuścić i zostawić szczyt na inny termin. Obraliśmy też właściwą drogę zejścia i zamiast wracać stokiem śnieżnym, zeszliśmy bezpośrednio do lodowca Diavolezza przez skały, wyszukując drogi. Gdy dotarliśmy do namiotów było już widno. Janusz i Marcin proponowali bezpośrednie pakowanie i zejście, jednak mi po prostu zamykały się oczy. Zaproponowałem pobudkę o 9:00, po czym położyłem się w ubraniu przykryłem się śpiworem i błyskawicznie zasnąłem.



Jak na złość o 9:00 obudziło nas słońce, które według prognoz nie powinno dziś wyjrzeć zza chmur. Z pozoru zapowiadał się ładny dzień, co nie przysparzało nam pozytywnych myśli. Pakując się myśleliśmy o oddalającym się szczycie, a emocje brały górę nad rozsądkiem.









Na zejściu było podobnie, gdyż odsłaniający się zza chmur szczyt wyglądał majestatycznie i wprost sprowokował, aby iść w jego stronę. Drogę zejściową obraliśmy bezpośrednio do doliny, z pominięciem schroniska Diavolezza. Ścieżka do lodowca prowadziła skalistym grzbietem i była naprawdę urokliwa. Oznaczenia skończyły się na lodowcu i dalej trzeba było szukać drogi na własną rękę. Dopiero przy zejściu na morenę czołową lodowca pojawiły się kopczyki i ścieżka na stały ląd. Przy czole lodowca powitały nas tłumy turystów, których jedynym celem było dotknięcie lodowego kolosa. Przy lodowcowej rzece zaczęła się również droga w dół doliny, którą szliśmy ponad godzinę. Pogoda początkowo przyjemna, z czasem zaczęła się psuć. U wylotu doliny postanowiliśmy, że ja wraz z Jankiem pójdę po samochód, a pozostali poczekają z bagażami. Przejście 3 kilometrów od drogi zajęło nam pół godziny. Na parkingu bez zwłoki wpakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy po Marcina i Janusza. Parking był bardzo zatłoczony toteż w kilka minut upchnęliśmy bagaże i swoje osoby, po czym odjechaliśmy.



W drodze Janusz postarał się o aktualną prognozę pogody z której wynikało, iż w całej Szwajcarii leje. Jedynie prognozy dla Mont Blanc były optymistyczne i z każdym dniem lepsze. Bez zastanowienia zdecydowaliśmy, że za cel obieramy Mont Blanc. Pomimo popołudniowej już pory wyznaczyłem na GPS Chamonix leżące ponad 250 km dalej. Szwajcarię pomimo deszczu i zmiennej pogody pokonaliśmy z szeroko otwartymi oczyma. Widoki jakich dostarczył nam górzysty kraj jeszcze długo pozostaną w pamięci.








Kręte drogi wijące się niemal do nieba, ciekawa tradycyjna architektura miasteczek i niesamowicie żywa zieleń sprawiły, iż chyba każdy cieszył się, że zboczyliśmy z autostrad. Atrakcją dnia okazał się jeden z linowych mostów, przeciągnięty nad stokami głęboko wciętej doliny. Miła odmiana dla lodu, śniegu i skał. Niestety nie udało się nam kupić jedzenia, gdyż po godzinie 18:00 wszystkie supermarkety zamknięto, a miasta niemal opustoszały. Granicę szwajcarsko-francuską przekroczyliśmy około 22:00. Uznaliśmy, iż zwyczajnie nie opłaca nam się jechać dziś na camping. Niewiele myśląc zatrzymaliśmy się na jednym z parkingów mijanych po drodze. Janek z Marcinem rozbili namiot, zaś ja z Januszem usadowiliśmy się w samochodzie. W takich prowizorycznych warunkach położyliśmy się spać.


GALERIA

Ciąg dalszy nastąpi...


Alpy 2016 - Mont Blanc zdobyty, próba na Piz Bernina - relacja z wejścia CZĘŚĆ II

$
0
0
26 lipca

Wstaliśmy o 6 rano nie będąc przez nikogo niepokojeni. Pomimo, iż wkoło stało kilka samochodów, parking o tej godzinie zdawał się jeszcze wymarły. Spakowaliśmy się szybko i wyruszyliśmy w stronę Chamonix. Do miasta dotarliśmy szybko, by zatrzymać się nieopodal pobliskiego Carefourra. Odczekaliśmy jeszcze pół godziny zanim ten został otwarty i zakupiliśmy produkty żywnościowe. Jednocześnie zjedliśmy śniadanie oparte na lokalnych bagietkach i serze pleśniowym, które po kilku dniach jedzenia wyprawowego żarcia wydawały się darem z nieba.  



Po zapełnieniu brzuchów i samochodu regionalnymi produktami udaliśmy się w kierunku Les Houches, skąd wiodą szlaki na Mont Blanc. Po drodze można było lepiej przyjrzeć się dolinie, która z tej perspektywy robiła piorunujące wrażenie. Od kilku lat jeżdżę po świecie, jednak do tej pory nigdzie nie miałem wrażenia podobnego monumentalizmu gór i ich wybitności. Z Chamonix szczyt Mont Blanc widoczny jest na horyzoncie, a cały masyw zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Wprawne oko zauważy większą część przebiegu drogi normalnej wiodącej na szczyt, schronisko Gouter i schron Valout. Spływający z gór lodowiec zdaje się niemal wpływać do doliny, a seraki wydają się wisieć tuż nad głową. Dodatkowo od rana panowała piękna pogoda, a słońce wisiało nad poszarpanymi iglicami Aquille du Midi. W takich okolicznościach przyrody nogi niemal rwały się do marszu. 



W Les Housches zostawiliśmy samochód na parkingu (2 euro/doba) i po krótkim przepakowaniu wyruszyliśmy na szlak. Pomimo stosunkowo późnej już pory (minęła 11:00), postanowiliśmy dziś powalczyć i osiągnąć schronisko Tete Rousse na 3150 m npm. Perspektywa wchodzenia ponad 2100 metrów w pionie z ciężkimi plecakami, w piekącym słońcu trochę nas zniechęcała, jednak pełni zapału rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę krok za krokiem. Szlak na szczęście oszczędził nam trochę wysiłku, a ścieżka prowadząca w cieniu lasu upłynęła całkiem znośnie. Podejście miejscami było bardzo strome, jednak nie sprawiało trudności. Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń i grzbiet masywu, na wysokości niemal 2000 m npm temperatura nieco spadła, a marsz nawet w słońcu był całkiem przyjemny. Na grzbiecie odpoczęliśmy pół godziny w towarzystwie holenderskiego małżeństwa. W dalszą drogę ruszyliśmy szlakiem, prowadzącym wszak przed wszystkie lokalne wzniesienia bardzo stromym podejściem. Po drodze sowicie obdarowaliśmy założyciela szlaku wieloma epitetami, które wyrażały naszą opinię o pokonywanych trudnościach. Ze szczytu wzniesienia 2150 m npm roztaczał się widok na trasę kolejki zębatej oraz dalszy trawers wzniesienia i wiodący szlak. Aby dotrzeć do miejsca przecięcia szlaku z torami, ku swojej rozpaczy musieliśmy zejść kilkadziesiąt metrów w dół. 







Widzieliśmy wiele osób, które do góry i w dół przemykały po torach kolejki, jednak według oficjalnej tablicy jest to zabronione. Po krótkim zastanowieniu postanowiliśmy, że obierzemy z pewnością dłuższą, ale bardziej efektowną drogę pierwszych zdobywców prowadzącą wąską ścieżką, stromymi trawersami wspinającą się na skalny grzbiet. Nie zawiedliśmy się, gdyż droga ta dostarczyła nam wielu doznań wizualnych i emocji. Początkowo niezliczonymi trawersami osiągnęliśmy teren tajemniczych ruin Les ruines na wysokości 2500 m npm. Pogoda zaczęła powoli się psuć, choć powiew wiatru i zachmurzenie ja podejściu tylko nas rozpieszczały. Wraz z Marcinem i Januszem trzymaliśmy się z przodu, zaś Janek podążał kilkaset metrów za nami - niezbyt szybko, ale zdecydowanie sprawniej niż w okolicach Piz Bernina. 





Prawdziwe trudności drogi pierwszych zdobywców rozpoczęły się od wysokości 2500 m npm i przyszły wraz z mgłą oraz odgłosem grzmotów dochodzących z oddali. Szlak zaczynał stawać dęba oraz prowadzić bardziej eksponowanymi odcinkami, ubezpieczonymi stalowymi linami i łańcuchami. Miejscami pojawiały się rozmiękłe płaty śniegu, które przechodziliśmy niepewnie. Pomimo niewielkiej odległości do grzbietu przed końcem niebezpiecznego odcinka poczekaliśmy na Janka, który pojawił się po kilkunastu minutach. 





Pokonując jeszcze ostatnie trudności i stalową drabinkę, wyszliśmy na skalny grzbiet około 17:00. W niecce nieopodal widniała bryła murowanego schronu zbudowanego z inicjatywy mieszkańców Les Housches. Grzmot, mgła i deszcz skutecznie sprowokowały nas do wejścia. Schronisko Tete Rousse znajdowało się na skalnym grzbiecie 300 m wyżej. W czasie postoju zaczęliśmy się zastanawiać. Plan teoretycznie zakładał wejście wyżej i na wys. 2776 m npm właściwie nie aklimatyzowaliśmy się. Jednak nocleg w komfortowych warunkach i niepewna pogoda zadecydowały, że zostajemy. W schronie towarzyszyło nam kilku przyjaznych Czechów, którzy zajmowali pomieszczenie obok. Mając świadomość całodziennego marszu,  niebawem zabraliśmy się do gotowania jedzenia i wody. Jedną z największych wad schronu był brak wody pitnej, dlatego trzeba było ją pobierać z płata śniegu lezącego poniżej.







Korzystając z wygody noclegu po dachem położyliśmy się spać około 22:00. Myśl, iż rankiem nie trzeba będzie zwijać namiotów nastrajała nas bardzo optymistycznie.


27 lipca

Pobudkę urządziliśmy na 6:00, a po śniadaniu spakowaliśmy się. Wygodny schron rozleniwia i wychodzimy dopiero po półtorej godziny krzątania się. Od rana zapowiadała się wspaniała pogoda i pokaźne grupy ludzi widoczne były na całej długości ścieżki prowadzącej skalnym żebrem. Doga do schroniska Tete Rousse na 3150 m npm zajmuje nam około półtorej godziny.  Z tablicy dowiedzieliśmy się, że to jedyny legalny biwak w masywie Mont Blanc. 





Obóz około trzydziestu namiotów znajdował się nieopodal schroniska na śnieżnej polanie. Gdy dotarliśmy do miejsca bardzo zdziwiło mnie, iż większość namiotów stoi na śnieżnym plateau, gdy na skałach obok znajdują się równe i wygodne platformy śnieżne. Większość osób tu przybywających kieruje się chyba poczuciem ciekawości noclegu na śniegu i korzysta właśnie z tej możliwości. Niemniej jednak my nauczeni, że rozbijanie się na śniegu to konieczność, a nie przyjemność, z satysfakcją skorzystaliśmy z wolnych platform skalnych. Janusz z Marcinem bez problemu postawili namiot, zaś ja z Jankiem musieliśmy dołożyć trochę starań, aby nasza platforma pomieściła całe schronienie. Około 10:00 biwak już stał, a cała czwórka przygotowywała się do wyjścia aklimatyzacyjnego do schroniska Gouter na wysokości 4000 m npm. Przyznam, iż osobiście bardzo nie chciało mi się wychodzić z perspektywą, że następnego dnia drugi raz trzeba będzie przemierzać tą samą drogę. Niemniej jednak wiedziałem, że aklimatyzacja przyda się każdemu i ze względu na to trzeba było zmusić się do wysiłku. Postanowiłem, że na podejściu warto trochę się pomęczyć i spróbować pokonać 850 m przewyższenia w relatywnie krótkim czasie. 





Zabraliśmy więc wszystko co niezbędne i krok za krokiem zaczęliśmy wchodzić na śnieżny stok. Pierwszym miejscem przestoju był tzw. Grand Couloir, w który kilka chwil wcześniej zaczęło świecić słońce. Żleb przechodziliśmy po kolei, uprzednio obserwując jego początek znajdujący sie kilkaset metrów wyżej. Co jakiś czas sypały się po nim kamienie, jednak liczba wypadków w tym miejscu wynika bardziej z liczby zmierzających tu ludzi i rachunku prawdopodobieństwa. Odcinek ten przysporzył każdemu jednak trochę emocji i wyostrzył przytępioną czujność. 





Następnie droga wiodła typowo skalnym terenem. Stosunkowo często pojawiały się elementy wspinaczkowe, które bez elementów sztucznych ubezpieczeń byłyby trudne do pokonania. Wraz z Januszem wyszliśmy pierwsi z całej czwórki i narzuciliśmy dość szybkie tempo. Minęliśmy po drodze wiele turystów, choć największy problem sprawiały trzyosobowe zespoły z przewodnikami, skutecznie tamujące ruch w kluczowych momentach. Trasa była bardzo widokowa, urozmaicona i przyjemna. Miejscami pomiędzy skałami droga rozchodziła się na kilka mniejszych, jednak kierując się na wiszący na skale budynek nietrudno było znaleźć drogę.  Jak wspomniałem narzuciliśmy mocne tępo i po 1:30 h od wyjścia z namiotów zameldowaliśmy się przy dawnym schronisku Gouter.








 Dopiero tutaj założyliśmy raki, kierując się do nowego, futurystycznego budynku. W środku odpoczęliśmy oczekując na Janka i Marcina. Schronisko wyglądało bardzo profesjonalnie, a w środku kotłowała się cała gromada ludzi. Biorąc po uwagę, że weszliśmy na 4000 m samopoczucie każdemu dopisywało. Chłopaki pojawili się około pół godziny później, zaś Janek wdał się w rozmowę z grupą, która dziś wychodziła jeszcze na górę. Po krótkiej analizie nabuzowani energią uznaliśmy, że i my możemy jeszcze zaatakować szczyt. Nawet ubraliśmy się bojowo i wyszliśmy na małą grań przy schronisku, jednak w tym miejscu przejrzeliśmy na oczy. Pogoda mogła wkrótce się zepsuć, a my pomimo późnej pory nie mieliśmy nic lepszego do jedzenia niż 3 batony. Ponadto wydawało mi się, iż szczyt jest dużo dalej niż wzniesienie widoczne na  linii horyzontu. Ochłonąwszy trochę zrezygnowaliśmy z przedsięwzięcia. 







W dół schodziliśmy sprawnie, ale bez pośpiechu. W godzinach popołudniowych zmierzały tędy już mniejsze tłumy i można było bardziej komfortowo  poruszać się po skałach. Tymczasem grzejące słońce osłabiło strukturę wielkiego kuluaru i w tych godzinach stał on się nadal aktywny. Co kilka minut fruwały nim małe kamienie, a nieraz i "telewizory" zmiatające wszystko na swojej drodze. W drodze powrotnej prowadziłem wraz z Marcinem, który po skalach w dół poruszał się jak kozica. Trudno było mi za nim nadążyć, niemniej jednak przed Grand Couloir znaleźliśmy się razem. Przejście od tej strony żlebu jest w mojej ocenie zdecydowanie bardziej niebezpieczne niż w drodze do góry, gdyż nie ma możliwości obserwowania  górnej części żlebu, gdzie rozpoczynają swój bieg kamienne lawiny. Zdecydowałem, że pójdę pierwszy i nie słysząc stukotu nadlatujących kamieni pobiegłem na drugą stronę. Po chwili przebiegł za mną Marcin. Tutaj zdecydowaliśmy się poczekać na Janusza i Janka, którzy byli już relatywnie niedaleko. W międzyczasie spadła potężna lawina kamieni, która sprawiła, że wraz z Marcinem kurczowo przylgnęliśmy do skały.  Chłopaki przeszli przez kuluar bez przeszkód. Przed 15:00 byliśmy z powrotem w namiotach. 



Czas wolny spędziliśmy na pakowaniu i obmyślaniu strategii na dzień następny. Marcin zorientował się, że gdzieś musiał zgubić czołówkę i trzeba było wymyślić, w jaki sposób będzie działał w godzinach nocnych, przed świtem. Tymczasem  pogoda jak zwykła w górach po południu, popsuła się permanentnie i zaczął padać deszcz ze śniegiem. Burza przechodziła kilkukrotnie, ale wieczorem dzień pożegnał czerwony zachód słońca. Ze względu na konieczność nocnej pobudki, położyliśmy się po 19:00. W nocy jeszcze kilkukrotnie mocno padało. W pewnym momencie ulewa musiała podmyć namioty leżące na śniegu, bo w obozie obok słychać było wyraźne zamieszanie.  Będąc w półśnie myślałem, że już nici z ataku szczytowego i przyjdzie czekać do następnego dnia.






28 lipca

O 1:00 rano zadzwoniły budziki. Okazało się, że burzowe chmury odeszły, a na zewnątrz panują idealne warunki - mróz i bezchmurne niebo. Bez zwłoki zaczęliśmy jeść śniadanie i pakować się. Wychodząc zobaczyliśmy już sznur czołówek zmierzający w kierunku Gran Couloir. Jeszcze przed żlebem wyprzedziliśmy kilka osób i po drodze nie musieliśmy oczekiwać w kolejce na przejście. Nie założyliśmy raków, mimo śnieżnego odcinka uznając, że przed Gouterem to tylko strata czasu. Przed kuluarem wyciągnęliśmy za to czekany. Kuluar milczał i choć zmrok nie pozwalał na obserwację, przeszliśmy go pojedynczo, relatywnie bezpiecznie. Szliśmy w dwóch grupach. Ja, wraz z Januszem i Marcinem, a za nami Janek, którego tempo z dnia na dzień było coraz lepsze. Jak wspomniałem, Marcin nie miał czołówki, dlatego poruszał się pomiędzy mną i Januszem, przy tym, dlatego, że szedłem pierwszy, co kilka kroków odwracałem się i oświetlałem Marcinowi chwyty. Światło z tyłu miał natomiast od Janusza. Opis naszej grupy brzmi trochę jak "prowadził ślepy kulawego, ale w praktyce szliśmy bardzo sprawnie. Nie spieszyliśmy się, ale tempo było szybkie i na tym odcinku trochę daliśmy Marcinowi w kość, a ten chcąc - nie chcąc zdany był na nasze czołówki i raźno maszerował w górę. Na skalnym odcinku byliśmy pierwsi, a sznur czołówek został z tyłu. Wspinaczka była bardzo przyjemna - cisza, skały i rozgwieżdżone niego za plecami. Pomimo, iż po opadach obawiałem się oblodzenia na skałach, lód pojawił się dopiero poniżej samego Goutera. Przy starym schronisku urządziliśmy postój na batona oraz założenie raków. Ja wraz z Januszem związaliśmy się liną, chłopaki uznali to za zbyteczne. Powyżej Goutera było już widniej i Marcin bez czołówki dawał sobie radę. Na śnieżnym zboczu Janusz przejął prowadzenie, wyminęliśmy Marcina i krok za krokiem zdobywaliśmy wysokość. Narzuciliśmy przy tym wysokie tempo, tak że co jakiś czas mijaliśmy kolejne zespoły linowe. Krótki postój na batona urządziliśmy już przed świtem, zatrzymując się na batona i złapanie oddechu. Zatrzymaliśmy się nieopodal schronu Valout na 4300 m npm, dostrzegając pierwsze światła czołówek tuż nieopodal kopuły szczytowej. 



Po krótkiej chwili postoju zrobiło się przeraźliwie zimno, a my jako iż byliśmy lekko ubrani, temperaturę ciała utrzymywaliśmy jedynie dzięki ruchowi mięśni. Ruszyliśmy w dalszą drogę, lecz po chwili marsz przerwała scena tocząca się obok. Niewiadomo skąd nagle około 30 metrów od nas desantował śmigłowiec, który zabrał kilka postaci na pokład. Z późniejszych opowiadań dowiedzieliśmy się, że helikopter zabrał dwóch alpinistów, których na ścianie Blanca zastała nocna burza. Akcja trwała niewiele ponad minutę, a jej precyzja i automatyzm zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Kilka minut od jej rozpoczęcia na niebie nie było nawet śladu po helikopterze. Przez te kilka chwil solidnie zmarzłem i nawet szybkie tępo marszu zbytnio mnie nie rozgrzało. Niebawem wokoło rozbudził się dzień, a grań szczytowa masywu wyglądała spektakularnie w porannym słońcu. 







W miarę wyostrzania się grani zaczęły się jednak kolejki, które wymogły na nas miejscowe zwalnianie, to znów przyspieszanie kroku. Minęliśmy jeszcze kilka osób, ale wahania tępa zmęczyły nas tak, że przed szczytem byliśmy już bardzo zmęczeni. 





Na wierzchołku Mont Blanc stanęliśmy punktualnie o godzinie 7:00 co wskazywało, iż 1650 m przewyższenia od namiotów pokonaliśmy w 4 h 50 minut. Nie był to spektakularny sukces, jednak dawał podstawy do zadowolenia. Na szczycie spędziliśmy kilka minut fotografując i podziwiając rozległy widnokrąg. Było jednak zimno, a palce w butach już dawno przestały odczuwać jakikolwiek bodźce. 





Szybko ruszyliśmy w drogę powrotną, zachowując uwagę i przepuszczając kolejne osoby idące w kierunku szczytu. Spotkaliśmy też Marcina i idącego za nim Janka, którym do szczytu pozostało kilkadziesiąt minut marszu. Szybko doszliśmy do Valota, jednak przy pierwszym małym wzniesieniu poczuliśmy całkowity brak energii, dosłownie powłócząc nogami. Dopiero w tym momencie zorientowaliśmy się, że właściwie nic nie jedliśmy i najzwyczajniej nie mamy energii. Na niewielkie wzniesienie wdrapaliśmy się z trudem, ale po chwili zrobiliśmy postój na kolejnego batona. Kilka minut później wznowiliśmy marsz, a całe zmęczenie uleciało. Dalsza okazała się formalnością.




 Poranne wyjście pozwoliło natomiast na relatywnie bezpieczne zejście kuluarem, który rankiem nie był jeszcze oświetlony przez słońce. O godzinie 10:00 zameldowaliśmy się przy namiocie, kończąc akcję górską, trwającą łącznie 8 godzin. Niezwłocznie przystąpiliśmy do przepakowania i suszenia ubrań. Marcin i Janek wrócili około 11:40 do namiotów i od razu zabrali się za pakowanie. Jako, iż wcześniej zaczęliśmy już zbierać rzeczy, namioty szybko zostały złożone, a plecaki zapełnione. Szybko zeszliśmy też po skałach do schronu, w którym spaliśmy dwa dni temu. Zdecydowaliśmy się zostać tam na noc i wyjść wczesnym rankiem. Szybko rozłożyliśmy ekwipunek i zabraliśmy się za gotowanie. Schron szybko zapełnił się ludźmi. Około 20:00 położyliśmy się spać.







29 lipca

Wstaliśmy o 4:00 rano i po ciemku spakowaliśmy plecaki. Jeszcze przed świtem wyruszyliśmy w kierunku stacji kolejki zębatej, chcąc uniknąć spiekoty dnia. Schodziło się bardzo szybko, najpierw ścieżką wśród skał, następnie wzdłuż torów kolejki. Około 6 rano byliśmy już w miejscu, w którym weszliśmy na drogę pierwszych zdobywców. W porównaniu do mozolnego wspinania się po skałach, droga wzdłuż kolejki była banalnie prosta. Z perspektywy czasu jestem bardzo zadowolony, iż nie poszliśmy na łatwiznę zmagając się z drogą pierwszych zdobywców. 



Na wysokości 2000 m npm znaleźliśmy się przed 7:00 rano, a słońce dostarczyło nam spektakularnych widoków. Docierając do linii lasu wiedzieliśmy już, że słońce nam mocno nie dotyczy. Po drodze rozmawialiśmy o jedzeniu, a właściwie co kupimy, gdy wrócimy do Chamonix.





 Około 8:30 zeszliśmy do Les Houches. Na kempingu zapłaciliśmy na zaległy parking oraz kemping - 27 euro za 4 osoby, dwa namioty. Następnie bez jakiegokolwiek rozpakowania, wsiedliśmy w samochód, kierując się do Carrefoura. W sklepie kupiliśmy prowiant na śniadanie i pozostałe dni. 
Dopiero najedzeni wróciliśmy na kemping, gdzie rozłożyliśmy wielkie obozowisko, zajmując kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Pogoda rozpieszczała, a słońce świeciło idealnie jak na odpoczynek po akcji górskiej. 





Po myciu, praniu i jedzeniu po raz kolejny zdecydowaliśmy się na wyjazd do Chamonix. Spacerowaliśmy po miasteczku, Marcin kupił czołówkę i cieszyliśmy się wolnymi chwilami. Po sprawdzeniu pogody okazało się, że ta nie zapowiada się rewelacyjnie, a nawet straszy dużymi opadami. Z braku lepszych rozwiązań postanowiliśmy, że celem będzie masyw Monte Rosy, a jako już zaaklimatyzowani, będziemy lawirować pomiędzy jego szczytami. Wykonanie planu zostawiliśmy do dnia następnego, gdyż dzień odpoczynkowy trwał w dalszym ciągu. Po powrocie z Chamonix jeszcze lepiej rozgościliśmy się na parkingu,  degustując zakupione specjały. Wieczór spędziliśmy na integracji we własnym gronie. Kemping w tym czasie po brzegi zapełnił się Polakami. Położyliśmy się spać około 22:00









30 lipca

Wstaliśmy o 7:00 rano i powoli zaczęliśmy pakowanie. Rano było dość chłodno, gdyż słońce miało problem z przebiciem się przez pierzaste chmury. Na niebie pojawiły się cirrusy, zapowiadające zmianę pogody. Przed 9:00 wyjechaliśmy z kempingu, pierwszy postój urządziwszy w Chamonix. W supermarkecie dokupiliśmy brakującą żywność, mającą nam zapewnić egzystencję w górach na kolejny tydzień. Tak wyładowani wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ruch na trasie prowadzącej w kierunku granicy szwajcarskiej gęstniał z godziny na godzinę. Jeszcze w Chamonix natknęliśmy się na korek. Ruch zgęstniał jeszcze 9 kilometrów dalej, w miejscowości Argentiere, gdzie odbywała się jakaś impreza okolicznościowa. Przed miejscowością utknęliśmy w kilkukilometrowym korku, ciągnącym się aż do miasteczka. W pewnym momencie prowadzący samochód Janek zauważył, że świeci się kontrolka sugerująca niedobór płynu w chłodnicy i za jakiś czas będziemy musieli się zatrzymać. Nie minęła minuta, gdy spod maski zaczął wydobywać się dym, a my błyskawicznie zjechaliśmy na dróżkę prowadzącą do pobliskiej posesji. Po otwarciu maski okazało się że przerwany został przewód doprowadzający wodę z chłodnicy do silnika. Przed wyjazdem wykupiliśmy ubezpieczenie assistance na 200 km z którego trzeba było skorzystać. Porozumienie z ubezpieczycielem było bardzo problematyczne. Gdy to się udało, trzeba było jakoś porozumieć się z kierowcą lawety, który jak prawdziwy Frnacuz językiem angielskim się w życiu nie skalał. Na szczęście z pomocą przyszła nam francuska rodzina, która zamieszkiwała posesję, nieopodal, przy której zepsuł się nasz samochód. Francuzi rozmawiali po angielsku i na wszelkie sposoby starali się nam pomóc - dzwonili po znajomych starając się ustalić problem, pytali miejscowego mechanika o pomoc, czy dogadali się z kierowcą lawety i grali rolę tłumaczy. W pomoc mniej lub bardziej zaangażowała się cała rodzina. Miejscowy mechanik nie podjął się naprawy pojazdu. Dopiero, gdy przyjechała laweta mogliśmy oględnie dowiedzieć się o szkodach, jakie wystąpiły. Początkowo mechanik wskazywał, iż trzeba wymienić urwany element, jednak to możliwe będzie dopiero po kilku dniach i jego zamówieniu. Następnie, na skutek naszych próśb zaczął prowizorycznie naprawiać uszkodzony element. Gdy po kilkudziesięciu minutach wydawało się, że całość jest już naprawiona, mechanik nagle stwierdził, iż na 99 % uszkodzony jest silnik pojazdu i taniej będzie odstawić go do Polski. Cała sytuacja trwała kilka godzin, ale nam upłynęła bardzo szybko i emocjonalnie. Zdecydowaliśmy, że jakoś zorganizujemy transport pojazdu do kraju. Francuzi pomogli nam w odwiezieniu Audi na najbliższy parking, pożegnaliśmy się, pozostawiając pomocnej rodzinie 0,5 l nalewki w podzięce. W międzyczasie zaczęło lać, a atmosfera stała się bardzo przygnębiająca. Siedząc w samochodzie dyskutowaliśmy o bieżącej sytuacji, a Janek wykonał setki telefonów do znajomych. Jeden z nich ofiarował się przyjechać za relatywnie nieduże pieniądze z lawetą i zaholować nas do kraju. Nie mając nic lepszego do roboty, po przeczekaniu deszczu wyruszyliśmy wraz z Marcinem i Jankiem do miejscowości. Miejsce było dość oblegane przez turystów, klimatyczne i malownicze. Do samochodu wróciliśmy szlakiem, biegnącym wzdłuż lasu, do Chamonix. Wieczór spędziliśmy bardzo leniwie. Przy pomocy jednego z przyjezdnych przestawiliśmy samochód na jeden z większych parkingów nieopodal.
Po kolacji rozbiliśmy biwak wypróbowanym już sposobem - ja z Januszem w samochodzie, Janek i Marcin rozbili obok namiot.






31 lipca

Choć nie mieliśmy żadnej ramy czasowej, obudziliśmy się po 7:00 rano. Pogoda zapowiadała się fatalnie. Chmury szczelnie zasłoniły niebo, a padający od nocy deszcz nie miał zamiaru przestać. Janek poinformował nas, iż kierowca będzie dziś wieczorem. Nie pozostało nic innego jak oczekiwanie na niego i zorganizowanie sobie jakoś niedzieli. Około 10:00 deszcz przestał padać i wymyśliliśmy, że przejdziemy się do Chamonix szlakami wiodącymi wzdłuż lasu. Ścieżka biegnąca na południe od drogi  była bardzo klimatyczna i przyjemna, po drodze mijaliśmy wielu turystów korzystających z weekendu oraz francuskie wioski wyglądające na zadbane i eleganckie. Szło się za to leniwie i melancholijnie, próbując nie myśleć o całej sytuacji.
W Chamonix długo nie zabawiliśmy. Właściwie zadowoliliśmy się spacerem po mieście. Drogę powrotną obraliśmy wzdłuż północnego stoku doliny ciągnącej się od Chamonix po granicę szwajcarsko-francuską. Pogoda, która chwilowo się poprawiła zdecydowała ponownie spłatać nam figla i w czasie powrotu owocowała sowitą ulewą. Schroniliśmy się pod kolejowym mostem, by do samochodu dotrzeć już po ustaniu deszczu, wieczorem. Parking, na którym przymusowo staliśmy ściągał przyjezdnych i alpinistów. Siedząc i czekając kilkukrotnie zmieniało się nasze towarzystwo. W międzyczasie otrzymaliśmy wiadomość, że przyjazd lawety opóźni się do nocy. Na domiar złego wieczorem zaczęło padać, co zmusiło nas do siedzeniu w ścisku w środku samochodu. 










Agonia została przerwana o 2:00 w nocy, już 1 sierpnia, kiedy przyjechała laweta. W deszczu trudziliśmy się z załadowaniem samochodu, by po pół godziny ruszyć w drogę do kraju. Trasa wiodła przez Francję, i Niemcy, licząc prawie 2000 km. Do Krakowa dojechaliśmy o 4 rano dnia następnego. Tam pożegnaliśmy się z Jankiem, który dotarł do Lublina około 8:00 rano. Alpelska przygoda skończyła się....

Adidas Response Trail 21 - test recenzja opinia

$
0
0
Po moim ostatnim teście Salomon Speedcross 3 do terenowych butów biegowych zostałem uprzedzony i od epizodu z nimi związanym, przy wyborze następnych starałem się nie sugerować ogólnym wrażeniem, ale zrobić.głębszy research tematu.
Ostatecznie padło na Adidas Response 21 Trail i nie ukrywam, że chodziło przede wszystkim o cenę. Poza tym opinie o butach były dobre, a model nie dublował błędów Salomona w postaci zbyt delikatnego bieżnika i analogicznie kruchego materiału wierzchniego. W czerwcu 2015 kupiłem więc Adidas Response Trail 21, a czas pokazał, iż był to strzał w dziesiątkę.
Buty moim zdaniem są ładne, sprawiają wrażenie solidnych. System sznurowania w porównaniu do Salomona pierwotny, jednak bardziej wytrzymalszy i zupełnie mi wystarczał. Wkładki bardzo wytrzymałe i wygodne. Buty posiadają relatywnie agresywny bieżnik, ale w porównaniu do Salomona złożony ze struktury większych i mniej wystających elementów. Warstwa wierzchnia buta składa się w praktyce z dwóch odpornych warstw siatki.Czub buta wzmocniony gumowanym materiałem.








Użytkowanie
Buty używam przeważnie w terenie górskim typu beskidzkiego. Do treningów i startów na dystansach od 0 do 120 km. Nadmienię tylko,iż przede wszystkim biegam na orientację na dystansie 50 km. W butach biega się bardzo wygodnie przez cały rok. Latem upał szczególnie nie doskwiera. System sznurowania działa bez rewelacji, ale poprawnie, stopa czuje się komfortowo. Przemoczony but szybko schnie, na 100 km biegu stopa nieraz mokła i schła kilkukrotnie. Buty nie powodują otarć, pęcherzy, obitych paznokci. Miałem z tym problem przy używaniu Salomonów, z Adidasem jest o niebo lepiej. Podeszwa jest uniwersalna na tyle, na ile powinna być. Najlepiej trzyma na leśnych ścieżkach i błocie. Na śniegu też nie najgorzej. Nie umiem wypowiedzieć się, jak sprawuje się na kamieniach. Mojej ocenie podeszwa jest zadowalająca dla przeciętnego użytkowanika. W porównaniu z testowanymi Salomonami Speedcross 3, Adidas Response 21 dużo bardziej mi odpowiada. Prawie dwuletni test wykazał, iż podeszwa dużo mniej się ściera i lepiej zachowuje się na asfaltowej nawierzchni. Biegnąc w Salomonach po asfalcie miałem dziwne uczucie niestabilności. Biegając w butach Adidasa jest o niebo lepiej.  Cholewa buta jest wytrzymała. Co prawda po kilkuset kilometrach z jednej strony buta materiał się przedarł, jednak wydaje mi się, że było to spowodowane mechanicznie. Co więcej, jak wspomniałem, cholewka jest dwuwarstwowa i nie miało to wpływu na używanie butów. Porównując - w przypadku Salomonów jednocześnie pękły one w czterech miejscach, z dziurami na wylot.
Jedyną różnicę na niekorzyść, w porównaniu Adidas Response Trail 21 a Salomon Speedcross 3 zauważyłem w trzymaniu kostki. Buty biegowe Adisasa są po prostu niższe i nie czuje się takiej stabilnej konstrukcji. Początkowo obawiałem się o to, jednak czas pokazał, iż zupełnie bezpodstawnie. Taka konstrukcja buta jest całkowicie bezproblemowa







Dzień obecny
Buty mam do chwili obecnej i na bieżąco w nich biegam. Na ostatnim biegu warunki terenowe i atmosferyczne odbiły się na nich fatalnie. Cholewa butów popękała w kilku miejscach, jednak nigdzie na wylot. Dodam, iż wystąpiło to dopiero po około 1500-1800 tys kilometrów, bo na tyle buty wyceniam na chwilę obecną. W porównaniu Salomony przybrały postać zwłok w dużo gorszym stanie po około 800 km. Przy tym but pomimo takiego przebiegu nie stracił na wygodzie czy amortyzacji. Ja przynajmniej tego nie odczułem.
Kilka dni temu kierując się chęcią ratowania butów pobawiłem się w krawca i efekt możecie obserwować na zamieszczonych zdjęciach. Pomimo reanimacji mam świadomość, iż życie tego obuwia się kończy, a ja mogę go podsumować.





Tym samym serdecznie polecam wszystkim te buty, są bardzo uniwersalne i dadzą radę w szerokiej palecie zastosowań, przede wszystkim w niskich górach. Wygodne, stabilne, a przede wszystkim wytrzymałe. Użytkownikowi mniej biegającemu posłużą pewnie przez długie lata. Jeżeli chodzi o moją prywatną ocenę to chyba najlepszym będzie wskazanie, iż następne moje buty biegowe z pewnością kupię od tegoż producenta.




Obym się nie przeliczył.

Pozdrawiam serdecznie

Słowacki Raj – co warto wiedzieć przed wyjazdem

$
0
0
Słowacki Raj – co warto wiedzieć  przed wyjazdem





Dziś publikuję nowy post dzięki uprzejmości Anity Gurbisz. Tematem będzie Słowacki Raj, gdzie spędziliśmy tegoroczną majówkę.

Kiedy najlepiej pojechać: Zimą park jest popularny wśród lodowych wspinaczy, przy właściwych mrozach, z wodospadów tworzą się piękne lodowe kaskady. Od razu uprzedzam że nie jest to legalne, ale bardzo popularne zważając uwagą na ilość wpisów w internecie. Ja jeszcze nie próbowałam;) Najczęściej w Parku bywałam w okresie świąt wielkanocnych, a wiec w kwietniu. Wtedy Słowacki Raj jeszcze ma krajobraz bardziej zimowy niż wiosenny ale ogromnym plusem jest bardzo mała ilość osób. Od maja zaczyna się już właściwy sezon, zwłaszcza w majówkę na parkingach szybko zauważymy że to Polacy są głównymi turystami.

Opłaty w Słowackim Raju w roku 2017: Przy każdym większym węźle szlaków znajdziemy duży parking – 3 euro na dzień/osobówka, bilet wstępu 1,5 euro/ 1 dzień; 3,5 euro/3 dni. Rozsądna mapa 4,5 euro.




Co zabrać do Słowackiego Raju: Oprócz podstawowego wyposażenia jak górskie buty, lub inne z solidną podeszwą buty, plecaka- im mniejszy tym lepiej, kurtki przeciwdeszczowej- w górach nigdy nic nie wiadomo, to polecam zabranie rękawiczek (rowerowych, żeglarskich albo ogródkowych ;). Jest w nich zdecydowanie przyjemniej trzymać się łańcuchów i metalowych drabinek. Jeśli ktoś posiada polecam zwłaszcza w zimniejszych miesiącach nie przemakalne skarpety. Dobrym rozwiązaniem jest też kamerka go pro, gdyż nie zawsze będzie nam łatwo wyciągnąć aparat.

Na co zwrócić uwagę:
Opady deszczu- poziom wody szybko się podnosi i przejście określonych tras wydłuża się nieraz dwukrotnie. Trasy poprowadzone wzdłuż strumieni są w większości zalane, czasami Park decyduje się na zamknięcie pewnych odcinków, zostaniemy o tym poinformowani przy kasie. Ponadto drewniane schodki i belki po opadach są bardzo śliskie i trzeba uważać aby zbyt często się nie wykąpać ;)

Lęk wysokości: zdecydowanie nie polecam osobą z lękiem wysokości tras pieszych z pionowymi drabinkami, trasy piesze bez drabinek i stupaczek oraz rowerowe jak najbardziej.
Nowości: W cieśniawie Kyseľ pod Klaštoriskiem od 19.08.2016 udostępniono trasę via ferratę. Jeszcze nie byłam, ale będę zwłaszcza po  się filmików.




Jak tam trafić? Obieramy żółty szlak-  rozdroże przy niebieskim szlaku (Kláštorisko – Suchá Belá, záver) – vodopady – Kyseľ, rázcestie.
Nasz nocleg: jeśli macie ochotę na “dzikie” rozbicie namiotów pod lasem ze źródełkiem polecamy naszą miejscówkę- punkt na mapie powyżej miejscowości HRANOVNICA. Dla bardziej wyrafinowanych turystów jest sporo agroturystyk i campingów przy każdej miejscowości w Słowackim Raju: Podlesok, Vernar, Spisska Nova Ves, Spiske Tomasovce

Anita Gurbisz.

Podobał Wam się tekst?

Więcej postów znajdziecie na blogu: https://malejwielkiepodroze.blogspot.com/

Ponadto propozycje wycieczek - https://malejwielkiepodroze.blogspot.com/2017/05/sowacki-raj-co-warto-zobaczyc-trasa-na.html

Pozdrawiam

Tomasz Duda


I Maraton na Orinetację "KIWON" - 16.09.2017 r. - serdecznie zapraszam na bieg !!!

$
0
0
Witam wszystkich.

Z nieukrywaną radością zapraszam wszystkich czytelników bloga, znajomych bliższych lub dalszych oraz sympatyków biegania na I Maraton na Orientację KIWON , który odbędzie się w dniach 15-17 września 2017 roku w Rozdzielu - gmina Lipinki (województwo małopolskie). 
Już od jakiegoś czasu, mniej lub bardziej poważnie, pojawił się u mnie pomysł organizacji biegu. Jako, iż do tej pory byłem jedynie uczestnikiem imprez biegowych, a organizacja wyjazdów nie jest mi obca, postanowiłem sprawdzić, jak to jest znaleźć się "po drugiej stronie" i zmierzyć z organizacja prawdziwej imprezy biegowej. 

Wraz z Anitą (małej Wielkie podróże) przemyśleliśmy temat i padło na maraton na orientację, jako iż imprezy tego typu darzymy największym uczuciem, a i najwięcej doświadczenia mamy w temacie.  Teren również nie został wybrany przypadkowo - przedgórze Beskidu Niskiego, a więc ziemia gorlicka i jasielska. Szczerze, byłem przeciwnikiem organizowania niejako "na siłę" kolejnej imprezy w samym Beskidzie Niskim. Tam biegów nie brakuje, a i ww. tereny dla organizacji imprezy na orientację nie są wcale korzystne. Przede wszystkim Magurski Park Narodowy ogranicza spektrum działania imprezy, które istotą jest brak ustalonej trasy. Ponadto w Beskidzie Niskim nie ma zbyt wielu miejsc widokowych, a im ich więcej na biegu, tym moim zdaniem ciekawiej. W konsekwencji postanowiliśmy zorganizować bieg "tuż obok", w terenie zapewniającym i swobodę w konstruowaniu przelotów i spektakularne widoki na Beskid Niski. :)

W organizacji biegu, wraz z Anitą, mamy przyjemność działać pod szyldem Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Lipińskiej "Jastrzębiec", które jest oficjalnym organizatorem biegu wraz z Wójtem Gminy Lipinki – mgr inż. Czesławem Rakoczym.
Patronat honorowy nad przedsięwzięciem objęła - Poseł na Sejm RP Barbara Bartuś.

Partnerem głównym imprezy jest FUNDACJA PZU 

W ramach biegu przygotowujemy dwie trasy - 20  km dla początkujących i chętnych spróbować swoich sił w bieganiu na orientację i klasyczne 50 km dla starych wyjadaczy oraz znawców tematu. 
Trasa będzie relatywnie łatwa nawigacyjnie. Przewyższeń również nie ma dużo, przy optymalnym wariancie około 1500-2000 m. 

Zapisy do I Maratonu KIWON ruszyły, więc tylko przypomnę, że do końca lipca jest najniższe wpisowe :) A świadczeń wręcz odwrotnie - najwięcej !:) 
Dzięki naszemu partnerowi głównemu Fundacji PZU, mamy  atrakcyjny pakiet startowy. Na każdego czeka okolicznościowa koszulka techniczna bardzo dobrej jakości, medal, dyplom, a dla najlepszych zawodników puchary i nagrody :) 
Zapraszamy do rejestracji na http://kiwon.towarzystwojastrzebiec.pl Kto pierwszy, ten lepszy :).

Wszystkie niezbędne informacje dotyczące biegu znajdziecie w mediach:
Z chęcią odpowiem również na wszystkie nurtujące Was pytania, piszcie śmiało :)



Pokrótce przedstawię jeszcze to, co dla zawodnika najważniejsze -  ŚWIADCZENIA STARTOWE

⦁ Dwa noclegi w Bazie Maratonu w warunkach turystycznych (należy posiadać własny śpiwór i karimatę),
⦁ Jeden ciepły posiłek regeneracyjny w Bazie Maratonu,
⦁ Opieka organizatorów w Bazie, na trasach, na mecie w trakcie trwania Maratonu (a także zdalnie przed i po),
⦁ Komplet map (kolorowe, w foliowym worku strunowym) i materiałów startowych,
⦁ Opracowane trasy Maratonowe wraz obsługą Punktów Kontrolnych na trasie,
⦁ Możliwość pozostawienia bagaży, toalety, prysznice w Bazie Maratonu,
⦁ Parkingi dla samochodów w okolicy Bazy Maratonu,
⦁ Komunikat techniczny,
⦁ Okolicznościowy numer startowy;
⦁ Wrzątek do celów spożywczych wraz z zestawem kawa, herbata, dodatki, kubki (dostępne na stołówce szkolnej),
⦁ Koszulka techniczna,
⦁ Dyplom i medal dla każdego, niezależnie od uzyskane wyniku na trasie,
⦁ Puchary i nagrody dla najlepszych zawodników z podziałem na trasy oraz płeć
⦁ Inne materiały w miarę napływu świadczeń,
⦁ Całodobowa opieka nad Bazą Maratonu (zabezpieczenie sanitarne: sprzątanie, wywóz śmieci, prąd, woda bieżąca).
⦁ Woda na jednym z punktów kontrolnych (samoobsługa),
⦁ Ubezpieczenie NNW na czas Maratonu (16 września 2017 roku – sobota),
UWAGA! Przy dokonaniu zapisu po dniu 31 sierpnia 2017 roku Organizator nie gwarantuje wszystkich świadczeń.


Podsumowując:

DATA: 15-17.09.2017 ( 16-wrz., 08:00 – start trasy TP50 oraz 09:00-start trasy TP20 )

START, META I BAZA ZAWODÓW: Szkoła Podstawowa w Rozdzielu (gmina Lipinki)

ZAPISY: http://kiwon.towarzystwojastrzebiec.pl/zapisy/

OPŁATY STARTOWE: sprawdź w  REGULAMIN 

ORGANIZATOR: Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Lipińskiej „Jastrzębiec”, Wójt Gminy Lipinki – mgr inż. Czesław Rakoczy

PARTNER GŁÓWNY: FUNDACJA PZU

PATRON HONOROWY: Poseł na Sejm RP Barbara Bartuś


Jeszcze raz serdecznie zapraszam i do zobaczenia na imprezie :)

Projekt współfinansowany jest ze środków Fundacji PZU.

Pozdrawiam
Tomasz Duda



Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część I - aklimatyzacja

$
0
0
Witam wszystkich.
Dzisiejszy wpis rozpoczyna serię postów dotyczących relacji z tegorocznego wyjazdu do Peru, w góry Cordilliera Blanca. Celem ponad 20-dniowego wyjazdu pod szyldem Hola Cordilliera 2017 była eksploracja niesamowicie pięknego masywu górskiego i zdobycie najwyższego wierzchołka Peru - Huascaran Sur - 6786 m npm. Dziś część pierwsza - aklimatyzacja. 



20 czerwca 2017 roku

Dziś wyjeżdżam do Peru. Plecak już dawno spakowany, lista sprawdzona. Ekipa lubelska w osobach Janka i Marcina wyjechała wczoraj wieczorem do Warszawy. Dziś około 8:00 ruszają dalej - do Berlina, gdzie się spotkamy. Mój transport startuje o 11:15 i czeka mnie upojna dniówka w autobusie. Na dworzec odprowadza mnie Anita bo i sam miałbym problem, aby zabrać się z trzema plecakami. Żegnamy się, po czym zostawiam Kraków za sobą, modląc się, iż nie zapomniałem niczego ważnego. Droga upływa szybko i bezproblemowo.



Około 19:00 dojeżdżam do Berlina, gdzie już czeka Janek, Janusz i Marcin. Na miejscu dzielimy się sprzętem i wyruszamy pieszo na lotnisko Tegel. Google pokazuje 5 km. Plecaki mamy ciężkie, ale czasu aż nadto, więc zbytnio nie spieszymy się, robiąc po drodze kilka postojów. Taszcząc na plecach i w rękach po 30 kg każdy przechodzimy odcinki po ok. 1 km, po czym robimy odpoczynki. W pewnym momencie po drodze spotykamy wesołego Polaka, który z własnej inicjatywy oferuje się zaprowadzić nas na lotnisko. Droga jest nieco myląca, jednak nieskomplikowana. Przed zmierzchem docieramy na miejsce.



Pożegnawszy się robimy rekonesans na lotnisku. Terminale powoli pustoszeją, a ostatni lot zapowiada się na godzinę 23:00. Obawiamy się, że noc przyjdzie nam spędzić na świeżym powietrzu, jednak po konsultacji z pracownikami obiektu okazuje się, że lotnisko pozostaje otwarte na noc. Uspokojeni szukamy zacisznego miejsca na biwak. Odpowiednim wydaje się korytarz niedaleko punktu Lufthansy. Tam też rozkładamy nasz wszechobecny bagaż. Dalszą część wieczoru poświęcamy na przepakowanie do odprawy. Kładziemy się spać dopiero około 1 nad ranem.




21 czerwca 2017 roku

Wstajemy około 5:00, obolali po noclegu na ławkach i podłodze. Za dwie godziny mamy zaplanowany wylot. Zaspani niespiesznie udajemy się do odprawy 100 metrów dalej. Bagaże mieszczą się w limicie, bez komplikacji więc wylatujemy.



W pierwszej kolejności do Londynu. Na małym lotnisku London City meldujemy się po niespełna dwóch godzinach lotu. Tutaj zaczyna się zabawa, gdyż musimy odebrać cały bagaż i wraz z dobytkiem dyslokować się 40 km dalej - na lotnisko Gatwick. Pierwszy etap eskapady rozpoczyna się i nie jest łatwy. Każdy taszczy wielki plecak główny i mały podręczny. Przy tym metro jest niebywale zatłoczone i pełne ludzi. Kupujemy bilety za 4,9 funta za sztukę, po czym z trudem udaje nam się przecisnąć z całym tym dobytkiem. Po przesiadce dojeżdżamy do przystanku Victoria, gdzie zamieniamy środek transportu na pociąg. Bielaty kupiliśmy około tydzień temu w sieci, wyszły po około 12 funtów. Całkiem przyzwoicie. Pociąg wiezie nas ponad pół godziny bezpośrednio na lotnisko. Tutaj nie ma już tłoku i jest bardzo przyjemnie. Transport przez Londyn pomimo obaw odbywa się bez przeszkód i po odprawie bagażu zostało nam jeszcze ponad dwie godziny do odlotu. Spędzamy je wyjadając "ciężki prowiant" z plecaków i gapiąc się w ścianę.






Po południu wsiadamy do samolotu, który zmierza na południową półkulę globu.
Podróż z  British Airways jest długa, ale komfortowa na tyle, na ile to możliwe. Obsługa biega, ile tylko mogła, aby tylko pasażerowie byli zadowoleni.



Do Limy docieramy po około 12 godzinach lotu. Jest 20:00 czasu lokalnego, więc zaginamy czasoprzestrzeń o 7 godzin, przedłużając naszą dobę do 30 godzin. Na zewnątrz panuje już ciemność, a my po analizie sytuacji zastanawiamy się nad dalszymi krokami. Terminal autobusowy odległy o kilka kilometrów jest zamykany o 22:00. Wtedy też odjeżdżał ostatni autobus do Huaraz.







Istnieje ryzyko że nie zdążymy, że autobus będzie pełen i w konsekwencji zostaniemy na noc w środku peruwiańskiej stolicy, czyli z ręką w nocniku. Bilans zysków i strat okazuje się niekorzystny. Postanawiamy zostać na lotnisku.



22 czerwca 2017 roku


Na lotnisku rozbijamy koczowisko w jednym z korytarzy, który wydaje się najbardziej przyjazny do spania. Co prawda w środku nocy ekipa sprzątająca nieco nas niepokoi, jednak w miarę komfortowo udaje się spędzić noc.



Rankiem wychodzimy szukać taksówek. Ceny są sztywne 40 sol/15 dolarów. Przy tym 1 sol = 1.11 zł. Niestety nie posiadamy lokalnej waluty i musimy podporządkować się gorszej cenie w dolarach. Do Gran Terminal Terestre docieramy po kilkunastu minutach.




Miasto w okół jest szare i ponure. W końcu panuje tu zima. Kierowca otrzymuje dolary, przestrzega nas przez niebezpieczeństwem i odjeżdża. Na dworcu z racji wczesnej pory musimy trochę odczekać, po czym wymieniamy część pieniędzy na lokalną walutę i kupujemy bilety autokarowe. Cena takiego przejazdu to 40 soli w klasie VIP. Do tego trzeba odliczyć 5 soli tytułem haradżu za korzystanie z dworca (ciekawy rodzaj "podatku" jak nam tłumaczono). 
Na dworcu pracownik zabiera bagaże i wysyła nas do poczekalni. Przed południem opuszczamy terminal. Piękna miasta nie dostrzegam. Peruwiańska stolica jest szara i paskudna. Wkoło najbardziej wzrok przyciągają niewykończone budynki i slumsy. Wkrótce miało się okazać, że standard miasta w budowie jest najlepszym określeniem dla każdego ośrodka urbanizacyjnego w Peru. Nieotynkowane ściany z czerwonego pustaka i druty wystające z ostatniego piętra budynku na każdym kroku. Wykończony dach posiada 1 na 10 budowli. Te wystające druty okazują się najbardziej charakterystycznym elementem okolicznego budownictwa. Taka ekspektatywa rozbudowy.



Po wyjeździe z miasta krajobraz zmienia się, a aura wypogadza. Jedziemy wzdłuż wybrzeża, mając z prawej stronie góry, a z lewej ocean. Po kilku godzinach autobus kieruje się o 90 stopni na wschód. Stromymi zboczami wjeżdżaliśmy w góry, mijając po drodze osuwiska i kamienie leżące na jezdni. Autobus jest bardzo wygodny - dużo miejsca,leżące siedzenia, toaleta,wifi( nie działało)  i nawet poczęstunek. Do tego działające telewizory, w których jeden za drugim lecą filmy z Dwayne Johnson'em, aż do znudzenia. No i to wszystko, łącznie z przejazdem 400 km kosztuje około 50 zł. Gorąco polecam. Klimatu przejazdowi dodają lokalne "przekupki", które na każdym przystanku wstawiają głowy do autobusu i zachęcają do zakupu kurczaka z gromkim okrzykiem "Pollos".



Sama droga, przez egzotyczny skądinąd kraj, jest również ciekawa. Najpierw doliną pniemy się w górę, następnie przemierzamy płaskowyż położony powyżej 4000 m npm, by powoli zjechać do początku doliny, w której położone jest miasto. HUARAZ, bo o nim mowa, pięknem nie zachwyca. jest to klasyczne miasto w budowie, o którym mówiłem, jednak ma w sobie coś szczególnego. O tym  napiszę później. Do miasta, położonego nota bene na 3100 m npm docieramy pod wieczór, kręcąc się w kółko i nie wiedząc, w którą stronę się udać. Znamy za to cel - hostel Caroline, o którym dobre opinie w sieci wyszukał Marcin.



Przy pomocy GPS przemierzamy miasto i docieramy na miejsce. Panuje przyjemna temperatura, świat w koło jest nam całkowicie nowy. Czujemy się dobrze. Trzeba uważać tylko, żeby nie zagapić się i nie skręcić przypadkiem nogi na krawężniku.



W hostelu witają nas przyjaźni właściciele - Paul i Anita i proponują niedrogi nocleg. Pokoje od 15 soli od osoby (zbiorowe bez łazienki), 20 soli zbiorowe z łazienką, ze śniadaniem w cenie. Choć jakoś sanitariatu i tych łazienek jest różna, czas pokazał, że zawsze kupowaliśmy te droższe, a właściciele hostelu zawsze szli nam na rękę. Dostawaliśmy pokoje na cztery osoby, nie przydzielali nam tam nieznajomych. Ponadto w hostelu spędziliśmy kilka nocy, a przez cały wyjazd zostawialiśmy tam część niezbędnego sprzętu. W mojej ocenie Caroline Lodging jest przyjazny m hostelem dla specyficznego grona odbiorców. Jeżeli liczycie na wysoką jakoś usługi, to trzeba szukać czegoś innego. Jeżeli zależy wam na klimacie i na tym, aby nie czuć się jak skarbonka z pieniędzmi to miejsce dla Was. My się z nim zaprzyjaźniliśmy. Niemniej jednak przy okazji trzeba wspomnieć o specyficznym obowiązku meldunkowym w Peru. Przy każdym noclegu musieliśmy wpisywać wszystkie swoje dane wraz z nr paszportów. To samo przy zakupie biletu autobusowego czy nawet biletu wstępu do parku narodowego. Paranoja, jednak nie byliśmy u siebie i trzeba było się przyzwyczaić. 
Pierwszego wieczoru w Huaraz nie próżnujemy. Zaraz po otrzymaniu kluczy od pokoju i złożeniu bagażu ruszamy w miasto. Szybko uświadamiamy sobie, że jest bardzo żywe, kolorowe i intrygujące. W szczególności jeżeli chodzi o ludzi. O czym dane nam było się przekonać niebawem, Huaraz jest stale aktywne. Od wczesnych godzin porannych do później nocy ludzie kręcą się w centrum, jak i na obrzeżach. Rano jest mniej tłoczno, ale odbywają się przeróżne obchody i uroczystości (w Huaraz impreza ciągle trwa, czy to państwowa, czy lokalna). Ludzie pracują do późnej nocy, nie wiadomo czy znając nawet czym jest prawo pracy. Przy tym, pomimo naszych początkowych obaw o bezpieczeństwo, szybko uświadamiamy sobie, że w mieście jest bezpiecznie, a ludzie przyjaźni. Przy tym nie mam wrażenia, iż patrzą na nas jak na ludzi z innej planety, ale zachowują się całkiem normalnie. No i najważniejsze, nie są natrętni, co jest charakterystyczne dla krajów arabskich czy azjatyckich. Ludzie robią wrażenie przyjacielskich, ale zdystansowanych. Pomogą, ale nie zawracają głowy i nie namawiają na siłę. No i nie traktują jak skarbonkę. Przynajmniej taka sytuacja panowała w Huaraz. Inne opinie słyszałem np o rejonie Mchu Picchu, ale to zapewne jest związane z przesytem turystów. 
Pomijając dygresję, podczas nocnej eskapady po Huaraz robimy my zakupy na dzień kolejny. Odwiedzamy lokalny supermarket oraz bazar. Cieszymy oczami wszystkimi wspaniałościami, nie ruszając póki co niczego z obawy o problemy żołądkowe.
Wieczorem zapoznajemy się z mieszkańcami hostelu. Większość z nich stanowią Francuzi, bo i właściciel Paul pochodzi z zachodu Europy. Integracyjne zapraszamy mieszkańców starego kontynentu na wspólne picie lokalnego trunku - Pisco, który kupujemy oczywiście prewencyjnie, jako panaceum przeciwko problemom żołądkowym. Pomimo wysokości kwalifikującej się już do choroby wysokościowej, każdy z nas czuje się dobrze.




23 czerwca 2017 roku

Rankiem zbieramy się niespiesznie, zajadając śniadanie przygotowane przez właścicieli hostelu.



Milutkie lokalne bułeczki z margaryną i dżemem kawa, herbata, a ponadto coś ekstra, jak omlet, koktajl, czy naleśnik . Podziwialiśmy również niesamowity widok rozpościerający się z dachu hostelu i przedstawiający panoramę całych Cordilliera Blanca. Widać zarówno charakterystyczne wierzchołki Vollunaraju, jak i masyw Huascaran. Pogoda zapowiadała się wspaniale. W ramach aklimatyzacji postanowiliśmy odwiedzić pobliską miejscowość Willkawain, gdzie znajdują się starożytne grobowce i przy okazji wdrapać do jeziora Ahuac - 4680 m npm.



Pierwszy raz mamy przy tym przyjemność spotkać się z lokalnymi busami. Ten środek transportu jest niezwykle popularny i tani. Przejazd do miejscowości kosztuje nas 1 sol, przy tym większym benefitem pozostaje możliwość bezpośredniego poznania miejscowych sposobów podróży. Busiki są małe, idealne do przewozu niskich osobników z okolicy. Przy tym płacimy za miejsce i plecaki trzeba trzymać na kolanach, albo płacić za dodatkowe miejsce.
Wyjeżdżając z Huaraz możemy przekonać się, że w mieście droga jest, a poza nim się kończy. Po wyjeździe poza zwartą zabudowę trafiamy na dziurawe szutrówki. Kilka kilometrów i ok. 500 m pod górę jedziemy około pół godziny. Na miejscu kupujemy bilety po 5 soli/osoba, zwiedzamy starożytne grobowce i jemy drugie śniadanie. Pogoda jest nieziemska, na niebie nie ma ani jednej chmurki.




Obejrzawszy dokładnie lokalne ruiny, z lekkimi plecaczkami wychodzimy do góry. Ścieżka jest oznaczona, szeroka i wyraźna. Początkowo wiedzie przez zarośla, by następnie powoli wspinać się na zbocze górskie. Otoczenie mogę określić jako rajskie, jesteśmy niezwykle zaciekawieni całym otoczeniem. Wszystko wkoło jest odmienne od standardów znanych nam z Europy, czy nawet Azji. Inne rośliny, drzewa, które rosną wokoło. Jedne wydzielają specyficzny zapach, inne posiadają ciekawie wyglądające kwiaty. Można by wprost spacerować i obserwować samo otoczenie.




Podchodząc wyżej napawamy się szersza perspektywą łańcuchu górskiego, która rozpościera się teraz przed nami. Droga szybko zmienia się w kamienne schody i wije slalomem wśród skał. Oddechy stają się cięższe, a wysokość daje we znaki. U mnie nastrój nie jest najgorszy, jednak chłopaki powoli zaczynają narzekać. Najgorzej wysokość wpłynęła na Janusza, który zazwyczaj aklimatyzuje się bardzo dobrze. Po kilkuset metrach w pionie wszyscy już jesteśmy zmęczeni, a nastroje się pogarszają. Uznajemy jednak, że chcemy się zaaklimatyzować i wejść nad jezioro. Po kilku postojach, grubo po południu udaje się osiągnąć zbiornik wodny położony wśród skał na wysokości 4680 m npm. Jezioro Ahuac jest niesamowicie pięknie ulokowane wśród skał, w oddali rozpościerają się góry, w tym rogaty, charakterystyczny wierzchołek Vollunaraju. Przy jeziorze wybudowano też schron.




Przewyższenie rzędu 1500 m npm względem noclegu z minuty na minutę wpływało na nas niekorzystnie. Początkowo zakładam, że przy jeziorku spędzimy trochę czasu, jednak na miejscu nikt już nie ma na to ochoty. Pierwszy ewakuuje się Janusz, następnie pozostali. Idziemy szybko w dół, a słońce powoli chyli się ku linii horyzontu. Mimo temperatury w Peru jest aktualnie zima, a słońce wschodzi po godzinie 6:00 i zachodzi około 18:00. Do miejscowości docieramy przed wieczorem i wsiadamy do busika. Teraz folklor jest jeszcze większy. Podróżujemy ze starszymi paniami ubranymi w charakterystyczne kolorowe ubrania i kapelusze. Wiozą ze sobą dosłownie wszystko, począwszy od worka ziemniaków po naręcze zieleniny kończąc. Rozmawiają również o nas. Przy okazji warto wspomnieć o możliwościach językowych naszego zespołu. Ja i Marcin o języku hiszpańskim nie mamy pojęcia. W rozmowach przoduje Janusz, który załatwia 80% spraw z lokalsami. Pozostałe 20% obrazuje możliwości językowe Janka, który choć zaprzecza, że rozumie język to jednak w drobnych sprawach potrafi się dogadać.



Busikiem docieramy z powrotem do Huaraz. Przed powrotem do hostelu zaopatrujemy się w markecie i na targu. Wieczór upływa na rozmowie i wspólnym gotowaniu. Przyrządzamy spaghetti.
Plan na jutro obmyślony - po zastanowieniu podejmujemy decyzję o aklimatyzowaniu się w dolinie Ishinki i podjęciu próby zdobycia dwóch 5 tysięczników.

Więcej zdjęć w GALERII


Ciąg dalszy nastąpi :)

Maraton na orientację KIWON - podsumowanie

$
0
0
Witajcie,
Gdy już opadł biegowy kurz, poniżej chciałbym zabrać głos w sprawie podsumowania.

Fot. Monika Tota



Maraton na orientację KIWON odbył się zgodnie z przewidywaniami. 16 września o godz. 9:00 wyruszyła trasa 50, następnie godzinę później trasa TP20. 
Pomimo, iż na bieg zapisały się 84 osoby, wystartowało 64 uczestników. Linię mety przekroczyli wszyscy, w tym 52 oosby z kompletem punktów kontrolnych. Zwycięzcy na trasie TP 20 pokonali dystans w 2:35 h, ostatnia osoba pojawiła się minutę przed limitem – po 8:59 h. Pierwsza osoba z kompletem punktów na mecie trasy TP50 zjawiła się po 6:07 h od opuszczenia bazy imprezy, ostatnia ponad godzinę po limicie, tj. 13 h. Trasa została określona jako „szybka” i „biegowa”.
Największą trudność sprawił uczestnikom pkt. 12 przy ambonie, który nie został znaleziony przez kilku uczestników. Pomimo tego większa części startujących osób, z którymi rozmawiałem wskazywała, iż bieg mógłby być trudniejszy orientacyjnie, co wezmę sobie do serca na przyszłość. 
Uczestnicy przynieśli ze sobą całą paletę historii, od „krwawej” walki na ostatnich kilometrach trasy, po „szarżujące kozy” i nawigację na podstawie kierunku, z którego słyszano pieśni kościelne ;). Osobom, które na drodze spotkały interesujące historie zapraszam do podzielenia się nimi. Tell me your story . 
Na stronie biegu oraz facebooku będą systematycznie pojawiały się materiały z biegu w postaci wideo, galerii i relacji uczestników. 
Przy okazji przypominam prośbę wypowiadaną podczas dekoracji zwycięzców – zachęcam do dzielenia się relacjami, proszę wszystkich o przesyłanie na adresy mailowe organizatorów galerii z imprezy, które będziemy mogli umieścić na stronie, a ponadto będę wdzięczny za udostępnienie jakiegokolwiek materiału filmowego z imprezy, nawet w formie krótkich urywków, które posłużą do sporządzenia ogólnego wideo promocyjnego. Możecie przyczynić się do rozwoju biegu i wnieść swój wkład w jego organizację. Zachęcam do nadsyłania materiałów.


Fot. Monika Tota


Zapowiadam, iż chcemy, aby impreza KIWON miała charakter periodyczny. Za rok planujemy replay, na który zapraszamy wszystkich dotychczasowych Uczestników, jak i osoby które nie brały udziału w imprezie. Mam nadzieję, że tytułowe kiwony was zaciekawiły i zachęciły do eksploracji Pogórza Karpackiego i Beskidu Niskiego, w której z pewnością Wam pomożemy. Powiadomcie znajomych, mam całą głowę planów na przyszły rok. ;)
Osoby, które zapłaciły wpisowe, ale nie mogły pojawić się na imprezie, są proszone o kontakt z organizatorami. Czekają na was do odbioru pakiety startowe, w tym pamiątkowe koszulki techniczne. 
Prywatnie powiem, że organizacja biegu była dla mnie niezwykle satysfakcjonująca. Pomimo angażu szeregu godzin, zaangażowanie zwraca się w zadowoleniu uczestników. Nie ma nic bardziej budującego niż zmęczone, ale zadowolone twarze, głosy, że impreza się podobała, że wrócą za rok. Serce roście, dziękuję :)

Fot. Monita Tota


Po Maratonie chciałbym już oficjalnie podziękować osobom zaangażowanym w jego organizację, dzięki którym zorganizowanie imprezy stało się możliwe.
Dziękujemy:
- Partnerowi głównemu Fundacji PZU za bezpośrednie finansowe wsparcie imprezy biegowej;
-Patronowi Honorowemu Poseł na Sejm RP Barbarze Bartuś, za pomoc w propagowaniu walorów turystycznych regionów, za opiekę nad projektem, wsparcie w procesie poszukiwania partnerów imprezy, wstawiennictwo u podmiotów trzecich, jak również zagrzewanie Uczestników przed biegiem;
- Wójtowi Gminy Lipinki Panu mgr inż. Czesławowi Rakoczemu za udostępnienie szkoły Podstawowej w Rozdzielu, oraz zapewnienia innej aprowizacji.
- członkom Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Lipińskiej Jastrzębiec za wszelkie działania podjęte w celu pomocy w organizacji Rajdu, w tym koordynowanie współpracy z osobami trzecimi, pomoc w przygotowaniu imprezy;
- prezesowi Towarzystwa Ziemi Lipińskiej Jastrzębiec – p. Piotrowi Popielarzowi za pomoc w koordynacji imprezy na miejscu, zaangażowanie niemal na każdym aspekcie Maratonu, w tym osobistą współpracę z podmiotami trzecimi oraz stawiennictwo na miejscu imprezy, w tym wytrwałe czuwanie na pkt. Nr 9 na Ostrej Górze;
-Monice Tota za dzielną i piękną obsługę fotograficzną biegu;
- Magurskiemu Parkowi Narodowemu za udostępnienie materiałów promocyjnych i upominków dla Uczestników, które zasiliły pakiety startowe;
- wszystkim osobom, które pomogły nam merytorycznie w przygotowaniu imprezy, w szczególności podziękowania dla Huberta Puki i Dariusza Czechowicza.
- uczestnikom Maratonu, którzy pomimo pesymistycznych prognoz pogody stawili się na imprezie, przemierzyli okolicę w poszukiwaniu punktów i stworzyli atmosferę miejsca;
Tomasz Duda
Sędzia Główny

Fot. Monika Tota


Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część II - dolina Ishinki

$
0
0
Dzisiejszy post poświęcony będzie II części wyprawy do Peru w masyw górski Cordilliera Blanca. Tym razem opiszę przebieg jednego z bardziej popularnych regionów - doliny rzeki Ishinki i zdobycie szczuytu Urus Este (5520 m npm ). Zapraszam.


24 czerwca 2017 roku

Rankiem wita nas kolejny piękny dzień w Peru. Z racji planowanego wyjścia i całej masy rzeczy do zabrania, nie mamy czasu do stracenia. Przepakowujemy się, zostawiamy część bagażu do depozytu, po czym z ciężkimi plecakami wyruszamy w miasto. U właścicieli hostelu uprzednio zasięgamy informacji o transporcie i jego cenach. Mamy wsiąść do busa jadącego do Caraz i ewakuować się z niego po drodze. Po obejrzeniu mapy ustalamy, że trzeba dojechać do miejscowości Tarika, a właściwie na jej przedmieścia. Znalezienie w mieście środka transportu nie jest trudne, gdyż to właściwie on szuka Ciebie poprzez "nawoływaczy". Instytucja "nawoływacza" to zaś bardzo ciekawy element kultury peruwiańskiego transportu. W busach, które obsługują podróżnych kierowca zajmuje się wyłącznie kierowaniem pojazdem. Pozostałe czynności obsługuje pomocnik, który nawołuje podróżnych, zbiera pieniądze, pakuje bagaże, zbiera zamówienia na przystanki, dysponuje wolnymi miejscami, etc.





W mieście musimy dokonać jeszcze jednego ważnego zakupu - w dniu wczorajszym sandały Janka wyzionęły ducha i pora zamienić je na na nowszy model. Niestety sandały sportowe są tutaj bardzo drogie, więc kupujący decyduje się na lokalne tzw. sandały wuja Alfreda za 40 soli. W perspektywie okazuje się, że to najlepszy zakup wyjazdu, który nie zawiódł nowego właściciela.
Z Huaraz wyjeżdżamy przed południem, płacąc 3 sole za transport do ww. Tariki. Możemy obserwować drogę krajową z prawdziwego zdarzenia, którą miejscowi dumnie nazywają "highway". Poza relatywnie dobrą jakością interesującym jest umieszczanie na drodze szybkiego ruchu progów zwalniających. Dochodzimy do wniosku, że bez nich zachowanie bezpieczeństwa na drodze byłoby prawie niemożliwe i kierowcy pędziliby tak szybko, jak tylko to możliwe, po przejechaniu kilku kilometrów zorientowaliśmy się, że jednak kultura jazdy jest dobra, a nawet dużo lepsza niż w krajach Europy Wschodniej czy Azji. Miejscowi pomimo dobrej jakości drogi nie pędzą na złamanie karku, nie wyprzedzają na trzeciego i pasażer czuje się  relatywnie komfortowo.



Niestety nie zawsze dobrze się dogadujemy, a w tym przypadku kierowca odwozi nas dwa kilometry za daleko od doliny. W konsekwencji musimy nadzorować wzdłuż drogi, co nie należy do przyjemności. Chociaż w cieniu jest chłodno, na otwartej przestrzeni słońce mocno operuje, nie ułatwiając marszu z ciężkimi plecakami. Po kilku postojach i pół godziny marszu lądujemy już na drodze szutrowej wgłąb doliny, którą jeżdżą jedynie taksówki. Czeka nas ok. 6 km podejścia przez wioski, które chcemy pokonać pieszo. Początkowo odbywa się to bardzo sprawnie, jednak słońce, kurz i ciężar zniechęcają nas od marszu. Po przejściu około 2 km zatrzymujemy taksówkę. Jedziemy upchnięci wraz z dwoma miejscowymi, a przejazd kosztuje  po 12 soli od osoby. Na lokalne warunki drogo, jednak obiektywnie niewiele. Kierowca dostarcza nas wprost pod ścieżkę wiodącą w kierunku parku narodowego.




Podchodzimy powoli w pięknych okolicznościach przyrody. Cywilizacja się kończy, a przed nami otwierają się skalne ściany wąwozu, który przechodzi w dolinę. Zdobywany wysokość niezbyt stromym podejściem, idąc wzdłuż potoku. Wkrótce niebo chmurzy się, co z racji podejścia przynosi nam ulgę. Decydujemy się na stopniową aklimatyzację i nocleg na wysokości około 3700 - 3800 m npm. Niestety wzdłuż potoku nie ma zbyt wielu miejsc i odpowiednią polanę nad rzeką znajdujemy dopiero na wysokości około 3900 m npm. Obserwując otoczenie dostrzegamy, że znajdujemy się w swego rodzaju skarłowaciałym lesie, którego głównym składnikiem są drzewa z cienką, warstwową korą, łuszczącą się jak papier. Wydaje się, że materiał ten świetnie będzie nadawał się do palenia, jednak gdy wieczorem rozpalamy ognisko okazuje się, że samo zapalenie nawet suchych jak wiór kawałków drewna jest trudne i problematyczne. Po kilku próbach udaje się to, zapewniając nam ciepły wieczór przy ognisku.










25 czerwca 2017 roku 

Pomimo niezbyt chłodnego poranka, rankiem na namiocie pojawia się szron. Budzimy się o 6:00 chociaż jeszcze panuje zmrok i powoli wstajemy. Pakowanie obozowiska trwa długo, jednak o 8:00 jesteśmy już gotowi do wyjścia. Zapowiada się piękny dzień, a słońce przebija się przez korony drzew. Przekraczając symboliczną bramę wchodzimy na teren parku narodowego, by po chwili znaleźć się w rozległej dolinie zakończonej lodowymi ścianami. Majaczy również charakterystyczny szczyt Tocllaraju, mierzący ponad 6000 m npm. Dalszy marsz do bazy to czysta przyjemność ze względu na chłodny wiatr i nieziemskie widoki.




Zakończeniem doliny, gdzie ulokowano obóz bazowy, jest rozłożysta polana ze schronem/schroniskiem położonym w jego centralnej części. Oboz zajmuje ogromną przestrzeń. My decydujemy się na biwak nieopodal brzegu rzeki, na początku polany. Rozpoczynamy rozbijanie namiotów, po czym przychodzi do nas strażnik parku. Trzeba kupić bilety kosztujące 65 soli z okresem ważności 21 dni. Bilety są imienne. Strażnik spisuje wszystkie nasze dane i przedstawia do podpisu ciekawe oświadczenia potwierdzające naszą wiedzę o niebezpieczeństwie regionu i zawierające zrzeczenie się roszczeń wobec Parku Narodowego Huascaran.



Płacimy i już więcej nikt nas nie niepokoi.  Po rozbiciu namiotów na wysokości 4350 m npm zwiedzamy kamienny schron, gdzie obozuje grupa niemieckojęzyczna. Warunki są tu naprawdę dobre, porównywalne do schroniskowych. Po nagraniu wody ze strumienia decydujemy się na wyjście aklimatyzacyjne w kierunku drogi na szczyt Ishinka (5530 m npm). W bazie zostaje Marcin, który nie czuje się zbyt dobrze. Pozostała trójka wychodzi na zbocze.



Początkowo podejście bez plecaków idzie sprawnie, jednak im wyżej, tym bardziej zaczynamy dyszeć, a tempo staje się coraz wolniejsze. Po pokonaniu uskoku, na wys. 4700 m npm rozpościera się kolejna polana. Kolejne metry idą już z uporem, a wycieczka kończy się na wys. 4900 m npm, nie osiągnąwszy zamierzonego jeziora do którego zamierzaliśmy dotrzeć. Głowa boli przy każdym kroku, tempo jest żałosne, wracamy. Zejście w dół pokonuję pół-biegiem, przy wspaniałych kolorach zachodzącego słońca. Janusz i Janek schodzą niedługo po mnie. Pomimo nadziei, że wysokościowy ból głowy i złe samopoczucie przejdą mi automatycznie wraz z utrata wysokości, niestety tak się nie dzieje. Czuję się źle, nie mogę jeść. Pierwszy raz od kiedy pamiętam po kilku łyżkach zostawiam liofila, aby go nie zwymiotować. Kładę się do namiotu. Zimowe wieczory w Peru są długie, więc to nie koniec opowieści. Po około dwóch godzinach jest lepiej, zaczynam pakowanie na jutrzejszy atak szczytowy. Choć nie mam pojęcia jakie będzie moje samopoczucie rano, nic nie mówię chłopakom i razem decydujemy się ruszyć na szczyt Urus (5420 m npm), położony dosłownie rzut kamienia od miejsca naszego biwaku. Ishinke zostawiamy sobie na dzień kolejny. 


26 czerwca 2017 roku 

Budzimy się o  4:00  rano. Okazuje się, że wczorajsze otępienie przeszło w niepamięć i dziś już czuję się dobrze. Oczywiście pomijając ból zatok, którego nabawiłem się kilka dni przed wyjazdem, stale próbowałem wyleczyć, i który towarzyszył mi aż do ostatniego dnia wjazdu i poważnie irytował. Choć szczyt zapowiada się bardziej skalny niż śnieżny zabieramy na ostatni odcinek cały sprzęt lodowcowy. Wychodzimy o 5:40, jeszcze w świetle czołówek, a pogoda zapowiada się wyśmienicie. Aby znaleźć drogę wejściową na Urus najpierw dochodzimy do kamiennego schronu, by następnie wspinać się wprost na strome, północne zbocze doliny, które stopniowo przechodzi e skalisty filar.



Podejście wiedzie niekończącymi się trawersami i jest bardzo nużące. Idziemy równo  sprawnie, przewodzi Marcin, który wyrwał mocno do przodu. W pierwszych promieniach słońca, po około dwóch godzinach podejścia docieramy do pierwszego wymagającego większego skupienia odcinka skalnego, do którego pokonania potrzeba użycia wszystkich czterech kończyn. Im wyżej, tym pojawia się również śnieg oraz przeplatane odcinki skalno-snieżne. Około godzinę później wychodzimy nad skały i przed nami rozpościera się ostatni odcinek śnieżny.



Teraz już związujemy się, wyciągamy raki i czekany. Podejście  w śniegu pokonujemy już w pełnym słońcu. Kopuła szczytowa ma formę grani poprzetykanej skałami, której przejście jest męczące, ale przysparza wiele satysfakcji. A porpos zmęczenia, to już od jakiegoś czasu daje się ono we znaki.  Od przekroczenia wysokości 5000 m npm oddechy są coraz szybsze, a głowy bolą tak jak w dniu poprzednim. Ostatnie kilkaset metrów podejścia pokonujemy z dużym wysiłkiem.









Około 10:20 stajemy na śnieżnym wierzchołku Urusa. Pogoda jest idealna, jednak nasze poczucie zniechęca do dłuższego pozostania na szczycie. Po około 20 minutach fotografowania, filmowania i obserwacji zaczynamy zejście. Zachowujemy przy tym skupienie gdyż każdy jest z męczony i o wypadek nietrudno. Po dojściu do odcinka skalnego ciągle trzymamy się razem. Najbardziej na zmęczenie narzeka Marcin i Janusz, który idzie ostatni. Obserwujemy siebie nawzajem, aż ściana zmienia się w normalną ścieżkę. Tam już idziemy każdym swoim tempem, choć kilkukrotnie czekam na chłopaków. Ścieżka w dół jest niezwykle nużąca. Pokonujemy ją bez żadnej przyjemności. Około 13:00 meldujemy się przy schronie wraz z Marcinem i Jankiem. Janusz przychodzi pół godziny później. Wszyscy są solidnie zmęczeni.



Po powrocie do namiotów najpierw przebieramy się i udajmy na krótką drzemkę. Przed zapadnięciem zmroku wspólnie robimy liofilizaty i omawiamy plan na następny dzień. Ja zgodnie z planem chcę iść na Ishinkę, jednak mój pomysł wspiera tylko Janek. Janusz i Marcin w dalszym ciągu czują się źle, ten pierwszy rozważa nawet opcję zejścia do cywilizacji. Dyskusja skończy się konsensusem w postaci kiblowania kolejnego dnia w bazie, gdzie nie musimy się męczyć, a samym siedzeniem zyskujemy aklimatyzację.





27 czerwca 2017 roku

Dziś "restujemy" cały dzień w bazie. Nie ma żadnego celu, planu ani obowiązku. Kilkukrotnie Marcin zapowiada, że wyjdzie się przejść w stronę Ishinki, jednak nic z tego nie wychodzi. bez konkretnego celu na horyzoncie niechęć ogarnia również mnie. W ciągu dnia czas upływa na krótkich spacerach, jedzeniu, spaniu i pisaniu. Dopiero wieczorem gromadzimy się w namiocie Marcina żeby pogadać o wszystkim i o niczym, ale w szczególności o dalszych planach. Po aklimatyzacji na szczycie powyżej 5 k decydujemy, że następnie wybierzemy się na jakiś sześciotysięcznik. Pada na Chopocalqui (6345 m npm), który jest szczytem relatywnie łatwym, ale i pięknym oraz z dobrym dojazdem. Przedtem jednak wracamy do Huaraz, którego to miasta już wszyscy nie mogą się doczekać.







28 czerwca 2017 roku

Budzimy się skoro świat i pakujemy. Przed nami długa droga w dół wzdłuż doliny. Na szczęście mamy plecaki lżejsze o jedzenie oraz motywację w postaci normalnych łóżek, ciepłego jedzenia i prysznica. Zwinięcie całego obozowiska trwa ponad dwie godziny, bo i nasze ruchy nie są zbyt żwawe. Dolina Ishinki funduje nam piękną pogodę kolejnego dnia i zejście przebiega raźno i wesoło. Po około godzinie zatrzymujemy się przy potoku i poświęcamy chwilę na gotowanie rosołu na kuchence gazowej.



Apetyt dopisuje i bulion w połączeniu z kabanosami smakuje wyśmienicie. Dalsza droga w dół to monotonne stawianie kroków i  kilkukrotne mijanie z turystami idącymi w górę. Już przy końcu ścieżki, prowadzącej do samochodowej drogi szutrowej czekamy na Janka. Okazuje się, że jest bardzo zmęczony, a tym samym jego tempo spada. Dochodząc do drogi szutrowej decydujemy, że nie skorzystamy już z taksówki, aloe dojdziemy kilka kilometrów do drogi głównej. Ja, wraz z Januszem i Marcinem idziemy sprawnie, gdy Janek odstaje za nami. Co prawda zatrzymujemy się do kilkaset metrów, ale jakimś sposobem Janek nam "ucieka" boczną drogą. Kompletnie nie mamy pojęcia dokąd poszedł i tracimy ponad godzinę na oczekiwanie, poszukiwanie, bez efektu. Dopiero po jakimś czasie umawiamy się telefonicznie na spotkanie przy drodze głównej. Nie ukrywam, że cała sytuacja i brak kontaktu ze strony Janka podczas naszego oczekiwania mocno mnie irytuje, i gdy po godzinie potykamy się wszyscy dochodzi między nami do niemiłej wymiany zdań. Z perspektywy czasu nie chcę osądzać, kto ponosi winę za rozdzielnie się całej czwórki, ale powstanie spięcia to niestety moja zasługa...



Spięcie nie trwa jednak długo, gdyż mimo wszystko dobrze się dogadujemy. Sytuację łagodzą zakupy z sklepie i rychły powrót do cywilizacji. Na zejściu pojawia się również forsowany przez Janusza pomysł zakupu miejscowego sera i pomidorów - prostych przekąsek które jedliśmy już w różnych rejonach świata. Początkowo oponuję obawiając się lokalnego jedzenia, jednak po jakimś czasie udaje się mu mnie namówić. Po powrocie busem do Huaraz odwiedzamy supermarket oraz bazar, a następnie wracamy do gościnnego Caroline Londging. Ponadto decydujemy się na gotowanie ziemniaków oraz produkcję sosu do nich z lokalnych warzyw. Taka prosta potrawa, a przygotowana własnoręcznie smakuje wyśmienicie. Spędzamy upojny wieczór opychając się jedzeniem i delektując cywilizacją...



--




Ciąg dalszy nastąpi :)



Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część III - Chopocalqui i Huascaran

$
0
0
Tym razem wpis o próbie przekroczenia magicznego pułapu 6.000,00 m npm, jaką podjęliśmy po aklimatyzacji w dolinie Ishinki. Zmagania z naturą, pogodą i naszymi żołądkami.
Zapraszam


29 czerwca 2017 roku


Kolejny ze standardowych dni w Caroline Lodging hostel. Pobudka przed 8:00, przepakowanie, śniadanie i ruszamy w miasto, w poszukiwaniu transportu, pożywienia oraz nowej przygody. Jeszcze dwa dni temu podczas leniwego dnia w bazie w dolinie Ishinki obmyślaliśmy plany i obiektywna kalkulacja pokazała, że mamy jeszcze czas na dwie akcje górskie. Zakładając przy tym, że głównym celem jest Huascaran Sur, postanawiamy dobrze się zaaklimatyzować uprzednio na nieco niższym sześcio-tysięczniku -  Chopocalqui (6354 m npm). Aby zrealizować ten cel uprzednio musimy udać się do miasteczka Yungay, które okryte jest złą sławą. W latach 70-tych ubiegłego wieku trzęsienie ziemi, które spustoszyło ten region, spowodowało usunięcie się mas ziemi i błota z masywu Huascaran, a te dosłownie zmiotły miasteczko z powierzchni ziemi, grzebiąc pod sobą większą część jego mieszkańców. Zdarzenie to zostało jeszcze do dziś w pamięci lokalnej.
Aby dostać się do miasteczka po raz kolejny przychodzi nam zapakować się z ładunkiem do małego busika i zapłacić tym razem po 5 soli. Jeszcze przed podróżą w Huaraz zaopatrujemy się w kartusze gazowe (230 g można kupić za 20 soli - warto wiedzieć) oraz dwie szable śnieżne (po 20 soli sztuka , robione an miejscu z kątowników aluminiowych). O ile do Yungay dojechać nie jest trudno, o tyle dalej musimy  kombinować. Co prawda książkowy przewodnik mówi o transporcie lokalnym w głąb gór, o tyle wszyscy spotkani na miejscu ludzie wspominają jedynie o taksówkach. Pierwszy kierowca za przejazd chce od nas bagatela - 200 soli, a konkurencyjnej ceny nie ma. Ciężkie targi doprowadzają do redukcji ceny o połowę. 100 soli staje się kwotą akceptowalną za przejazd ok. 25 km. Droga wiedzie na wschód, szutrową drogą. Kurz jest wszechobecny, a z każdym kolejnym kilometrem solidnie zyskujemy na wysokości. Przy przekraczaniu granic parku musimy się wylegitymować z naszych biletów. po czym wycieczka trwa dalej. Im głębiej wjeżdżamy w góry tym pogoda psuje się bardziej. Przy tym prognozy nie należą do optymistycznych, a kolejne dni zapowiadają się niepewnie.



Po dwóch godzinach ostrożnej jazdy kierowca podwozi nas wąską drogą wiodącą nad przepaściami na wysokość 4200 m npm. Aż trudno uwierzyć, że droga prowadzi na jeszcze 500 metrów wyżej i przecina Cordilliera Blanca na dwie części. Trudno również uwierzyć, ze droga oznaczona jako główna droga krajowa ma skalistą, nierówną nawierzchnię i szerokość ok. 3 metrów.



Zatrzymujemy się więc na przełęczy i odsyłamy kierowcę, umawiając się z nim jednocześnie na odbiór nas za cztery dni, o 14:00. Po posiłku szybko wychodzimy w kierunku szlaku wiodącego do bazy, gdyż zegarki wskazują już godzinę 14:00. Na zieloną polanę usłaną namiotami trafiamy po pół godziny marszu, spotykając na miejscu ekipę, której nie udało się wejście na szczyt. Młody, lokalny przewodnik udziela nam rzeczowych informacji, życzy powodzenia i pokazuje dalszą drogę do obozu na morenie, którego jeszcze nie widać. Jego postawą jesteśmy mile zaskoczeni. Pomimo późnej pory postanawiamy zaryzykować dalszy marsz.



Chociaż plecaki są ciężkie, a niebo już ciemnieje, idzie się bardzo dobrze. Obóz tzw. "Morain Camp" ma być zlokalizowany na wysokości ok 4800-4900 m npm. Po drodze pokonujemy kolejne moreny. Marsz bardzo się wydłuża, lecz ścieżka jest dobrze widoczna i wiedzie prosto do góry. Wkrótce robił się ciemno, wyciągamy czołówki, a obozu nie widać. Choć nie daję znać po sobie, przychodzi mi do głowy, że obóz możemy zostawić gdzieś z boku po drodze, gdyż jego mieszkańcy mogą po prostu już spać. W okolicach 20:00, po osiągnięciu bagatela 5.000,00 m, solidnie już zmęczeni docieramy na miejsce. Tzn. ja, Janusz i Marcin. Janek trochę osłabł i odstawał. W obozie szybko znajdujemy platformy na namioty, po czym ja z Januszem wyruszamy w poszukiwaniu wody do poziomu lodowca. W zupełnych ciemnościach nie jest to łatwe, gdyż ścieżka staje się niewyraźna, a teren miejscami robi się stromy. Przy tym wchodzimy na 5.000,00 m npm, więc zmęczenie jest duże i bardziej snujemy się, niż idziemy, a zmęczenie robi swoje. Z pełnymi butelkami wracamy do obozu, rozbijamy namioty i zabieramy się za gotowanie. Każdy je przy tym porcję liofila i tak naładowani idziemy spać. Każdy jest zadowolony .....






30 czerwca 2017 roku


... Do czasu. Chwilę po północy budzę się i czuję, że mój żołądek walczy z pokarmem. Niewiele sobie z tego robię, jednak słyszę, że z namiotu obok wychodzi Janusz i narzeka na problemy żołądkowe, wymioty, biegunkę. Przychodzi mi na myśl, że miał pecha i czymś musiał się zatruć. Wracam do snu lecz nie na długo. Wkrótce bóle brzucha rozbudzają mnie na dobre. Żołądek się poddał, a ja muszę szybko uciekać z namiotu zwrócić całą jego zawartość. Rozpoczyna się zabawa z biegunką i wymiotami. Szybka akcja na zewnątrz, powrót do namiotu i tak co kilkadziesiąt minut. Istny koszmar. Przy tym w zabawie zmieniam się z Januszem, który biega z namiotu obok. Takie tortury trwają aż do rana. Przy tym, mimo iż solidnie się odwadniam, nie mogę przyjąć żadnego płynu, gdyż wszystko kończyło na ziemi.



Rano jestem ledwie przytomny i niedolny do niczego. Żołądek się nieco unormował, ale ciągle obawiam się przyjmować jakiegokolwiek jedzenia i picia. Nad ranem problemy żołądkowe zaczęli mieć również Janek i Marcin, jednak nie są one tak intensywne, jak moje, czy Janusza. Cały dzień przesiaduję w namiocie, nie ruszając się nigdzie, na zmianę siedząc, leżąc i śpiąc. Przy tym pogoda nie zachęca do wyjścia, niebo jest zachmurzone, czasem pada śnieg. Któryś z chłopaków proponuje zejście, jednaka ja mocno za tym oponuję. Prawda jest taka, że nie mam siły na nic i nie wyobrażam sobie samego chodzenia, a co dopiero noszenia czegokolwiek. Wiem, że moje samopoczucie na tej wysokości może się jeszcze pogorszyć, jednak wiem, że może być też lepiej. Postanawiam zaryzykować i namawiam chłopaków różnymi argumentami, abyśmy zostali. Zostajemy. Dzień jest ciężki. Staram się powoli nawadniać. W pewnym momencie do naszego namiotu przychodzi lokalny przewodnik z Amerykaninem, którzy podrzucają nam Laremid i liście koki na herbatę. Z wdzięcznością przyjmujemy podarunki i wegetujemy do wieczora. Dziś po wodę idą Marcin i Janek. Każdego z nich kosztuje to niesamowitą ilość wysiłku. Wysokość i zatrucie mocno daje w kość. Siedząc w namiocie dochodzimy przy tym do wniosku co było podstawą naszego rozstroju żołądków, który niemal jednocześnie nas rozłożył. Z pewnością sytuację spowodowało przyjęcie poprzedniego dnia 1,5 kg lokalnego sera, który wcinaliśmy jeszcze na podejściu. Jestem trochę rozżalony, trochę zły na siebie, gdyż już nauczony Kirgistanem powinienem być bardziej asertywny w odmawianiu lokalnego jedzenia. Niestety... W obawie o stan żołądka nie jem nic cały dzień. Kuracja okazuje się skuteczna. Spokojnie przesypiam następną noc.




1 lipca 2017 roku

Rano czuję się już lepiej,  jednak dla bezpieczeństwa w dalszym ciągu nic nie jem. Pogoda nie poprawia się, lecz przynajmniej z tego powodu łatwiej nam przyjąć decyzję o zejściu. O wychodzeniu wyżej nie ma nawet mowy - jesteśmy na to zbyt słabi. W padającym śniegu zbieramy namioty i pakujemy się. Następnie schodzimy.





 Podczas zejścia okazuje się, że nie jestem jednak aż taki słaby jak mi się wydawało. Stawiam kroki raźno i nie męczy mnie to szczególnie. Za to najgorzej idzie Jankowi, którego problemy żołądkowe dotknęły najpóźniej i niedawno opuściły. Musimy kilkukrotnie na niego czekać, choć dla nas to nie problem, a bardziej wytchnienie. Około południa docieramy do Base Camp, gdzie spotykamy grupę turystów z Niemiec z przewodnikami. Zatrzymujemy się tu jedynie na chwilę, chcąc jak najszybciej dotrzeć do drogi i szukać transportu w dół. Gdy stajemy przy szutrówce zaczyna solidnie padać deszcz. Nie mamy innego wyboru jak czekać na przejeżdżające samochody, które toczą się z prędkością 5-10 km/h. Pierwszy przejeżdżający busik jest w pełni zapchany, jednak przy kolejnych mamy już więcej szczęścia. Za nim jadą dwa samochody terenowe, a jeden z kierowców samochodu typu pick-up oferuje nam przejazd za darmo, ale z tyłu na tzw "pace". Oczywiście korzystamy z oferty i chociaż przejażdżka jest niemiła i bolesna, cieszymy się, że dojedziemy bezproblemowo do Yungay. Towarzystwo po drodze zatrzymuje się dwa razy nad jeziorami, na sesje fotograficzne, a my w tym czasie podziwiamy okolicę.  Do miasteczka przybywamy ok. 16:00 i tam rozstajemy się z naszymi kierowcami. Jak mówią - dalej jest "Highway" i nie wolno tak przewozić ludzi. Korzystamy więc z tradycyjnego transportu i wracamy do Huaraz po raz kolejny. Pogoda podczas ostatnich dwóch godzin zmieniał się diametralnie. Gdy w górach nie można było liczyć na żadne przejaśnienia, w dolinie jest czyste niebo i wspaniała popołudniowa atmosfera. Po prostu inny świat od ponurego górskiego krajobrazu.



W Huaraz decydujemy się w końcu zrobić neutralne, gotowane jedzenie. Jeżeli o mnie chodzi to już mija druga doba, gdy nie jem nic, ale w mieście mając niedaleko zaplecze sanitarne mogę zaryzykować, gdyż i organizm domaga się posiłku. Kupujemy produkty i hostelowej kuchni sporządzamy warzywny sos z ziemniakami. Lokalnego mięsa nikt nie chce ryzykować, a warzyw nie brakuje. Korzystamy więc z tego, co najlepsze. W hostelu po raz kolejny wita nas miła atmosfera i właściciele, którzy widocznie interesują się naszym losem, w szczególności oferując leki żołądkowe. W tym miejscu wypada wspomnieć, iż o ile hostel Caroline Lodging pod względem wygód delikatnie mówiąc "nie powala", to obsługa zasługuje, aby na akomodacje wybrać właśnie to miejsce. Gospodarze służą pomocą, miłym słowem i można na nich liczyć w wielu kwestiach.



lipca 2017 roku

Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy szeroko pojęty rest. Chociaż wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem gorącym przeciwnikiem szeroko pojętego siedzenia w miejscu, to jednak tym razem po ostatniej przygodzie po prostu należy to zrobić. Wstajemy późno, jemy wolno śniadanie, w okolicach południa idziemy na zakupy. Stan naszych żołądków, a raczej ich kurczenie się łatwo zaobserwować. Pierwszego dnia po przyjeździe do Huaraz śniadanie w hostelu było dla nas niewielkie i trzeb było jeszcze przed wyjściem dożywić się na własna rękę. Natomiast po przygodzie pod Chpocalqui tej samej ilości pożywienia nie możemy zmieścić. Taki stan utrzymuje się już do końca wyjazdu. Robimy więc solidne zakupy i robimy obiad, który okazuje się być obiadokolacją. Jedzenie ciężko się przyjmuje po dwóch dniach głodówki. Obmyślamy wspólnie plany na dzień następny, po czym każdy "zagrzebuje" się w swoich sprawach. Wieczorem wstępnie przepakowujemy się przed głównym celem wyjazdu.






3 lipca 2017 roku

Po dwóch dniach od przykrego incydentu żołądkowego budzimy się już prawie w pełni sił. Jemy śniadanie, po czym pakujemy się na Huascaran, gdzie planujemy spędzić 5 dni. Uzupełniamy zakupy, wsiadamy w bus do Youngay, jednak opuszczamy go nieco wcześniej, w miejscowości Mancos. Stamtąd taksówką przemieszczamy się w góry, na wschód, do miejscowości Musho (15 soli/4 osoby). Nad okolicą rozpościera się monumentalna postać GÓRY. Masywna, obła sylwetka Huascaran jest widoczna jak na dłoni i wygląda naprawdę monumentalnie, niby tak samo, a zupełnie inaczej niż na zdjęciach. Po opuszczeniu taksówki zostajemy przejęci przez miejscową starszą Panią, która prosi nas o podanie danych i nr paszportu, gdyśmy mieli nie wrócić, etc.





Choć nie wiemy, jaka jest jej funkcja, kobieta wydaje się przejęta swoim zadaniem, Po wylegitymowaniu sie wobec babci możemy iść dalej, ścieżką wiodącą wzdłuż potoku, do bazy pod Huascaran. Przy tym w okolicy nie widać żadnych turystów ani wspinaczy i w porównaniu do odwiedzonych do tej pory miejsc, jest po prostu pusto. Podążamy za niezbyt wyraźną ścieżką po szlaku, jaki mam zapisany na GPS. droga wiedzie przez niewysoki las i jest bardzo monotonna. Nie ma zbyt wielkich przewyższeń, ale krajobraz nie zmienia się  stawianie kroku za krokiem dłuży się po jakimś czasie. Z miejscowości wychodzimy dość późno, co ostatnimi czasy mamy w zwyczaju. Późno, gdyż biorąc pod uwagę zachód słońca po godzinie 18:00, to wyjście o 14:00 do wczesnych nie należy. Kolejnymi trawersami idziemy więc do wieczora, by przez zmierzchem wyjść na otwartą przestrzeń trawiastego grzbietu. Mamy nadzieję, że baza jest tuż-tuż, jednak czeka nas jeszcze dwieście metrów podejścia w zupełnych ciemnościach. W miejscu base camp (ok. 4200 m npm) spotykamy jedynie krowy, których oczy świecą się w świetle czołówek. Okolica jest zupełnie pusta, a znalezienie źródła wody zajmuje nam dłuższą chwilę. Baza znaczy przy tym ostatnią polane na trasie, gdyż wyżej zaczynają się wypolerowane skały.  W ciemnościach rozbijamy namioty, po czym jemy liofile i idziemy spać.





Położenie bazy na swego rodzaju platformie nad doliną powoduje, że ciągle mamy zasięg telefoniczny, zaś światła migoczące w oddali robią niesamowite wrażenie.


4 lipca 217 roku

Wstajemy po wschodzie słońca, jest zimno. Po wewnętrznej stronie namiotów zgromadził się szron. Zanim słońce rozświetli nasze obozowisko, panuje zimowa aura i siedzimy solidnie opatuleni. Po śniadaniu jest już przyjemniej, chociaż nie spieszy nam się zbytnio i wychodzimy około 11:00 ubrani w membranowy ubiór i górskie buty.



 Już kilkadziesiąt metrów za bazą rozpoczyna się bariera skał, którą będziemy się przemieszczać. Początek nie rokuje dobrze, gdyż podczas pierwszego odcinka wspinaczki, Janek na płaskiej skale chwieje się, upada i zjeżdża po jej tafli ok 10 metrów w dół. Skała na szczęście kończy się płaskim terenem i poza zadrapaniami nie odnosi kontuzji. Niem niej jednak dzień rozpoczyna się od chwili strachu. W skalistym terenie manewrujemy poszukując kamiennych kopczyków. Przeważnie nie ma z tym problemów, ale czasami się gubimy. Przy tym trzeba iść za ścieżką, aby nie wpakować się w trudny teren. Należy również uważać na sposób chodzenia po nachylonych płytach, aby nie zsunąć się, jak Janek na początku. Wyobrażamy sobie, że gdy jest mokro zejście musi być przygodowe. W niektórych miejscach odcinki są ubezpieczone łańcuchami. Widać również dużo samych spitów po łańcuchach. Wydaje mi się, że ścieżka kiedyś była lepiej ubezpieczona, ale lokalni przewodnicy zapewne postanowili uczynić ją bardziej niedostępną.




Po południu w oddali pojawia się sylwetka schronu Refugio Huascaran, która jest znakomicie widoczna na tle skał. Na miejsce (4800 m npm) docieramy po godzinie marszu. Ku naszemu zupełnemu zdziwieniu wielkie i nowe schronisko jest puste. Na miejscu nie ma zupełnie nikogo. Zamknięte drzwi i okna, otwarty jedynie winterraum, chociaż w takim stanie, że nie zachęca do korzystania. Nasza sytuacja zmienia się diametralnie i nie wiemy co robić.





Spodziewaliśmy się na miejscu co najmniej kilku ekip, a tym samym chociaż pozorów bezpieczeństwa. Dzisiejszy plan zakładał co prawda dojście do C1 ok 400 m wyżej, jednak nie wiem czy go zrealizujemy. Faktem jest, że pod góra pozostajemy zupełnie sami, a o naszym wyjściu poza właścicielami hostelu w Huascaran nie wie zupełnie nikt. Służb ratunkowych w okolicy nie ma, a w braku turystów zupełnie nikt nie będzie wiedział o jakimkolwiek wypadku. Pod Refugio Huascaran zrzucamy plecaki i zatrzymujemy się na dłuższą przerwę. Rozmyślamy nad dalszymi krokami, rozmawiamy. Choć decyzja przeciąga się i nie jest łatwa, to postanawiamy nie ryzykować samotnego wejścia, biorąc pod uwagę niepewne prognozy pogody. Czytelnikowi może wydawać się to dziwne, jednak biorąc pod uwagę statystyki wypadków na Huascaran i teren im sprzyjający, samotne wyjście byłoby obarczone dużym ryzykiem. Zbyt dużym jak dla nas i niepotrzebnym. Ostatecznie decydujemy, że w górę nie ma sensu iść, jeżeli w obozie pierwszym nie będzie nikogo. Decydujemy się pozostać przy schronie na noc, a rankiem pójść na rekonesans do C1. Na wypłaszczeniu nieopodal rozbijamy namioty i zajmujemy się aktywnościami biwakowymi. Zachód słońca u stóp Huascaran wygląda wspaniale. Góra migocze czerwienią i fioletem. Po zachodzie słońca świeci natomiast odbitym światłem księżycowym. Wygląda to wprost bajkowo.




5 lipca 2017 roku

Budzimy się przed świtem, pakujemy w małe plecaki i wychodzimy około 8:00. Idę wraz z Jankiem i Januszkiem. Marcin decyduje się na wartę w obozie. W trójkę podchodzimy więc pochyłymi płytami, które zdają się nie mieć końca. Przed świtem trzeba uważać, gdyż miejscami płyty są zalodzone, co powoduje konieczność zachowania wzmożonej czujności. Przemieszczamy się szukając kamiennych kopczyków. Problem pojawia się, gdy jest ich zbyt dużo i nie wiadomo, w którą stronę się skierować. Droga ma charakter "czujny", ale ciągle trekingowy.




Po drodze jest tylko kilka nietrudnych momentów wspinaczkowych. Po około 1-2 h marszu docieramy pod lodowiec i znajdujemy stare ślady.  Stare, tzn. ok. sprzed tygodnia. Związujemy się, zakładamy raki, wyciągamy czekany i idziemy.



W stosunku do zdjęć, lodowiec jest bardziej nachylony, a kolejne 200  jakie pokonujemy lodowcem dłuży się trochę. W oddali nie widać ani śladów namiotów, ani ludzi. Przed południem dochodzimy na teren obozu pierwszego na 5200 m npm, jednak nikogo tu nie ma. Teraz definitywnie postanawiamy zrezygnować ze zdobywania góry, w szczególności, że dalsza część podejścia nie zachęca, strasząc złowrogo wiszącym serakiem.






Na miejscu obozu I robimy kilka zdjęć, po czym bezceremonialnie schodzimy. Najpierw lodowcem, następnie skałami. Do Marcina docieramy około południa. Razem pakujemy namioty, zwijamy sprzęt i zaczynamy schodzić. Przed nami kawał drogi, choć postanawiamy zejść trochę innym wariantem, z pominięciem base camp. Droga wiedzie stromo w dół, ale wydaje się sporo krótsza. W dolnej części podejścia spotykamy trójkę Hiszpanów wraz z lokalnym tragarzem. Życzymy im powodzenia, ale rozwiewamy wyobrażenie o otwartym schronie i jakimkolwiek towarzystwie. Wydają się nie być z tego powodu zadowoleni i trudno im się dziwić.



Nasza czwórka tymczasem kontynuuje żmudne zejście, które dłuży się niemiłosiernie. Im niżej tym słońce bardziej zaczyna przypiekać i męczyć nas jeszcze bardziej. W pewnym momencie zbaczamy z właściwej drogi i nadrabiamy około kilometra zbędnego trawersu, tracąc jednocześnie ponad pół godziny. Winę za to ponoszę osobiście, gdyż prowadzę towarzystwo, a moje gapiostwo kosztuje wszystkich.



Mimo, iż nie znamy drogi i nie mamy jej na GPS po kilku godzinach udaje się nam trafić do wsi. Słońce już zachodzi, gdy docieramy do pierwszych zabudowań. Na szczęście z transportem nie ma problemu, gdyż chętnych do podwózki nie brakuje. Tum razem płacimy 10 soli i zjeżamy do dna doliny i drogi głównej. Im niżej tym lepiej, gdyż transportu po drodze nie brakuje, I chociaż busik jest bardzo zatłoczony, a przejechanie 50 km z plecakiem na kolanach nie jest najprzyjemniejsze, to jednak z radością w duchu przemierzamy kolejne kilometry, z myślą o Huaraz i noclegu pod dachem.
Do miasta docieramy już w nocy. Robimy tradycyjne zakupy i zastanawiamy się, jak najlepiej zagospodarować kolejne dni.

Ciąg dalszy nastąpi

GALERIA



Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część IV - Vallunaraju i powrót z Raju :)

$
0
0
Tym razem ostania część relacji, dokumentująca wyprawę do Peru. Tym razem będzie o ostatnim górskim sukcesie wyjazdu i żmudnym powrocie do cywilizacji, Polski, domu :). Enjoy


6 lipca 2017 roku

Po śniadaniu i konsultacji z właścicielem Carooline Lodging plany mamy już właściwie sprecyzowane. Idziemy na trekking w doliny górskie leżące nieopodal, z zamiarem okrążenia szlakami wzgórza Churup (5498 m npm). Po sprawdzeniu listy obecności okazuje się, że Janek zostaje w Huaraz, a pozostali jeszcze mają chęć na wyjście. Pakujemy się bez pośpiechu i wychodzimy na miasto.



Znalezienie transportu do pobliskiej miejscowości Luppa zajmuje nam ponad godzinę i kończy się wynajęciem taksówki, która za 15 soli dowozi nas te kilka kilometrów. Z miejscowości idziemy już pieszo do początku parku narodowego i miejscowości Pitec, Droga upływa przyjemnie, możemy podziwiać lokalną kulturę oraz widoki migoczące w oddali - Huaraz i masyw Cordilliera Blanca. Niemniej jednak ponad dwa tygodnie noszenia plecaka męczy i pomimo relatywnie niewielkiego wysiłku, daje się on we znaki. Sam czuję ból pleców już po kilku godzinach marszu. Na granicy parku narodowego spotykamy miłego strażnika, o raz kolejny uzupełniamy formularze i disclaimer, po czym ruszamy w dalszą drogę. Jest już bardzo późno, nawet jak na nasz standard, gdyż dochodzi godzina 16:00.



Dodatkowo, gdy nad doliną świeci słońce i na niebie nie ma chmur, góry są całkowicie spowite mgłą i lada chwila możemy spodziewać się deszczu. Jesteśmy zdeterminowani i wychodzimy w kierunku doliny niemniej jednak, gdy nad nami robi się ciemno od chmur, a deszcz zaczyna padać, z podkulonymi ogonami wracamy do granicy parku i na parkingu postanawiamy robić namiot. Przy tym należy zaznaczyć, iż sytuacja moja i Janusza po ostatniej przygodzie z serem jest stabilna, o tyle Marcin męczy się dalej z problemami żołądkowymi już od kilku dni. Ma problem ze zjedzeniem czegokolwiek, a gdy już zje to organizm każe mu się tego pozbyć. Biegunka nie jest intensywna ale bardzo częsta i irytująca.



Zmiana planów trekingowych nie przeszkadza nam, aby było fajnie. W trzy osoby siedzimy w jednym namiocie Marcina, jemy co tu wnieśliśmy i rozmawiamy. Chmury na niebie i zachód słońca fundują nam znakomity spektakl przez co nie mamy powodu żałować, że się tu znaleźliśmy.






7 lipca 2017 roku

Wstajemy przed 8:00 i powoli organizujemy sobie dzień. Parking z każdą chwilą ożywa. A to przechodzą miejscowi w kolorowych strojach, pozdrawiając nas, a to pojawia się strażnik parku i kolejni turyści. Za namową miejscowych decydujemy się pójść w kierunku jezioro Churup, które położone jest nieopodal, u podnóża szczytu o tej samej nazwie. Miejsce okazuje się być bardzo popularne wśród turystów, a droga wiodąca do niego ma początkowo szerokość szosy samochodowej.



Przy znakomitej pogodzie, z relatywnie niezbyt ciężkimi plecakami, w sandałach, szybko zdobywamy wysokość. Początkowo zmierzamy odsłoniętym grzbietem, następnie trawersem wzdłuż zbocza, by wejść w dolinę górską. Następnie droga mocno staje dęba i zaczyna się etap wspinaczkowy, ubezpieczony stalowymi linami. Dla nas jest ot o tyle trudne, o ile mamy sandały na nogach, a nawierzchnia jeszcze po porannym przymrozku bywa miejscami zalodzona. Duże plecaki również nie pomagają w utrzymaniu równowagi, jednak nie mamy z nią większego problemu.



Wspinaczka wzdłuż wodospadu oraz potoku jest bardzo przyjemna i dostarcza wielu wrażeń. ścieżka następnie opada trochę, by po chwili zmienić znowu charakter i wprowadzić nas na spiętrzenie, które poprzedza bezpośrednio jezioro. Nad taflą wody nie brakuje turystów, przy tym najwięcej jest Azjatów i Amerykanów. Jezioro położone jest na wysokości 4560 m npm, przy czym można wyjść jeszcze 100 metrów wyżej, do mniejszego jeziorka. Janusz zostaje tutaj, ja zaś z Marcinem na lekko idziemy jeszcze wyżej. Droga wiedzie długim trawersem, a następnie wspina się na skaliste zbocze do wysokości 4700 m npm. Na górze spędzamy jedynie kilka minut, by po chwili skierować się do zejścia. Szybko docieramy do miejscu postoju Janusza, po czym idziemy w dalszą drogę w dół.



Błyskawicznie pokonujemy odcinek wzdłuż potoku, chwilę dyndamy na linach, by niewiele później schodzić już w kierunku granic parku narodowego. Na miejscu budzimy powszechne zdziwienie, gdy deklarujemy, że idziemy pieszo do najbliższej miejscowości, gdyż nie chcemy płacić za transport z Pitec dwukrotnie więcej. Do miejscowości Luppa, skąd de facto rozpoczęliśmy wycieczkę docieramy około 14:00. Na miejscu transport publiczny nie jeździ widocznie zbyt często, a w rezultacie niewiele myśląc decydujemy się na przejazd z lokalsem po 5 soli za osobę. Po powrocie do miasta spotykamy się z Jankiem i zaliczamy rutynową wycieczkę po sklepach i bazarach. Wieczorem standardowo gotujemy i smażymy. Snujemy też plany na ostatni podryg tego wyjazdu...


8 lipca 2017 roku 

Kolejny już, przedostatni przepak w Huaraz przed ostatnią akcją górską. Chociaż jesteśmy już zmęczeni i nie chce nam się, postanawiamy jeszcze powalczyć. Pada na górujący nad miastem szczyt Vallunaraju (5686 m npm) - szczyt leżący blisko, z dobrą logistyka i idealny jako podsumowanie działalności górskiej. Mamy do zagospodarowania dwa dni, gdyż na 10 lipca wieczorem zakupiliśmy już bilety powrotne do Limy. Po konsultacji z właścicielem dowiadujemy się, że jeżeli nie weźmiemy transportu prywatnego do Base Camp to potrzeba trzech dni, ale w dwa może się udać. Spróbujemy. 
Tym razem Marcin, którego nie odpuszcza biegunka zostaje w mieście, zaś Janek oferuje nam support w bazie, zastrzegając, iż nie idzie wyżej. Akcję górską mam przeprowadzić wraz z Januszem. Nie będę ukrywał przy tym, iż na Vallunaraju jedziemy trochę w ramach rewanżu, żeby odkuć się za Chpocalqui i Huascaran, żeby pokazać, że możemy. Tylko komu? Najprawdopodobniej sobie i tym samym poprawić nadwątlone morale. Marcin odprowadza nas do centrum miasta, gdzie znajdujemy publiczny transport do miejscowości Marian za 1 sol/osoba. Busik jedzie ciągle do góry, niemiłosiernie piłując. Sześć kilometrów w około pół godziny to wynik, jaki udaje mu się osiągnąć. Dla nas im wyżej tym lepiej, toteż opuszczamy maszynę na ostatnim przystanku. Dalej idziemy pieszo.



Droga wiedzie najpierw szutrówką (właściwie wszystkie drogi poza główną to szutrówki), by po chwili zmienić się w ścieżkę biegnącą grzbietem pomiędzy skałami. Niebawem trafiamy na otwartą przestrzeń, a przed nami pojawia się pasmo górskie, zakończone lodowo-skalnymi ścianami i otwartą gardzielą doliny, do której zmierzamy. Grzbiet, który pokonujemy jest całkowicie odsłonięty i słońce grzeje nas mocno. Na szczęście z racji temperatury nie jest przesadnie gorąco, ale optymalnie. Przy tej okazji muszę wspomnieć, że pogoda w Peru bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła w kontekście relatywnie niewielkich wahań temperatury. Gdy w Azji w dzień temperatura na lodowcu w słońcu sięga 30-40 stopni, w nocy zaś spada poniżej -10, tutaj codziennie termometr wskazuje nie mniej niż 18 i nie więcej niż 23 stopnie Celsjusza, a nie spada poniżej -10 , - 20. Po prostu funkcjonuje się przyjemnie i zmęczenie aż tak nie daje się we znaki, szczególnie w pełnym słońcu.






Toteż marsz pod Vallunaraju, mimo iż w pełnym słońcu oraz pod koniec wyjazdu, był znośny. W dolinie zrobiło się już chłodniej, jednak plecaki dawały się solidnie we znaki. Na domiar złego objawy mojej biegunki wróciły i miałem solidne obawy, czy uda mi się zaatakować górę. Na chwilę obecną celem było dotarcie do Base Camp położonego na końcu doliny, którą szliśmy około 10 kilometrów. Gdy dotarliśmy do bazy słońce schowało się już za wysoki horyzont i zrobiło się zimno. Miejsce położone na 4450 m npm okazuje się równocześnie schronem i centrum szkolenia przewodników górskich, z których kilku rezyduje w budynku. Co ciekawe, nieopodal zbudowano nawet toalety.





Z racji zmęczenia i temperatury niezwłocznie rozbijamy namiot, ubieramy najcieplejsze ubrania i rozpoczynamy przygotowywanie jedzenia. Wieczorne czynności kończymy spakowaniem plecaków szturmowych i całego sprzętu na jutro. Szykuje się ambitny plan do zrealizowania.


9 lipca 2017 roku

Dzień rozpoczynamy pobudką o 2:30. W nocy jest widno jak w dzień, gdyż księżyc mocno świeci po zboczach i lodowych ścianach. Ubieramy się, jemy, pakujemy. Niezwłocznie wychodzimy na podejście o 3:40.



 W świetle czołówek szukamy ścieżki, ale nie jest to trudne. Zbocze jest bardzo strome i nie ma wielu wariacji do poprowadzenia dróżki. Tempo mamy bardzo dobre i szybko zdobywamy wysokość. Szlak wiedzie początkowo bardzo stromo w górę, a następnie łagodniejszym już trawersem w kierunku moreny i skał poniżej lodowca. Szlak jest znakomicie oznaczony i widoczny z powodu księżycowego światła i bezchmurnej pogody. Około 5:00 docieramy do Moraine Camp (4950 m npm), gdzie rozstawionych jest kilka namiotów. Po krótkiej przerwie i zjedzeniu batona idziemy dalej, tym razem wspinając się przez barierę skalną. Przed 6:00 docieramy do podstawy lodowca.



W majaczącym wschodzie słońca i zachodzie księżyca, następujących równocześnie, "szpeimy" się. Na lodowcu przed nami widzimy co najmniej trzy zespoły. Jako, iż posuwamy się dobrym tempem po kilkunastu minutach mijamy przewodnika wraz  klientem. Dalej idzie się coraz ciężej, a tempo spada wprost proporcjonalnie do wzrastającej wysokości. Mimo wszystko jest lepiej niż się spodziewałem. Trzymamy odległość długości liny lecz teren nie jest szczególnie uszczeliniony. Kilkukrotnie przechodzimy przez mosty śnieżne. Droga jest widoczna i wydeptana, prowadząc pomiędzy charakterystyczne "rogi" Vallunaraju.






Kilkukrotnie pokonujemy miejsca bardziej czujne, jednak generalnie teren nie sprawia nam trudności. Pogoda jest znakomita, a im dłużej idziemy, tym robi się cieplej. W międzyczasie próbuję skontaktować się z Jankiem prze krótkofalówkę, jednak jest to niemożliwe. Gdy wychodzimy na przełęcz pomiędzy wierzchołkami dociera do nas słońce, które mocno grzeje. Grań szczytowa nie jest długa i pokonujemy ją bardzo sprawnie. Na szczycie meldujemy się około 8:00 rano, spotykając dużą grupę z lokalnym przewodnikiem. Robimy kilka zdjęć, podziwiamy spektakularny widok i po przegryzieniu batona ruszamy w dalszą drogę w dół.




Ze szczytu bardziej zbiegamy niż schodzimy, gdyż chcemy jak najszybciej przejść niebezpieczne odcinki, zważywszy że słońce już mocno operuje na niebie. Robi się ciepło, miejscami nawet gorąco. Zbiegamy w godzinę do podstawy lodowca i na skałach już rozwiązujemy się. Dalej schodzimy skałami, przez obóz moraine camp. Stamtąd kontaktujemy się z Jankiem i zapowiadamy rychłe zejście do bazy. Na trawersie rozwijamy dużą prędkość, którą tracimy dopiero na stromym zejściu w dół zbocza, gdyż robi się niebezpiecznie. Niedaleko dna doliny spotykamy grupę turystów, która mozolnie brnie do góry. Dobijamy do bazy ok. 10:50, gdzie czeka Janek z ugotowana zupą i liofilem.




 Okazuje się, iż cała akcja górska zajęła nam 7 h. 10 min. Pożywiamy się trochę w biegu i jednocześnie niemal przebieramy, suszymy ubrania i pakujemy obozowisko. Nie jesteśmy zbytnio zmęczeni, toteż sprawnie uwijamy się z całym wyposażeniem. Po 12:00 opuszczamy bazę i sprawnie maszerujemy w dół doliny. Droga dłuży się trochę i po jakimś czasie robi się monotonnie i śpiąco. Przy tym im niżej, tym cieplej.




O 14:30 docieramy do wsi Marian, ale z racji niedzieli nie spodziewamy się na szybki transport. Ku naszemu zdziwieniu po kilkunastu minutach oczekiwania na horyzoncie pojawia się busik, który za 1,5 sol/osoba dowozi nas do centrum Huaraz. Jako, iż wszystkie górskie cele mamy już zrealizowane,  przełamujemy strach przed lokalnym jedzeniem  i zajadamy się szaszłykami z kurczaka, serwowanymi na lokalnym bazarze (2 sole/sztuka). Próbujemy również lokalnych specjałów, tj. herbat z alkoholem, precli z rusztu, prażonej kukurydzy czy sałatki tak ostrej, że nie sposób jej przełknąć. Jest w czym wybrać, a przekąski kosztują dosłownie grosze. Wieczorem kupujemy również lokalne owoce. Te ciekawsze, których próżno szukać w Europie. Najedzeni rezygnujemy tym razem ze wspólnego gotowania.




10 lipca 2017 roku

Ostatni dzień w Huaraz spędzamy raczej standardowo. Jemy śniadanie, wstępne pakujemy plecaki, które odkładamy do depozytu i idziemy na miasto. Celi mamy co najmniej kilka, a najciekawszym jest sprzedaż sprzętu wspinaczkowego. Marcin opowiada, iż poprzedniego dnia, gdy my walczyliśmy na Vallunaraju, on chodził po mieście i udało mu się sprzedać kilka rzeczy, które tak czy inaczej planował wymienić. Postanawiamy na wszelki wypadek też zabrać ze sobą co niego i spróbować sprzedać. Ponadto każdy chce wymienić lokalna walutę na coś powszechnie akceptowalnego i kupić pamiątki dla bliskich.



 Największe wyzwanie mamy z pierwszym zadaniem. Chodzimy od sklepu do sklepu i próbujemy sprzedać co mamy zbędnego. Generalnie targi kończą się bardzo dobrze i kończą się sprzedażą szeregu elementów wyposażenia za dobre pieniądze. Podsumowując powiem, że do kraju wracałem bez górskich butów, gdyż cena za jaką je sprzedałem była co najmniej zadowalająca. Następnie od sklepu do sklepu szukamy pamiątek - kubków, biżuterii, pocztówek, etc. Swetry i czapki z alpaki cieszą się dużą popularnością. Postanawiamy spróbować także lokalnej kuchni, która okazuje się niebywale tanie. Za 10 soli kupujemy munu dnia, na które składają się dwa dania, przystawka, deser i napój. Drobne wydajemy również w inny sposób, próbując lokalnych lodów oraz świeżych soków, które sprzedawane są niemal na każdym rogu.



Wieczorem żegnamy się z właścicielami hostelu, których długo zapamiętamy. Pani właścicielka na pożegnanie tytułuje nas jako "chicos montañeros", które to stwierdzenie bardzo nam się podoba. Około 20:30 trafiamy na dworzec autobusowy i czekamy na nasz transport. W tym miejscu warto powiedzieć, iż w Peru, a szczególnie w Huaraz nie ma czegoś takiego jak standardowy wspólny dworzec autobusowy. Nie wiem, czy działa tu transport publiczny, zaś z pewnością większość kursów obsługują podmioty prywatne. Przy tym każdy z nich ma odrębne stoisko w innej części miasta. Takie stoisko zaś jest swego rodzaju prywatnym dworcem. Aby kupić bilet należy trafić do stoiska konkretnego przewoźnika i dokonać zakupu.





Autobus mamy wykupiony na godzinę 22:00, ale spóźnia się i przyjeżdża dopiero 40 minut później. Po tym incydencie wszystko idzie już zgodnie z planem. Dostajemy swoje miejsca, po czym bezceremonialnie kładziemy się spać.


11 lipca 2017 roku

Budzimy się w Limie o 5:00 rano, jeszcze w nocy. Pogoda jest taka sama, jak w momencie, gdy opuszczaliśmy miasto - szara, wilgotna, zimna i smętna. Po opuszczeniu autobusu nie mamy woli walki i przebijania się przez ciemne miasto na lotnisko. Ulegamy namowie taksówkarza i za 50 soli jedziemy na miejsce.




Na lotnisku w znajomym miejscu rozbijamy koczowisko. Jemy, śpimy, gapimy się w ścianę. Wszystko po to aby przeczekać te kilka godzin do 11:15, kiedy ma rozpocząć się nasz lot. Po rozpoczęciu procedury odprawy nasza sytuacja nabiera tempa. Szybko meldujemy się w samolocie Iberia Airways, w którym mamy spędzić następne kilkanaście godzin. Tym razem usługi okazują się być dużo gorszej jakości, niż standard do którego przyzwyczaiło nas British Airways. W locie pijamy strefy czasowe i zaliczamy ekspresowo szybką noc, po czym o świcie docieramy do Madrytu.


12 lipca 2017 roku

Na tamtejszym lotnisku mamy już trochę zabawy, gdyż musimy przemieszczać się pomiędzy poszczególnymi sektorami, oddalonymi oo kilka kilometrów i połączonych metrem. Podczas odprawy również jesteśmy celem dokładnego badania służb celnych , którzy kontrolują nas widocznie  w poszukiwaniu narkotyków. Nikt nie zostaje jednak zatrzymany do dokładniejszej kontroli. Chwila niepewności pojawia się jedynie w jednym momencie, gdzie Marcin ma problem, aby automatyczny czytnik wykrył podobieństwo jego zarośniętej trzytygodniową brodą twarzy do tej zamieszczonej na paszportowym zdjęciu. Jest to jednak smaczek wzbudzający uśmiech, a nie realny problem.



W kolejny samolot do Berlina wsiadamy o godzinie 8:45 aby przed południe dotrzeć na miejsce. Niestety, pomimo słonecznej pogody w Hiszpanii, Berlin wita nas deszczem i chmurami. 5 kilometrów dzielących nas z lotniska na dworzec autobusowy pokonujemy oddzielnie - ja z Marcinem pieszo, Janek z Januszem autobusem. Spotykamy się na miejscu, robiąc po drodze zakupy w Lidlu. Na transport do Polski przychodzi nam czekać do wieczora. Godziny wleką się w nieskończoność, a spędzamy je w lokalnej poczekalni, która powoli zapełnia się ludźmi.
Mój transport wyrusza o godzinie 19:00, przy tym trochę się opóźnia. Żegnamy się z chłopakami licząc na rychły kontakt. Oni wyjeżdżają również polskim busem za niespełna pół godziny, do Warszawy.


13 lipca 217 roku

Dużą część podróży przesypiam, budząc się dopiero przed Krakowem. Docieram na mieszkanie po godzinie 4:00 rano i w tym momencie moja ponad dwudziestodniowa podróż kończy się. Janusz kończy swoją przed godziną 8:00, zaś Janek i Marcin przekraczają progi domów przed południem. Powyższe akcenty kończą epopeję "Hola Cordilliera".


Podsumowanie

"Hola Cordilliera" to wyjazd stanowiący podsumowanie ponad dwuletnich przygotowań. Chociaż główny cel wyprawy nie został osiągnięty, z pewnością czas spędzony w Peru nie poszedł na marne. Poza zdobyciem doświadczenia górskiego spędziliśmy tam wspaniałe wakacje. Cordilliera Blanca to region niezrównanie piękny i egzotyczny dla przeciętnego europejczyka. Góry, choć mogłoby się wydawać, że wszędzie są takie same, tutaj mają swój specyficzny charakter, tworząc miejscami specyficzne kształty i formy. Chociaż nie są relatywnie wysokie, posiadają niepowtarzalny, wysokogórski charakter. Jeżeli chodzi o trudności  techniczne to w mojej ocenie stanowią idealny cel dla ekip średniozaawansowanych i zaawansowanych. Poza kilkoma szczytami trekkingowymi w większości przypadków drogi klasyczne na bardziej popularne szczyty mają już większą wycenę i wymagają umiejętności wspinaczkowych. Niemniej jednak osoby posiadające umiejętności znakomicie odnajdą się w tym regionie.
Z drugiej strony Cordilliera Blanca to góry znakomite pod względem transportu i komunikacji. Wzdłuż masywu ciągnie się główna droga krajowa i komunikacją publiczną dojedziemy na dowolną jej wysokość. W poszczególne doliny dowiozą na za to taksówki za naprawdę śmieszne pieniądze. Poza stosunkowo kosztownym biletem lotniczym Peru to raj dla ludzi, którzy nie chcą wydawać dużo pieniędzy (no chyba, że koniecznie chcą odwiedzić Machu Picchu). Tanie jest jedzenie, transport, zakwaterowanie. Poza ogólnym permitem do parku narodowego nie potrzebujemy innych przepustek. Nawet transport ekwipunku osłem czy z pomocą tragarza nie wychodzi drogo, w porównaniu do np. Kirgistanu.
Przy tym po raz kolejny powołuję się na egzotykę miejsca, która jest ciekawa sama w sobie. Dal mnie w Peru dosłownie wszystko było "inne" od tego co znałem do tej pory. Język, ludzie, kultura, pogoda, etc. To samo dotyczy flory - nieraz przypatrywałem się poszczególnym roślinom, drzewom, chłonąłem rajską atmosferę miejsc, w których byliśmy. Choćby dla tej "nowości i egzotyki" warto tu było przyjechać. Region jest mało popularny wśród turystów z Polski - świadczy o tym choćby fakt, że gdy ostatniego Polaka spotkaliśmy w Berlinie przed wylotem, to kolejnego dopiero po trzech tygodniach w Madrycie. Miejscowi też mówili, że Polaków raczej nie spotykają.
W okolicach jest bezpiecznie. Dla niektórych może to brzmieć niezbyt przekonująco, ale naprawdę takie wszyscy mili wrażenie. Nie mówię tutaj o Limie, gdyż byliśmy uprzedzeni do tego miasta i poza lotniskiem czy dworcem, w otwarte przestrzeni nie spędziliśmy tam nawet pół godziny. Po przyjeździe do Huaraz również zachowaliśmy dystans, jednak w perspektywie okazało się, że zupełnie niepotrzebnie. Już po kilku dniach czuliśmy się tutaj zupełnie swobodnie.
Przy tym, już przy kilku rozmowach przywołuję ogólną sylwetkę statystycznego Peruwiańczyka, która bardzo przypadła mi do gustu. Ludzie są bowiem jednocześnie mili, jak i zdystansowani. Nie zaczepiają, nie namawiają na siłę. Nikt nie miał przy tym nieprzyjemności ze strony miejscowych, policji, służb. Nikogo nie okradziono (co w Kirgistanie okazało się regułą). To bardzo miłą odmiana w stosunku np. do krajów azjatyckich, gdzie na skutek natarczywości miejscowych można nabrać do nich wręcz wrogiego podejścia.

Góry mają minus w postaci relatywnie dużego skumulowania zagrożeń obiektywnych w postaci seraków. Niemal każda droga wiedzie fragmentem po odcinkach niebezpiecznych, gdzie ryzyko wypadku, czy element "rosyjskiej ruletki" jest stosunkowo wysoki.
Minusem jest również brak typowych górskich służb ratunkowych. Właściciel hotelu mówił, że w okolicy nie ma śmigłowca, zaś jeżeli już lata w celach ratunkowych to z Limy, co zajmuje mu kilka godzin. Przy tym warunkiem uruchomienia śmigłowca jest uprzednie wpłacenie "kaucji" w Limie na poczet ewentualnej akcji w kwocie 10.000 USD. Dla mnie zabrzmiało to abstrakcyjnie.

Podsumowując Cordilliera Blanca oferują miłośnikom wypraw górskich cały ogrom wraże. Przy tym pozytywne aspekty zdecydowanie przeważają nad negatywnymi i osobiście mam nadzieję, że niebawem będę miał okazję tu wrócić.

Relację skierowałem dla osób, które chciałby wybrać się w te rejony. Mam nadzieję, że ten opis ten da Wam jakiś mglisty obraz tego, czego możecie się spodziewać. Prosze o pytania w komentarzach.

Pozdrawiam


GALERIA











Co jeść na rajdzie turystycznym, czyli tradycyjna MIMOCHODKOWA micha

$
0
0
Witam wszystkich.
Dziś będzie o jedzeniu podczas rajdów turystycznych. Konkretnie o jednej potrawie, która nie ma swojej nazwy, jej przygotowanie jest dziecinnie proste i angażuje kilka osób. Tym samym to idealna potrawa integracyjna, którą przygotowujemy na rajdach UKT Mimochodek. 
Może suma podanych niżej składników nie będzie zniewalająca dla podniebienia, jednak po całodziennym chodzeniu zawartość misek niknie w oczach i do tej pory nikt nie narzekał. Potrawa składa się z tzw. "michy" i sałatki. 
Post napisałem za to pragmatycznie, gdyż z roku na rok przepis mi się gdzieś "zapodziewa" i muszę odtwarzać składniki z kilku źródeł.
Od dziś będę miał gotową ściągę. 




Przepis:

Porcja na osobę :
1. 100 g makaronu świderki/rurki etc
2. 80 g sera białego
3. 100 g boczku wędzonego

Dodatkowo:
Kapusta pekińska - 1 główka / 7 osób
Jogurt - 400 ml / 10 osób
Kukurydza - puszka 300 g / 7 osób
Cebula - 1 główka / 5 osób
Zioła prowansalskie -  1 torebka / 10 osób
Przyprawa do sałatek - 1 torebka / 15-20 osób
Sól -  torebka (saszetka 15 g )/ 15-20 osób
Pieprz - torebka 15/20 osób

Dodatkowo na grupę:
1. Butelka oleju 500 ml

Jeżeli gramatura produktu nie pozwala na dopasowanie ściśle wagi, to zaokrąglamy. 




Podsumowując, przykładowo, na grupę 30 osób kupujemy:
3 kg makaronu
3 kg boczku wędzonego
2,4 kg sera białego
4 główki kapusty pekińskiej
3 jogurty po 400 ml
Kukurydza - 4 puszki
6 główek celuli
3 torebki ziół prowansalskich
2 torebki soli
2. torebki pieprzu
2 torebki przyprawy do sałatek
Butelka oleju 500 ml




Sposób przygotowania:

1. micha:
Boczek kroimy w kostkę, smażymy na patelni, aż się zarumieni na oleju. Kroimy w kostkę i smażymy również cebulę, aż do "zeszklenia". Ser drobimy, np. widelcem. Makaron gotujemy. 
Po przygotowaniu poszczególnych składników mieszamy lub nakładamy kolejno - 1. makaron, 2 - ser, 3 - boczek. Doprawiamy solą, pieprzem, ziołami prowansalskimi wg uznania. 

2. Sałaka
Kapustę pekińską  drobno kroimy. Wsypujemy kukurydzę, dodajemy jogurty, dodajemy przyprawę do sałatek, odrobinę oleju, zioła prowansalskie. Całość dokładnie mieszamy.

Gotowe, enjoy :)

Pozdrawiam




Gerlach drogą Martina (II)

$
0
0
Witajcie,
Dziś opowiem Wam, jak w pewną sierpniową sobotę zdobyłem Gerlach (2655 m npm) - najwyższy szczyt Tatr. Była to zarówno pierwsza moja wycieczka na ten szczyt, jak również i pierwsza droga taternicka (skądinąd), jaką udało mi się pokonać. Łojanci powiedzą, że nie ma się czym chwalić, dla mnie była to jednak wspaniała przygoda i doświadczenie. 



Od początku,
Wizja zdobycia Gerlacha narastała w mojej głowie co najmniej od roku 2013. Miała paść droga żlebem Karczmarza, na który już kilka lat ostrzyłem sobie zęby. Jednakże wejście powyższym szczytem wariantem jest specyficzne. Tzn. specyficzne o tyle, że do zrobienia najlepiej w zimie i to przy minimalnym zagrożeniu lawinowym.  Niestety takich warunków, w korelacji z wolnym czasem nie udało się na przestrzeni ostatnich lat osiągnąć. 
Koniec końców moje taternicko-tatrzańskie ambicje odrodziły się lego lata. W znajomym gronie padła propozycja jedziemy na Gerlach. Znalazł się nawet wolny termin. Jedziemy!
... Gorzej było natomiast z pogodą, która jak wiadomo - w Tatrach nie rozpieszcza. 
Sobota, jaka była jedynym logicznym terminem na wyjazd zapowiadał się przygodowo. Mianowice - do 12:00 ładna pogoda, po południu  mżawka, po 14:00 ulewa i załamanie trwające następnych kilka dni. Postanowiliśmy zaryzykować. 


Było nas trzech - ja wraz z Marcinem i Krzyśkiem oraz Anita, która supportowała całą akcję z dołu. Z Krakowa wyjechaliśmy o 1:30 w sobotę, zaś o 4:00 już wytoczyliśmy się z samochodu w Tatranskiej Polance. Pomimo iż wokoło panowała jeszcze noc, na szlak ruszyło oprócz nas co najmniej kilka czołówek. Niebawem zaczął wstawać świt. Od strony Popradu bezchmurne niebo dobrze nam wróżyło, niestety nad tatrzańskimi szczytami niebawem szybko zaczęły zbierać się chmury. 
Przy tym temperatura była podejrzanie wysoka, no chyba że dla kogoś 18 stopni Celsjusza o 4:00 rano w Tatrach do niska temperatura. Nie wróżyło to dobrze, gdyż zapowiadało się załamanie. Przyznam, iż spina czasowa motywowała mnie i demotywowała jednocześnie. W czwórkę wystrzeliliśmy błyskawicznie do przodu, mijając po drodze turystów idących do góry. Szybko dotarliśmy do Śląskiego Domu (1670 m npm ), z którego przed chwilą wyruszali przewodnicy z klientami, po czym błyskawicznie skierowaliśmy się w stronę przełęczy. Do tego momentu poruszałem się wraz z Anitą, a Krzysiek z Marciniem przyspieszyli kroku przed nami. Od hotelu poszedłem już szybciej i zacząłem samotnie gonić chłopaków, z uwagi na presję czasową. Anita miała zejść przez przez Zbójnicką Chatę do Starego Smokovca.





Ścieżka wiodąca na przełęcz była w bardzo dobrym stanie, zaś nawierzchnię stanowiły równo ułożone granitowe płyty. Bezpośrednio przez ostatnim podejściem dogoniłem Marcina i Krzyśka i już wspólnie wdrapaliśmy się po łańcuchach na Polski Grzebień (2200 m npm). Była godzina 6:30, zaś nad Gerlachem kłębiły się ciemne chmury burzowe. Zaczęliśmy się obawiać, że prognoza może ulec przesunięciu niekorzystnie dla nas, jednak pomimo niekorzystnie wyglądającego nieba postanowiliśmy zaryzykować. Ubraliśmy uprzęże, kaski i w bojowym nastroju zaczęliśmy poruszać się na zachód, w kierunku początku grani.




Początkowo grań przejawiała łagodny charakter, dominowały skały z domieszką odcinków trawiastych. Pierwsza wspinaczka rozpoczęła się na ścianie Wielickiego Szczytu. Nie były to jednak żadne trudności, wiele możliwość obejścia i duże, wygodne chwyty. Po prostu przyjemnie. Zaobserwowaliśmy, że co najmniej dwie osoby związane liną poruszają się przed nami. Po zejściu z wierzchołka Wielickiego Szczytu, na stanowisku z wielu taśm tam pozostawionych zjechaliśmy szybko ok. 10 metrów w kierunku przełęczy.




Dalsza droga w kierunku Litworowego Szczytu była bardzo łatwa i również częściowo trawiasta. Po obserwacji całego masywu Gerlachu wydawało się, że Litworowa Przełęcz była ostatnim miejscem, gdzie można bez większego problemu zejść w kierunku Doliny Wielickiej. O schodzeniu nie było jednak mowy, bo pomimo silnego wiatru szło się wyśmienicie, a pogoda paradoksalnie zaczęła się poprawiać.




Od Litworowego szczytu teren stał się nieco trudniejszy, ale jak na moją ocenę, idąc bez asekuracji czułem się psychicznie bezpieczny. Wraz z Marcinem szliśmy z przodu, Krzysiek zaczął nieco odstawać. W pewnym momencie nawet straciliśmy go z oczu i czekaliśmy na niego dłuższą chwilę. Przy spotkaniu powiedział, że zgubił ścieżkę i wpakował się w trudniejszy teren. Zasugerował przy tym mocno, że trzeba się związać. Jakkolwiek ja nie widziałem takiej potrzeby, z uwagi na samopoczucie całego zespołu związaliśmy się i zaczęliśmy iść na lotnej. Od tego momentu tempo dramatycznie spadło. Marsz w zespole trójkowym na lotnej asekuracji w mojej ocenie nie był ani bezpieczny, ani szybki, a czas leciał ....  Subiektywnie powiem, że bezpieczniej czułem się niezwiązany.





Do przełęczy przed Lawinowym Szczytem dotarliśmy przed południem. Właściwe równolegle z nami szedł dwuosobowy zespól słowacki - przewodnik z klientem. Dójka przed nami nie wchodziła na Lawinowy i Zadni Gerlach, ale zamierzała obejść go ścieżką od zachodu. Sam nie wiem dlaczego, zamiast iść granią zdecydowaliśmy się pójść za nimi. Była to zła decyzja. Dwójka szybko nam jednak znikła z pola widzenia, tak samo jak ścieżka, którą podążali. Zostaliśmy w kruchym terenie pozostawieni sami sobie, nie widząc dobrego wyjścia z sytuacji. Postanowiliśmy wrócić na grań jednym z przyjaźniej wyglądających żlebów. Prowadziłem nasz zespół, próbując wygramolić się na górę. Nie było to ani przyjemne, ani bezpieczne. Kamienie w żlebie były luźne i co jakiś czas chłopaki za mną musieli uważać na te spadające. Z powrotem osiągnęliśmy grań na wysokości Jurgowskich Czubów. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę. Trzeba było się spieszyć, gdyż po ładnej pogodzie nie zostało ani śladu. Zrobiło się cieplej, niebo zasnuły chmury i co jakiś czas przez grań przechodziły mniejsze lub większe mżawki.




Trawersowaliśmy Zadni Gerlach nieopodal szczytu. Stąd było widać już znakomicie przełęcz Tetmajera i wierzchołek głównego Gerlachu. Ściana robiła imponujące wrażenie, na drodze było również kilka zespołów. Na samej przełęczy spędziliśmy tylko chwilę, chcąc za wszelką cenę zdążyć przed ulewą. Krzysiek szybko przekazał mi sprzęt zebrany po drodze, po czym zabrałem się znowu do prowadzenia. Teoretycznie najtrudniejszy fragment na całej drodze (II) był dla mnie bardzo przyjemny i łatwy technicznie. Grań stanęła dęba, jednak droga była dobrze widoczna i znaczona dużymi chwytami. Wspinało się naprawdę łatwo i przyjemnie. Z racji, iż czułem się bezpiecznie, zaś chciałem odcinek pokonać za jednym razem, z rzadka zakładając przeloty. Gdy już teren wypłaszczył się, droga przybrała postać poszarpanej grani, zakończonej skalnymi głazami i ostańcami.  Założyłem tu kilka punktów na taśmach, jednak głównie operowałem liną pomiędzy skałami, gdyż już właściwie cały sprzęt asekuracyjny mi się skończył. Grań przeszedłem bardzo sprawnie. Po chwili okolica nieco się zamgliła i czasem nie widziałem końca liny i chłopaków idących za mną. Po kilku minutach jednak w oddali zamigotał charakterystyczny krzyż. Niebawem byłem na szczycie i przyasekurowałem towarzyszy.




Na szczyt dotarliśmy przed 14:00 i przed załamaniem pogody. Posiedzieliśmy tu kilkanaście minut. Napięcie częściowo minęło, trzeba było jednak jeszcze zejść. Szliśmy ciągle na linie, szukając wyraźnej ścieżki. Nie znając drogi do Doliny Wielickiej, zaczęliśmy schodzić w kierunku widocznej Doliny Batyżowieckiej, przez Batyżowiecką Próbę. Słyszeliśmy, że ktoś idzie przed nami. Nie minęło kilkanaście minut, gdy zaczęło padać. Najpierw słabo, po pewnym czasie nastała ulewa i burza z piorunami. Sytuacja zrobiła się nieciekawa, teren śliski, jednak zamiast martwić się tym, byliśmy raczej zadowoleni, że bezpiecznie opuściliśmy grań. Początkowo szliśmy żlebem, który jednak opuściliśmy po kilkunastu minutach, idąc czymś w rodzaju "grzędy". Po chwili intensywnych opadów, żleb, którym niedawno schodziliśmy z minuty na minutę zamienił się w rwący potok. Początkowo wydawało się, że droga jest łatwa, jednak im niżej, tym bardziej robiło się stromo i ślisko. W kilku miejscach teren był pionowy, a co jakiś czas przytwierdzono klamry i punkty do asekuracji. Ciągle prowadziłem i jeden taki trudny odcinek udało mi się zejść. Chłopaki zdecydowali się na zjazd.  Przy kolejnym ubezpieczonym i trudniejszym odcinku dogoniłem grupkę Słowaków, której wyposażenie wyglądało "radośnie". Musiałem jednak czekać na chłopaków, którzy zostali z tyłu. Przemokłem cały i było mi zimno, toteż z dłuższego oczekiwania nie byłem szczęśliwy. Cieszyłem się za to, że chwilowo przestało padać. Dolina wydawała się być niedaleko, chociaż teren nie pozwalał na przyspieszenie. Trzeba było szczególnie uważać na połogie, śliskie skały, które nie dawały odpowiedniego oparcia butom. Na relatywnie płaskim gruncie stanęliśmy dopiero około  godziny16:00.






Tutaj po raz kolejny dogoniliśmy Słowaków, oswobodziliśmy się ze sprzętu, po czym rozpoczęliśmy już spokojnie zejście w łatwym terenie. Około pół godziny zajęło nam nam dotarcie do czerwonego szlaku pod Batyżowieckim Plesem. Dalej już poszło dosłownie z górki, choć droga trochę się dłużyła. Najpierw szlakiem czerwonym do żółtego, następnie żółtym do zielonego, którym szliśmy rano do góry. Zmęczenie dawało się już we znaki. Gdy w pewnym momencie zatrzymaliśmy się z Marcinem, aby poczekać na Krzyśka, zasnąłem siedząc na kamieniu. Zielony szlak wiódł drogą asfaltową, która dosłownie wlekła się jak flaki z olejem. Dodatkowo pogoda przypominała o sobie, gdyż w drodze do parkingu deszcz zlał nas jeszcze kilkukrotnie.



Do samochodu dotarliśmy ok. 18:00, po 14 godzinach akcji górskiej. Było to już chyba wystarczające dla każdego. Jako, iż swoją wachtę za kierownicą pełniłem w nocy, teraz to Marcin prowadził. Większą cześć drogi powrotnej przespałem.

Podsumowując, jak wskazałem, cała akcja górska na Gerlach drogą Martina "od samochodu do samochodu" zajęła nam 14 godzin.
W tym przejście drogi od Polskiego Grzebienia do szczytu zajęło nam 6 godzin, co o ile dobrze pamiętam oddaje czasy opisywane w przewodnikach i relacjach na przejście tej drogi.
Osobiście bardzo mi się podobało. Droga Martina jest w mojej ocenie idealnym polem do ćwiczeń dla osób, które ze szlaków turystycznych gotowe są na wejście szczebelek wyżej i poznanie czegoś nowego. Konieczne jest obycie ze skałą, obycie z wysokością i tzw "lufą". Tego nie brakuje. Jednak nie potrzebne są umiejętności wspinaczkowe, a wskazane zdolności do sprawnego napierania. Przejście całej drogi bez liny jest moim zdaniem możliwe, na relatywnie bezpiecznym poziomie, jednak wymaga wskazanego obycia. Przejście całości w zespole związanym liną byłoby wręcz niecelowe.  Na odcinkach gdzie idziemy z liną w grę wchodzi przy tym tylko właściwie asekuracja lotna ze względu na oszczędność czasu. Asekuracja sztywna na drodze Martina wydaje się zbędna.

W razie jakichkolwiek pytań proszę o komentarze.

Pozdrawiam






Scarpa Phantom 6000 - test, recenzja, opinia po 4 sezonach użytkowania

$
0
0
Witam wszystkich.

Dziś przedstawię test/ recenzję/ opinię jednych z moich butów wysokogórskich. Co więcej, będzie to relacja moich najbardziej profesjonalnych, ekstremalnych, ekspedycyjnych butów, w których przechodziłem 4 sezony, po czym zbyłem w lipcu bieżącego roku, w Peru...
Wypada również wspomnieć, że to najdroższe buty, jakie kupiłem w życiu.

Brzmi fajnie, a mowa o butach Scarpa Phantom 6000.


Zdjęcie poglądowe producenta


Pochodzenie
Buty nabyłem w 2013 roku, przed wyjazdem na Pik Lenina, za relatywnie niewysoką cenę. Nowa para kosztowała mnie 1470 zł.  Kupiłem rozmiar 46, czyli teoretycznie o jeden numer większe od butów biegowych i dwa numery większe od butów codziennych. dziwnym trafem okoliczności, wkładka z botku wewnętrznym była oznaczona nr 44 (wydaje mi się, że błędnie).  Jeżeli chodzi o przeznaczenie, to góry obuwie miało służyć typowo na wyjazdy w góry wysokie tj. powyżej 5000 m npm.  Zanim je nabyłem przeszukałem szereg konkurencyjnych egzemplarzy, jednak Scarpa Phantom 6000 wydawały mi się najlepsze. A dlaczego były konkurencyjne? Oto kilka punktów, na które zwracałem uwagę przy zakupie:
1. Waga - wolałem dołożyć trochę grosza i kupić buty ekspedycyjne niż np typowe skorupy;
2. Tzw. getry zewnętrzne oraz konstrukcja zamykana za zamek błyskawiczny;
3. Ciepłe, a jednocześnie nie typowo "himalajskie" obuwie (za taki typ uważam buty z ochraniaczem sięgającym niewiele poniżej kolana);
4. Podeszwa typu D, sztywna, ale jednocześnie elastyczna, pozwalająca na używanie obuwia do trekingów.
Scarpy spełniały wszystkie te warunki i wydawały się strzałem w dziesiątkę. 
Przy okazji napiszę, że buty kupiłem wraz z trzema kolegami, dlatego mam dość szeroki ogląd na sprawę i w tym poście napiszę również, jak zachowywały się ich buty.

Kirgistan 2013, Buty na pierwszym wyjeździe na Pik Lenina
Kirgistan 2013, sznurowanie



Wykonanie, materiały
Buty wykonane są solidnie i dokładnie. Nie stwierdziłem odklejających się elementów, czy wystających nitek. Scarpa Phantom 6000  sporządzono właściwie w całości z materiałów sztucznych. No może poza dosłownie marginalnymi wykończeniami (chociaż nie jestem w stanie stwierdzić, czy są one skórzane, czy to imitacja). Fani naturalnego charakteru mogą czuć się zniesmaczeni, jednak ja to całkowicie popieram, a nawet powiem, że jest to zdecydowanie lepsze rozwiązanie, gdyż pozwala na minimalizację absorbowania wody przez mokre buty i redukcję wagi. W efekcie w każdych warunkach obuwie naprawdę jak na swoje gabaryty są lekkie. 
Wewnętrzny botek niestety jest bardziej delikatny. Na szczęście ma podgumowaną podeszwę i ostrożnie można w nim poruszać się na biwaku, czy po ośnieżonym obozie. Ma przy tym budowę cienkiego nieprzepuszczalnego termosu, od wewnątrz podklejonego materiałem odbijającym ciepło. Nie oddycha, ale to chyba jest regułą w butach ekspedycyjnych.

Tatry 2014, po biwaku



Użytkowanie, czyli trudna współpraca

Najpierw opiszę spektrum użytkowania buta. Jest ono ekstremalnie szerokie. W butach walczyłem w Tatrach zimą, latem w Kaukazie, Pamirze, Ten-Szanie i w Andach. Znajomi, którzy kupowali ze mną Phantomy i mają je do dziś, używali ich również w Alpach latem. 
Warto przy tym wskazać, że buty służyły mi nie tylko "pod raki" i do człapania pomiędzy obozami w czasie ekspedycji, ale również sporo dosłownie PRZESZŁY. Wraz ze znajomymi uużywaliśmy butów niezgodnie z przeznaczeniem i nieraz celem minimalizacji wagi plecaka, szliśmy w nich kilka, kilkanaście, czy kilkadziesiąt kilometrów zanim wreszcie znaleźliśmy się w bazie. Co więcej, podczas wyprawy na Khan Tengri w butach pokonaliśmy trekking ponad 60 km z Mayda Adir do Base Camp w ciągu pięciodniowego marszu po lodowcu. Był to niesamowity sprawdzian, szczególnie dla tego typu obuwia. 
Do typowej wspinaczki lodowej Scarpa Phantom 6000 nie używałem i nie chcę się wypowiadać, jak mogą służyć do tego celu (inni polecają :)). 

Kirgistan 2014, Trekking w kierunku Khan Tengri


Zacznijmy test od używania butów do celu, do jakiego nie były stworzone - trekkingu. Patrząc obiektywnie na to zastosowanie, nie jestem na buty obrażony, jednak zadowolony również nie bardzo. Przede wszystkim trzeba przyznać, że są one wytrzymałe, zarówno cała konstrukcja, jak i podeszwa, która znakomicie zniosła trekking w trudnym terenie. Wiem, że buty ekspedycyjne bywają robione typowo pod lód i śnieg, zaś na skałach mocno się niszczą. U mnie by się takowe rozleciały. Tymczasem Scarpa Phantom 6000 dały radę, i biorąc pod uwagę, że buty przeszły w sumie na pewno ponad 300 km, podeszwa po 4 sezonach była w naprawdę dobrym stanie. 
Co do komfortu trekkingu, to trzeba się przyzwyczaić, ze jest niewygodnie. Przy tym ja i moi znajomi mamy w tym temacie mieszane odczucia. Podczas trekkingu do BC pod Khan Tengri Phantom 6000 strasznie mnie obtarły. Co więcej, zawsze wykazywały tendencję, aby doprowadzać moje pięty do zagłady. Co ciekawe, koledzy w takich samych butach nie mieli tego problemu.  Być może to przez kształt mojej pięty, który nie jest kompatybilny z modelowym kształtem stopy forsowanym przez Scarpę. Nie wiem. Osobiście fakt obcierania przy trekkingu uważam za dużą, ale to bardzo dużą wadę. 
Kilometry trekkingu nauczyły mnie pewnej taktyki używania butów, którą się podzielę. Mianowice, komfort jest dużo większy, a obtarcia mniejsze, gdy co dwie godziny zatrzymujemy się, zdejmujemy buty i suszymy stopy i skarpety. 
Niemniej jednak trzeba przyznać,  że pomimo niewygody buty spełniały swoją rolę i nie zawiodły mnie w czasie marszu. Biorąc pod uwagę, że nie do tego zostały stworzone. 

Kirgistan 2014, Efekt trzech dni trekkingu w Scarpach
Kirgistan 2014, Tradycyjne suszenie stóp, co dwie godziny


Teraz przejdźmy do typowego użytkowania butów w warunkach śniegowo-lodowych. Tak jak wcześniej napisałem, na podejściach buty obrabiają pięty. Owszem, jeżeli działamy na zasadzie przejście od obozu do obozu i działamy jedynie przez kilka godzin w ciągu doby, to nie ma problemu, jednak już przy całodziennym marszu nawet po lodowcu, pięty dostają za swoje i już kolejnego dnia jeżeli zaserwujemy im podobny wysiłek, dostaniemy w nagrodę trwałe obdarcia skóry. Tak jak wskazałem, stopień oddziaływania butów na nogi zależy od predyspozycji konkretnego osobnika. Przy tym wypada mi wspomnieć, iż w przypadku innych butów nie mam problemu z obcieraniem pięt, w tym w innych twardych butach z podeszwami typu D. 
Scarapa Phantom 6000 kupiłem po to, aby w górach wysokich było mi ciepło, ze względu na predyspozycję moich stóp do marznięcia. Niestety, pod tym względem bardzo się zawiodłem. Przede wszystkim przy atakach szczytowych rozpoczynanych w nocy, nawet podczas podejścia nogi mi marzły. Stosowałem przy tym właściwie wszystkie metody, jakie zna himalaistyczno-alpinistyczny świat aby wyeliminować ten stan. Trzymałem botki i wkładki w śpiworze, a skorupy w namiocie, ogrzewałem przed założenie skorupy nad palnikiem, stosowałem podwójne skarpety z workiem foliowym.... I nie byłem zadowolony. Co więcej, mój atak szczytowy na Khan Tengri zakończył się właśnie z powodu utraty czucia w stopach i braku możliwości jego przywrócenia. Nie wiem jaki wpływ na powyższe ma kwestia rozmiaru, jednak z perspektywy czasu kupiłbym rozmiar większe, tj 47. Z tej perspektywy osobom, które decydują się na kupno Scarpa Phantom 6000 doradzam nabycie rozmiaru większego o dwa numery, od butów, które używacie standardowo.

Kirgistan 2014 - Obóz I pod Khan Tengri
Scarpa w akcji - Gruzja 2015, szczyt Tetnuldi


Buty znakomicie pracują na podejściach. Przede wszystkim podeszwa jest sztywna, a jednocześnie elastyczna, więc nie ma problemu z wybijaniem stopni w śniegu, ale również maszerowaniem. Buty dobrze radzą sobie na twardym śniegu i wspaniale współpracują z rakami. Co do tego nie mam zarzutów. 
Użytkowanie pokazało, że materiały są odporne na działanie śniegu, piachu, skał, ale również i raków ;) Materiałowego ochraniacza nie udało mi się zniszczyć. Przy tym ochraniacz nie jest zbędnym elementem. Zdecydowanie przydaje się podczas marszu w śniegu, gdzie po nałożeniu spodni na buty i zamknięciu całości ochraniaczem dostajemy solidny monolit odporny na wodę i śnieg, a przy tym trzymający nasze spodnie "w kupie". 
Zaznaczenia wymaga, że buty dobrze spisują się na skale. Podeszwa ma głęboki protektor, który nie ślizga się i pozwala na komfortową wspinaczkę. Twardość podeszwy daje możliwość zaczepienia rantu buta nawet w niewielki stopień.

Mont Blanc 2016 - Janusz w Scarpach Phantom 6000
Peru 2017, Buty w czasie 4 sezonu użytkowania



Uwagi użytkownika

Najsłabszym elementem Scarpa Phantom 6000 okazał się botek wewnętrzny. Według mnie jest zdecydowanie zbyt delikatny. Na szczecie ma gumową podeszwę i można wykorzystać go do czynności obozowych co często robiliśmy.
Fakt, iż buty obcierają pięty, wpływa także niekorzystnie na botki, które to zużywają się w zastraszającym tempie. Mój po dwóch sezonach był do wymiany i został wymieniony. Trochę polubownie, a trochę przy interwencji rzecznika konsumentów, sprzedawca zdecydował się uwzględnić reklamację i otrzymałem nową parę. Niestety kolejne botki również się wycierały, chociaż nie aż w takim stopniu jak poprzednie. 
Kilkustopniowy system zapinania butów, jest według mnie bardzo efektywny. Phantomy sznuruje się i zakłada szybko, zważywszy na fakt, że trzeba założyć de facto dwie pary butów na siebie. Analogicznie ze zdejmowaniem. 
Przy zakupie obuwia każdy otrzymał tubkę smaru do smarowania zamków błyskawicznych butów. Niestety chyba wszyscy ww. smar zgubili. Bez smarowania zamki działają zdecydowanie gorzej niż na początku, tzn. trudniej je rozpiąć. 
Posiadany przede mnie egzemplarz Scarpa Phantom 6000 sprzedałem po zakończeniu tegorocznej wyprawy do Peru. Nie było to spowodowane faktem, że nie byłem z butów zadowolony, ale otrzymałem za nie po prostu wysoką cenę, której w Polsce z pewnością bym nie dostał.

Peru 2017 - Scarpa Phantom na Urus Este



Podsumowanie

Mam nadzieję, że krytyczną ocenę butów nie zraziłem potencjalnych chętnych do ich nabycia. To naprawdę dobre obuwie i przede wszystkim funkcjonalne i praktyczne. Co więcej, pomimo moich również negatywnych doświadczeń, gdybym miał okazję zakupu Scarpa Phantom 6000 w atrakcyjnej cenie, to kupiłbym. Szczególnie ciekawi mnie najnowsza III wersja (testowane buty do II wersja), jednak zważywszy jej cenę, to nie grozi mi na razie jej nabycie. 
Jestem zwolennikiem poglądu, że buty do wszystkiego to buty do niczego. Niemniej jednak czasem potrzebujemy właśnie takiego typu obuwia - który nie boi się trekkingu po lodowcu, jak również  szczytów 7000 m npm. Scarpa jest w tym przypadku dobrym wyborem. 
Z doświadczenia powiem, że testowane buty najlepiej użytkować w wyprawach na szczyty przedziału  5000 - 7000 m npm. Poniżej jest zbyt ciepło, powyżej trzeba kupić już poważniejsze obuwie. 
Oczywiście nie jest to reguła i tak jak wskazałem, w Tatrach zimą również sobie poradzą. 
Tym samym, jeżeli ktoś poszukuje relatywnie uniwersalnych butów i celuje wyprawy w góry wysokie, ale nie najwyższe - polecam.
Dodam tylko, że dwóch moich znajomych, których powoływałem kilkukrotnie do chwili obecnej użytkuje przedmiotowe obuwie i ma się z nim dobrze. Na tyle dobrze, że w odróżnieniu ode mnie nie chciała sprzedawać butów w Peru. 

Kirgistan 2014, na biwaku poruszamy się w botkach


Peru 2017 , w Scarpach na Vallunraju


OCENA
Konstrukcja – 4/5
Funkcjonalność – 4/5
Wygoda – 3/5
Wykonanie – 4/5
Trwałość/Niezwodność - 3/5

Będę wdzięczny za komentarze. 
Dziękuję i pozdrawiam
Tomasz Duda

Łomnica drogą Jordana (II)

$
0
0
Już podczas powrotu z wyjazdu na Gerlach, w sierpniowy sobotni wieczór, w samochodzie wywiązała się rozmowa o kolejnym szczycie z listy Wielkiej Korony Tatr - Łomnicy.
Bodajże Marcin, choć na 100% nie jestem kto, rzucił w pewnym momencie hasło, że chociaż na ten szczyt nie ma szlaku, to można dostać się tam stosunkowo łatwą drogą wspinaczkową, tzw. drogą Jordana. W tamtej chwili nazwę słyszałem po raz pierwszy i bardzo mnie ona zaciekawiła.
Zacząłem szukać informacji już następnego dnia, ściągać opisy i przewodniki WKP i w głowie powoli zaczął krystalizować mi się plan co do wyjazdu na ten drugi co do wysokości tatrzański szczyt (2634 m npm), na który nie prowadzi żaden szlak turystyczny. To by dopiero było coś! 



Przeglądając mapę Tatr spostrzegłem przy tym, iż  w masywie Łomnicy znajduje się również inny wierzchołek korony Tatr - Durny Szczyt ( 2623 m npm) - czwarty z kolei, co do wysokości. Plan więc w głowie już mi wykiełkował - próba upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu.



W najbliższą sobotę rano zabraliśmy się za wykonanie. W Tatry jechałem wraz z Anitą i Krzyśkiem. Tym razem wyjechaliśmy nieco później i około 5:00 wysiedliśmy z samochodu w Starym Smokovcu. Jako, iż okolicę odwiedzaliśmy dwa tygodnie wcześniej nie było problemu z dobraniem parkingu i znalezieniem wyjścia na szlak. Wraz ze wstającym słońcem ruszyliśmy do góry, w kierunku Hrebenoka i Rainerovej Chaty. Następnie skierowaliśmy się do schroniska Zamkowskiego, skracając szlak ścieżką dla tragarzy. Na miejsce dotarliśmy po ok. 1:20 h trekkingu oraz zatrzymaliśmy się na dłuższą chwilę i śniadanie. Turystów właściwie nie było, a wszystko niewątpliwie z powodu wczesnej pory.



Po odpoczynku raźno ruszyliśmy dalej szlakiem zielonym, wiodącym przez Dolinę Małej Zimnej Wody do schroniska Teryho. Zapowiadał się piękny dzień. Chociaż prognozy standardowo na popołudnie zapowiadały załamanie, póki co byliśmy pełni optymizmu i gotowi do działania. Przed 8:00 wygrzewaliśmy się już przed schroniskiem, w promieniach poranka i z panoramą Doliny Pięciu Stawów Spiskich. Tutaj panował już większy ruch i sporo turystów nocujących w schronisku szykowało się do wyjścia na szlak. Jako, iż na naszej trasie był to ostatni punkt, skąd można dobrze obejrzeć planowaną drogę, rozejrzeliśmy się dokładnie wyznaczając palcem na niebie trasę i domniemany Klimkowy Żleb, do którego chcieliśmy trafić.





Po przestudiowaniu zdjęć i opisu poszliśmy w kierunku północno-wschodnim szukając wydeptanej ścieżki. Ku naszemu zdziwieniu ta była całkiem wyraźna, przez co nie mieliśmy problemu ze znalezieniem właściwej drogi. Trzeba było po prostu uważnie patrzeć pod nogi. Bez pośpiechu doszliśmy pod ścianę, a właściwie pod rynnę żlebu. Tam założyliśmy kaski i uprzęże, jako iż Klimkowy żleb podobno należy do kruchych. Mieliśmy za to problem z trafieniem na właściwą drogę, tzn początek żlebu wydawał się zdecydowanie trudniejszy niż zapowiadane O+. Po chwili znudziło nam się jednak szukanie i weszliśmy w formację skalną w pierwszym lepszym miejscu. Dalej już maszerowaliśmy/wspinaliśmy się żlebem. Niespiesznie, sprawnie, przyjemnie. Formacja do trudnych nie należała, toteż systematycznie zdobywaliśmy wysokość. Z opisu żleb w jednym momencie miał być zdecydowanie trudniejszy, jednak niczego takiego nie stwierdziłem. Po drodze spotkaliśmy za to kilka "rozgałęzień" obawiając się, że nie trafimy we właściwe. Mimo obaw udało się to bez problemu. Zapowiadana kruszyzna owszem była, jednak bez tragedii i przy uważnym chodzeniu udało się uniknąć spadających kamieni.

W Klimkowym żlebie



Szybko wygrzebaliśmy się na rzełęcz, gdzie zrobiliśmy krótki postój. Jako, iż niebawem zaczęło wiać, nie posiedzieliśmy długo, szybko kierując się granią na południe. Jakiś czas nie było wydeptanych śladów, ale wkrótce przecięliśmy właściwą drogę na Durnej Grani. Szliśmy niezwiązani, gdyż teren nie był trudny. Może trudniejszy niż w Żlebie, ale za to mniej kruchy i bardziej pewny. Droga prowadziła intuicyjnie, a nieraz jako prowadzący kierowałem się intuicją. Przez pewien czas szedłem drogą, jakiś czas nie, aby niebawem spotkać ją znowu. W pewnym momencie wpakowałem nasza trójkę trochę trudniejszy teren typu II, jednak z dobrymi chwytami. Niebawem usłyszałem z tyłu głos Krzyśka, że pora się związać. Jako, iż dosłownie kilkadziesiąt metrów dzieliło nas od Durnego Szczytu, zaproponowałem aby na nim zaplanować dalsze działania.





Widok z Durnego szczytu, w tle Łomnica


Durny Szczyt zaoferował nam piękną panoramę, w szczególności na Łomnicę, która zdawała się być dostępna na wyciągnięcie ręki. Analogicznie monumentalne wrażenie robił Lodowy Szczyt, który zdawał się być najwyższy ze wszystkich okolicznych wierzchołków. Pogoda jeszcze dopisywała, ale Łomnica do jakiś czas pokrywała się chmurami i zachmurzenie wyraźnie rysowało się na horyzoncie.
Tu również odpuściliśmy jeszcze wiązanie się, zważywszy, że niebawem zapowiadały się zjazdy. Idąc z Durnego Szczytu w kierunku Klimkowej Przełęczy schodzimy dosłownie kilkadziesiąt metrów, po czym znajdujemy opisywany w przewodnikach ring zjazdowy. Pierwszy zjazd jest krótki - około kilkunastu dwudziestu metrów. Jadę, pierwszy, za mną Krzysiek i Anita. Po zjeździe na półkę kilka metrów dalej jest kolejne stanowisko tym razem z taśm i repów, połączonych stalowym karabinkiem. Ten zjazd jest już dłuższy i liczy około 40 metrów w pionie. Pokonujemy go w analogicznej kolejności. Nieopodal już czeka nas Klimkowa Przełęcz, tj najniższy punkt grani i droga Jordana.

Zjazd z Durnego Szczytu
Właściwie cały przebieg drogi Jordana ze ściany Durnego Szczytu




Na przełęczy związujemy się liną i Jordanka idziemy już dalej na lotnej. W oddali widać kilka zespołów, które pną się w kierunku kopuły szczytowej Łomnicy. Na szczycie gromada ludzie ciekawie przygląda się turystom na drodze Jordana i Grani Wideł, gdzie również widać dwa wspinające się zespoły. Przemierzamy powoli kolejne metry, zaliczając po drodze Durną Turniczkę, Zębatą Turnię i schodzimy na Wyżnią Poślednią Przełączkę. Zaczynają się pierwsze stalowe ułatwienia, w postaci klamer i łańcuchów, które częściej lub rzadziej towarzyszyć nam będą już do samego szczytu. Idę pierwszy, zakładając po drodze przeloty. Jestem trochę zły, gdyż ze sztucznymi ułatwieniami droga nie przedstawia żadnych trudności. Poruszam się sprawnie, a ogranicza mnie jedynie lina. Na kominie Franza mamy lekki zator, gdyż akurat gdy wiszę na klamrach, Anita i Krzysiek ciągną za linę, mówiąc abym poczekał, tymczasem sytuacja nie należała do komfortowych i oczekiwaniu nie sprzyjała. Wspomniany komin Franza jest obity klamrami i zabezpieczony łańcuchami. W mojej ocenie ułatwień jest zdecydowanie za dużo.  Trzeba jednak przyznać, że formacja robi wrażenie, zaś wejście bez zabezpieczeń wyceniłbym powyżej sugerowanego poziomu II.  Za kominem Franca znajduje się jeszcze kilka łańcuchów, a za nimi kopuła szczytowa Łomnicy.
Szybko wchodzimy na szczyt, przekraczamy barierki i mijamy zdziwionych turystów. Jest godzina 14:00 i wejście od schroniska zajęło nam około 6 h.


W tle Durny Szczyt






Na szczycie Łomnicy w komplecie

Pomimo, iż nie padało, przez szczyt przewijały się chmury. Co jakiś czas z pomostu można  było podziwiać widoki, jednak cały widnokrąg spowity był chmurami. Na szczycie rozwiązaliśmy się i zaczęliśmy chować sprzęt do plecaków. W pewnym momencie do stolika, na którym się rozłożyliśmy przyszła anglojęzyczna dziewczyna, prosząc nas o pomoc. Okazało się, że będziemy brać udział w "akcji ratunkowej" a poszkodowanym jest telefon. Mianowicie okazało się, że chłopak dziewczyny, która do nas zagadała, robiąc zdjęcia na stalowej platformie znajdującej się na szczycie Łomnicy stracił telefon, który  poleciał ok. 50 m i zatrzymał się w skałach. Wraz z Krzyśkiem zdecydowaliśmy, że oczywiście pomożemy. Jako, iż nie zdążyliśmy jeszcze ściągnąć z siebie uprzęży, zabraliśmy tylko linę. Po krótkim rozpoznaniu terenu sporządziliśmy stanowisko na samym szczycie, po czym Krzysiek rozpoczął upuszczać mnie na linie w kierunku telefonu, leżącego ok. 50 m poniżej. Cała operacja nie była trudna, czy spektakularna, jednak wywoła niemałą sensację. Nasza dwójka skierowała na siebie wzrok całej szczytowej społeczności. Pomimo skrępowania szybko zostałem opuszczony, udało się znaleźć telefon po czym asekurowany wszedłem po skałach do stanowiska. Akacja trwała kilkanaście minut, po czym telefon wrócił do właściciela. Pomimo, iż nic nie chcieliśmy w zamian, Anglicy w ramach wdzięczności zapewnili nam kawę i herbatę w kawiarni na szczycie. Zrobiło nam się niezwykle miło, nawet nie z racji podarunku, ale że w jakiś sposób udało się wykorzystać swoje umiejętności, aby pomóc innym osobom.




Przed 15:00 opuściliśmy ciepły szczyt Łomnicy kierując się w stronę zejścia na stronę południową i Łomnickiej Przełęczy. Na zejściu szliśmy już niezwiązani, dyndając na łańcuchach i uważając na usuwające się spod nóg kamienie. Pomimo, iż siodło z oddali było doskonale widoczne i wydawało się znajdować na wyciągnięcie ręki, schodziliśmy długo. Jako, iż cale skupienie i napięcie opadło z nas na szczycie, w tym momencie zaczęliśmy odczuwać brak snu i znużenie. Marsz przeciągał się, zaś wizja samochodu była bardzo odległa. Niestety wokoło chmury nabrały koloru granatowego, zaś w dolinach widzieliśmy już smugi deszczu, świadczące o rychłym załamaniu pogody. Gdy już maszerowaliśmy kamienną ścieżką wzdłuż wyciągu, a poniżej Łomnickiej Przełęczy, od północy usłyszeliśmy grzmoty, które zmotywowały nas do działania. Od tego momentu pogoda psuła się z minuty na minutę. Gdy dotarliśmy do kosodrzewiny zaczął padać deszcz. Aby uniknąć ulewy puściliśmy się biegiem wraz z Anitą do górnej stacji kolejki, która była już nieopodal. Niebawem pojawił się Krzysiek i razem przeczekaliśmy opady.

Łańcuchy na zejściu

Chwilowe przejaśnienia na Łomnickiej przełęczy

Na szczęście deszcz był jedynie przelotnym straszakiem i po chwili kontynuowaliśmy już dalszą drogę. Przy Łomnickim Schronisku zmieniliśmy kierunek, kierując się czerwonym szlakiem w kierunku Schroniska Zamkovksiego, trawersując masyw górski, na południe od Zadniej Łomnickiej Czuby. Teraz już spieszyliśmy się, chcąc zdążyć przed burzą. Mieliśmy świadomość, że jeżeli przemokniemy to z kolejnego dnia w Tatrach nici. Tymczasem przed nami niebo szalało. Analogicznie pioruny przewijały się po całym widnokręgu. Do dziś dziwię się, że chyba jedynie nad nami nie padało. Szybko dotarliśmy do pierwotnej drogi wejściowej, choć było już po 18:00. Na tym znanym nam odcinku zrobiło się już nieco raźniej, szczególnie ze względu na Polaków, mijanych na każdym kroku.  Wraz z Anitą szedłem bardziej z przodu, Krzysiek szedł wolniej narzekając na odbite od kamieni stopy.  Na Hrebenioku zameldowaliśmy się przed zmrokiem i nie zatrzymując się pognaliśmy dalej. Przed nami szalała burza i jedynym celem było dotarcie suchą stopą do samochodu. W Starym Smokovcu znaleźliśmy się już po ciemku, nie wierząc jak to możliwe, że uniknęliśmy deszczu. Mogliśmy odetchnąć i skupić się sukcesie akcji górskiej i zmęczeniu, które niebawem dało o sobie znać.



Podsumowując, akacja górska zajęła nam ok. 14-15 godzin od parkingu do parkingu. Opcja bez noclegu, jaką wybraliśmy jest bardzo męcząca i wymaga nieco wytrzymałości. Trzeba również trafić z pogodą i mieć trochę szczęścia, jak my w tamtym momencie. Droga jest miejscami krucha, gdybym miał porównywać z drogą Martina na Gerlachu, jaką robiliśmy tydzień wcześniej, to według mnie jest bardziej krucho. Siląc się na kolejne porównania z powyższym, to "Jordanka" jest łatwiejsza od drogi Martina, ze względu na długość (jest znacznie krótsza) oraz sztuczne ułatwienia. Te ostatnie powodują, iż według mnie wrażenia są dużo mniejsze, zaś satysfakcja również nieporównywalna in minus. Chociaż ja najpierw robiłem drogę Jordana na Łomnicę, a dopiero następnie drogę Martina na Gerlach, początkującym radzę obrać odwrotną kolejność. Ta druga jest zdecydowanie krótsza, łatwiejsza, z ułatwieniami, daje lepsze możliwości wycofu. Ponadto nibagatelną role odgrywa górna stacja kolejki na szczycie Łomnicy. Można tam przeczekać ulewę, czy nawet zjechać jeżeli odechce się nam dalszej wycieczki.
Zdecydowanie polecam.

Pozdrawiam

Tomasz Duda




Spodnie Dobsom R90 - test, recenzja, opinia

$
0
0
Witajcie,
Dzisiejszy post poświęcę kultowemu elementowi odzieży biegowej. Mowa o spodniach Dobsom R90, które przynajmniej z widzenia znane są sporej grupie biegaczy w ogóle i zdecydowanej większości biegaczy na orientację. Chyba niemal każdy z tego ostatniego grona natknął się na zawodników biegających w zabawnych cienkich spodniach, z wysokim ściągaczem powyżej kostki i regulacją poniżej kolan. Widok ludzi ubranych w "coś takiego" wprost wpisał się w kanon biegów na orientację i co najmniej części biegów ultra. 

Pokrótce opiszę w tym poście, jak spisuje się posiadany przeze mnie model i odpowiem na pytanie osób zastanawiających się, czy warto takowe kupić. 






POCHODZENIE

Odkąd zacząłem biegać na orientację, jt. kilka lat temu, niemal każdy zachwalał mi spodnie Dobsom R90. W pierwszej rozmowie byłem zaskoczony, że jakaś nieznana nikomu firma może robić dobrą i tak popularną rzecz, jednak w miarę napływu innych pozytywnych opinii, nabrałem wiary i przekonania. Spodni nie kupiłem jednak na początku przygody z bieganiem, ale długo się wzbraniałem. Nie było to spowodowane jednak wahaniem, czy niepewnością co do ich jakości, ale kwestią typowo materialną. Mianowicie spodnie od jakiegoś czasu podrożały i kosztują już niecałe 140 zł. Postanowiłem poszukać więc odzieży z drugiej ręki, tzn. na allegro z zamiarem oszczędzenia gotówki. Nie jest to produkt popularny i znalezienie interesującego używanego modelu zajęło mi trochę czasu. Ostatecznie kupiłem prawie nieużywane spodnie za niecałe 50 zł, jednak w rozmiarze S. Pomimo, iż według obliczeń najbardziej odpowiedni byłbym dla mnie M, postanowiłem zaryzykować. Ryzyko okazało się słuszne, z tego względu, iż spodnie okazały się odpowiednie. Byż może rozmiar M pasowałby lepiej, jednak na Skę nie mogę narzekać. Przy tym nadmieniam tą kwestię, gdyż świadczy niezbicie, że szwedzka rozmiarówka est znacznie zawyżona.  Przy moim wzroście 182 cm i 84 cm w pasie to jedyny element odzieży w tym rozmiarze, jakiego używam. Tym samym, jeżeli ktoś o wzroście 180-185 cm zastanawiałby się czy kupić M czy L, powinien wziąć mniejszy. 


WYKONANIE, MATERIAŁY

Spodnie są niezmiernie leciutkie, wykonane z leciutkiego poliestru, powleczonego teflonem. Klasycznym kolorem jest czarny, chociaż zdarzają się wersje niebieskie czy czerwone. Na górze spodni znajduje się mocny, elastyczny ściągacz, z przodu, po prawej stronie, na udzie umieszczono kieszonkę, zamykaną na zamek błyskawiczny - bardzo sprytne rozwiązanie. Spodnie nie są dopasowane, ale stosunkowo szerokie, w odróżnieniu od getrów, czy tzw. leginsów (jak kto woli). Moje z racji rozmiaru wyglądają na węższe niż w rzeczywistości. Poniżej kolana umieszczono ściągacz, pozwalający na regulowanie szerokości spodni w kolanie.  Z przodu i z tyłu łyski umieszczono po dwa elementy odblaskowe, które znakomicie sprawują się w nocy, sprawiając, że biegacz jest widoczny na drodze.  Spodnie w dolnej części zakończone są charakterystycznym ściągaczem bez możliwości regulacji, o szerokości około 10 cm. Z boku spodni, od dolnej części, do wysokości kilka centymetrów poniżej kolana umieszczono zamek błyskawiczny, pozwalający na zdejmowanie spodni bez konieczności ściągania butów. Spodnie miały być wiatroodporne, super wytrzymałe i nawet po części wodoodporne. 

Kieszonka wypchana drobiazgami



UŻYTKOWANIE

Odkąd kupiłem spodnie zacząłem w nich biegać. Dobsom R90 używam właściwie od października do kwietnia, w temperaturze poniżej 10 stopni Celcjusza, tzn, kiedy już w krótkich jest mi chłodno. Nie jest to spowodowane słabą oddychalnością spodni czy brakiem odprowadzania wilgoci, ale moim fetyszem. Po prostu wole biegać w krótkich spodenkach. Niemniej jednak większość moich biegowo-orientacyjnych kolegów biega w Dobsom R90 równo cały sezon bez przerwy, w zimie czy w lecie i nie narzekają. Spodnie dobrze oddychają, choć oczywiście czarne gorzej radzą sobie ze słońcem. Zawiodła mnie za to rzekoma wiatroodporność spodni. Niestety, ale ubrany w Dobsom R90 mocno odczuwałem wiatr, w szczególności w zimie. Jednak jestem świadomy, że poprawa wiatroodporności odbyłaby się za cenę oddychalności, której moim zdaniem ponosić nie powinien. Tym samym nie narzekam na wskazany parametr, ale jedynie sygnalizuję. 
Jeżeli chodzi o odporność to spodnie zdecydowanie dają radę w trudnym terenie. Przedzieranie się przez krzaki, śnieg, etc nie jest im straszne. Niestety, osobiście "poradziłem" sobie ze spodniami, kiedy przy wywrotce podajże na szutrze zrobiłem dziurę na kolanie. Świadczy to o fakcie, że można zniszczyć rzekomo niezniszczalne spodnie, jeżeli się tylko bardzo chce ;) Jednak przy pęknięciu materiał zachowywał się bardzo dobrze, tzn nie rozchodził się na boki i przedarcie nie ma tendencji do powiększania się. Powyższe zostało skrzętne przeze mnie zaszyte i spodnie "biegają" dalej. 




Jak wspominałem, bardzo fajna jest kieszonka, gdzie chowam różne drobiazgi, bądź telefon. Smartphone o przekątnej 5 cali mieści się tam znakomicie. Niestety kieszonka to prostokątny kawałek materiału naszyty na spodnie i w trakcie używania szew już zdążył puścić. Jakiś czas temu naprawiłem rozprucie za pomocą igły i nitki i do tej pory sprawuje się bardzo dobrze. 
Spodnie dobrze spisują się w deszczu, gdyż szybko mokną i błyskawicznie schną. 
Podsumowując, spodni Dobsom R90 używam podczas biegania na każdym dystansie od kilku km do 170 km. Najlepiej spisują się na długich biegach, tj. ok 100 km, gdzie nie ma zbyt dużej intensywności, za to przechodzimy przez szerokie spektrum temperatury. Używam ich zarówno podczas biegów na orientację, jak i biegów ultra. Standardowo, w typowym biegu na 100 km w marcu czy październiku ubieram zestaw dwuwarstwowy, tj. spodnie 3/4, długie skarpety biegowe, a na to Dobsom R90. Daje mi to możliwość komfortowego przetrwania nocy oraz ewentualnego pozbycia się górnej warstwy, gdyby słupek rtęci podniósł się zbyt wysoko. 

Doskonale widoczne elementy odblaskowe



PODSUMOWANIE

Dobsom R90 to wspaniałe spodnie do biegania. Osobiście, jestem bardzo zadowolony i jeżeli miałbym odpowiedzieć, czy są warte 140 zł - zdecydowanie każdej złotówki. Szerokie spektrum użytkowania właściwie o każdej porze roku, duża wytrzymałość i niezawodność to cechy na których chyba każdemu najbardziej zależy. Oczywiście z pewnością typowi biegacze ultra, przyzwyczajeni do obcisłych "portek" będą sceptyczni - jednak im również ten element odzieży mogę śmiało zarekomendować. Biegacz na orientację natomiast, aby za takiego się uważać wprost musi takie spodnie posiadać. 

Konstrukcja – 5/5
Funkcjonalność – 5/5
Wygoda – 5/5
Wykonanie – 4/5
Trwałość/Niezawodność - 5/5


Pozdrawiam





Szlak Orlich Gniazd Ultra 2017 - relacja, czyli mój najdłuższy bieg (do tej pory)

$
0
0
Witajcie,
Dziś podzielę się z Wami refleksjami z mojego ostatniego biegu, który odbył się na początku października tego roku. Tak się składa, że będzie to również relacja z najdłuższego biegu, w jakim brałem udział.  Okazało się, że włącznie z nadrobionymi odcinkami pokonałem w ciągu doby 170 kilometrów. Po kolei...




Gwoli usystematyzowania powiem, że najdłuższy jednorazowy dystans jaki do tej pory pokonałem to ok 118 km  na Kieracie w 2015 roku, kiedy to również nadrobiłem dużo trasy, nota bene 100 kilometrowej. Bieg jednak odbywał się w trudnych warunkach - w górach i na orientację. Od tamtego czasu nie przebiegłem nic dłuższego. Nie zrobiłem, gdyż w sumie nie chciałem i szkoda mi było na to pieniędzy, biorąc pod uwagę cenę biegów ultra w ostatnim czasie. 

Pierwszy raz o Szlaku Orlich Gniazd Ultra usłyszałem w 2015 roku. Pobiec się nie udało, gdyż w tym terminie wypadło .... WESELE ;) No cóż, zamiast butów biegowych założyłem lakierki. Rok później nie zapomniałem o SOGu i wystartowałem.... , tylko że z niedoleczoną kontuzją. ITBS - bo tak się nazywało to paskudztwo, dokuczało mi od dwudziestego kilometra i wykluczyło szanse na finish. Zrezygnowałem z dokuczliwym bólem kolana po 60 km. Nic więc dziwnego, że w bieżącym roku byłem już zły. W dobrym i motywacyjnym znaczeniu ZŁY, czyt. zmotywowany skrajnie na ukończenie ww. biegu.

Przy okazji wypada wspomnieć o innych motywach, dla których postanowiłem wziąć udział w Szlaku Orlich Gniazd Ultra. Przede wszystkim Bieg zapewnia punkty ITRA, których mi brakowało do kwalifikacji UTMB. Ponadto bieg przeprowadzany jest w znanym i lubianym przez mnie standardzie - tanio i niewiele świadczeń. No przepraszam, ale nie mam zamiaru za taka zabawę wydawać 200 zł. Wystarczy 120 zł, jak wpisowe na Szlak Orlich Gniazd Ultra. Ponadto Bieg startuje z Krakowa, czyli z miasta gdzie aktualnie mieszkam. Na start jadę więc tramwajem, a nie muszę przebijać się przez pół Polski w piątkowy wieczór. Trasa płaska, jakich zasadniczo unikam, była tym razem in plus, gdyż jak na pierwszy tak długi bieg nie chciałem jeszcze sobie dokładać przewyższenia. 

Do biegu specjalnie się nie przygotowałem, gdyż wiedziałem, ze spokojnie sobie z nim poradzę. Pytanie tylko w jakim czasie. Aż do terminu imprezy udało się przy tym uniknąć kontuzji, co chyba najbardziej mnie cieszyło. Ponadto dwa tygodnie przed SOG Ultra treningowo przebiegłem 50 km w terenie, aby rozruszać nieco mięśnie odwykłe od długich dystansów. Przygotowania wypadły więc poprawnie.

Niestety pogoda w dniu startu nie dopisała. Na miejscu w Krakowie atmosfera była raczej wiosenna, niż jesienna. Po niebie chodziły ciężkie chmury, z których co godzinę, dwie  lały się strumienie wody. Ulewy przychodziły nagle i tak jak się pojawiały, tak rychło znikały. Nie pozostało nic innego jak zapakować kurtkę do plecaka i liczyć na prognozy, które zapowiadały, że po 22:00 deszcze przestaną padać, a następny dzień będzie nawet ładny. Przy tym, aby szukać raczej plusów niż minusów wspomnę, iż pogoda kształtowała się "...... , ale stabilnie" i przynajmniej temperatura zapowiadała skoki jedynie na poziomie ok 9-13 stopni. 

6 października ok. 19:00 pojawiłem się w krakowskiej bazie Szlaku Orlich Gniazd, odebrałem pakiet startowy i zacząłem przygotowywać do biegu. Otrzymałem przy tym numer "14". Nie byłem sam, gdyż na trasie miała wspierać mnie Anita, i przemieszczać się pomiędzy punktami kontrolnymi wraz z kolegami Jackiem Litewką i Darkiem Czechowiczem, którym z tego miejsca za wskazany support dziękuję. Przed 20:00 wszyscy uczestnicy biegu - a było ich ponad 100, przemieścili się do punktu znaczącego początek czerwonego szlaku turystycznego w dzielnicy Krowodrza w Krakowie, niedaleko pętli tramwajowej. Po usłyszeniu sygnału ruszyliśmy, niespiesznie początkowo snując się po chodnikach i szukając miejsca. Za miastem na drogach szutrowych i asfaltowych było już luźniej. Peleton rozbiegł się i każdy podążał już swoim tempem. Za miastem zaczęło padać i takie przelotne opady towarzyszyły nam przez większość czasu. Trzeba było przyzwyczaić się na szybkie wyciąganie i chowanie kurtki. Pierwszy odcinek do punktu w Pieskowej Skale pokonałem nader sprawnie, utrzymując się bodajże na czwartej pozycji. Nie czułem zmęczenia ani żadnego bólu, było po prostu przyjemnie. Na punkcie spotkałem Anitę wraz z Jackiem. Było mi bardzo miło. Po dwóch godzinach biegu natknąć się na znajome twarze to naprawdę przyjemna niespodzianka.




Kolejne kilometry zapamiętałem raczej niespecjalnie. Najpierw długa prosta asfaltem, następnie odcinek wiodący przez wietrzne pola i włóczenie się po lasach, za czerwonymi znakami szlaków. W polach nieco pomyliłem drogę, i musiałem nadrabiać oko. 500 m. Po raz kolejny deszcz zaczął lać z dużą intensywnością i nie wróżył niczego dobrego. Pomimo, iż zbliżała się północ, opady nie zamierzały przestać. Na polach pojawił się dodatkowy element - błoto i mokradła, które skutecznie wykluczyły moja marzenie o suchych butach. Rok wcześniej zaryzykowałbym stwierdzenie, że Szlak Orlich Gniazd Ultra da się przebiec w drogowych butach. W tym roku byłoby to niemożliwe ze względu na wskazane opady. Na tym odcinku poczułem już zmęczenie, co było najprawdopodobniej efektem zbyt szybkiego tempa podjętego przed Pieskową Skałą. Nie biegłem jednak sam, gdyż od ostatniego punktu trzymałem się z Markiem i Rafałem.

Razem dobiegliśmy do punktu w Rabsztynie. Na miejscu zjadłem kilka ciastek i banana. Serwowano również herbatę, co przy mokrej i chłodnej nocy było prawdziwym zbawieniem. Tutaj został kolega Rafał, wskazując, że nie czuje się najlepiej i musi odpocząć. Ja wraz z Markiem ruszyłem dalej w noc. Niestety na punkcie nie udało się spotkać z Anitą, gdyż gdzieś w jego okolicach minęliśmy się. Odcinka pomiędzy Rabsztynem a Bydlinem jakoś nie zapamiętałem w ogóle, poza tym, że opady z przelotnych, zmienił się w permanentne. Poza tym, w Golczowicach zrezygnowałem z biegu w zeszłym roku i zapamiętałem to miejsce. Tym razem na szczęście miałem jeszcze dużo energii i powoli odzyskiwałem siły po poprzednim osłabieniu. Gdy dotarliśmy do Bydlina lało na dobre. Obsługa punktu przyjęła nas herbatą i drożdżówkami.

Na punkcie nie zatrzymywaliśmy się długo, ale pobiegliśmy dalej drogą. Niestety byliśmy mocno rozkojarzeni, gdyż w Załężu zamiast skręcić w lewo pobiegliśmy drogą w prawo. Biegło się tak dobrze, że o złej decyzji dowiedzieliśmy się dopiero po 1,5 km, co ostatecznie kosztowało nas 3 km in plus. Morale nieco opadło, choć w tym deszczu i tak nie było za wysokie. Opady zaczęły po prostu mocno nas irytować, gdyż powoli zbliżał się świt, a deszcz ciągle siąpił. Koncentracja nie była na zbyt wysokim poziomie, gdyż na felernym odcinku wkrótce zaliczyliśmy drugą wtopę w okolicach Gór Bydlińskich. Nadrobiliśmy tam kolejny dodatkowy kilometr. Niebawem wbiegliśmy do Pilicy, która z racji "pogańskiej" pory była kompletnie pusta. Za miastem  niestety, ale dogonił nas jeden zawodnik i dalej biegliśmy już razem, choć ja z Markiem przemieszczaliśmy się ramię w ramie, zaś gość biegł swoim tempem. Na odcinku kilku kilometrów przed Podzamczem zaczęło świtać. Energia z nastającego dnia nieco nam wróciła i minęliśmy jednego biegacza, który wcześniej widocznie skorzystał na naszych błędach, ale teraz opadł z sił. Na tym odcinku zacząłem odczuwać dziwny ból w okolicach łydek, który nasilał się z kilometra na kilometr. Mocno obawiałem się o kondycję nóg, jednak okazało się, że ból spowodowany był zbyt mocno uciśniętym ochraniaczem na buty, który teraz dotkliwie mnie ranił. Po pozbyciu się tego elementu ekwipunku, problem z nogą powoli ustał.

W Podzamczu zaliczyłem kolejny punkt, będący już krokiem milowym. W tym miejscu mijaliśmy 80 km trasy, czyli teoretycznie mieliśmy za sobą połowę trasy biegu. Na punkcie spotkałem Anitę, wymieniłem wodę w bukłaku i zabrałem kijki, wiedząc, że spotkamy się dopiero na 140 km. W Podzamczu niestety spędziliśmy z Markiem dużo czasu, przez co dogoniła nas pokaźna grupa zawodników. Ta okoliczność zmotywowała nas do wysiłku i niebawem ruszyliśmy dalej. Pogoda zdawała się poprawiać, chociaż dla bezpieczeństwa zachowałem w plecaku kurtkę przeciwdeszczową. Zabrałem również kije trekkingowe. Z tego miejsca przyznam, że jak na połowę trasy czułem się zmęczony i zacząłem wątpić we własne siły. Wiedziałem jednak, że szybciej lub wolniej do mety będę starał się dociągnąć. Kolejne kilometry upłynęły znośnie. Jura Krakowsko  - Częstochowska serwowała nam za to wspaniałe widoki, szczególnie na odcinku Skały Morskie - Góra Zborów. W tej okolicy wspominam również wspaniałe, długie i łagodne zbiegi.




Nieopodal Góry Zborów trafiliśmy na punkt przy ok. 100 km naszej trasy. Zajmowaliśmy odpowiednio miejsce 4 i 5 w klasyfikacji. Jak powiedział jeden z sędziów "dopiero teraz zacznie się prawdziwe ściganie". Zjedliśmy więc po talerzu grochówki (ja nawet dwa) i ruszyliśmy w dalszą drogę. Ktoś deptał nam po piętach, gdyż gdy opuszczaliśmy punkt jeden z zawodników własnie na niego wbiegał. Osobiście, czułem mocno zmęczenie nóg oraz mocny ból podeszw stóp. Nie da się ukryć, iż zmokły one zupełnie, a teraz paliły, jakbym chodził po rozżarzonym węglu. Jednak zasada jest prosta - nie dać oponentom możliwości wyprzedzenia nas i zniknąć z pola widzenia. Tak więc pomimo bólu w stopach pobiegliśmy dalej. W miejscowości Niegowa pobiegliśmy w złym kierunku po raz kolejny nadrabiając około kilometra. Właśnie w tym miejscu, zaraz po minięciu orszaka pogrzebowego przy cmentarzu minęła nas dwójka biegaczy. Poruszali się równym tempem i wiedziałem, że raczej z nimi szans nie mamy. Nie znaczy to, że nie walczyliśmy, biegnąc jakiś czas we czwórkę razem, by zgubić ich po kilku kilometrach.

Czas bardzo mi się dłużył, gdy zbliżaliśmy się do Rezerwatu Parkowe i punktu na 120 km. Na miejscu były tylko ciastka i woda. Posililiśmy się więc, by po kilku minutach ruszyć dalej. Gdy podniosłem się z miejsca poczułem, że nogi bolą mnie już solidnie, a stopy niemiłosiernie. Około kilometra zajęło mi rozruszanie całego organizmu mojego ciała. Trasę pokonywaliśmy dalej pół biegiem, pół marszem. Było już po południu i pogoda zdawała się stabilizować. Kolejne godziny pokazywały jednak, ze tylko z pozoru, gdyż co jakiś czas na nasze głowy spadała jakaś zbłąkana ulewa. Następne kilometry pokonywaliśmy niespiesznie, w ciekawych okolicznościach przyrody. Już nie pamiętam kiedy dokładnie Marek zaproponował, żebyśmy biegli całą trasę razem, bez ścigania się między sobą. Bez zwłoki to zaakceptowałem, gdyż zależało mi najbardziej na ukończeniu biegu. Na tym odcinku w moich stopach pojawiły się nowe bóle - zaczęła mi doskwierać prawa pięta i nie wiedziałem czym to może być spowodowane, czy to może placebo i odruch obronny zmęczonego organizmu?  Przed Olsztynem i Sokolimi Górami niestety minęła nas kolejna dwójka zawodników, która poruszała się wyraźnie szybciej. Ustąpiliśmy im pola, gdyż na tym etapie wszelkie ściganie uciekło mi z głowy.

Kilka kilometrów przed Olsztynem na spotkanie wyszła mi również Anita, z którą pokonałem ostatnie trzy kilometry dzielące mnie do punktu z wodą. Tam zatrzymałem się tylko na chwilę, siadając na dwóch zgrzewkach butelek. Nie było czasu do stracenia i świadomi, że pozostawanie w jednym miejscu tylko wydłuża nasze zmęczenie, zebraliśmy się do dalszej drogi. Było już po 17:00, my zaś bardzo chcieliśmy do Częstochowy dostać się przed wieczorem. Zapowiadał się nudny odcinek i w tym zakresie niestety spełnił moje oczekiwania. Przeloty drogowe, poprzecinane polnymi drogami, to wszystko na co mogliśmy liczyć. Właściwie z chwilą zapadnięcia zmroku dotarliśmy do granic miasta. Poruszaliśmy się ulicami wzdłuż jakichś dużych zakładów czy fabryk. Na tym drogowym odcinku moje stopy całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Z racji bólu prawej pięty kusztykałem na prawą nogę, zaś odbite stopy piekły mnie tak, że jakikolwiek bieg był niemożliwy. Szedłem więc, biegnąc jedynie pojedynczymi odcinkami. W mieście zniknęły niemal wszystkie oznaczenia i gdyby nie GPS mielibyśmy problem z manewrowaniem między ulicami. Na ostatniej prostej, jaką była ulica Mirowska na spotkanie wyszła nam po raz kolejny Anita, która poprowadziła nas prosto do bazy, tak że przynajmniej w mieście nie musieliśmy martwić się problemy z orientacją.  Do szkoły, gdzie mieściła się meta Szlaku Orlich Gniazd Ultra dotarłem wraz z Markiem Matlokiem dokładnie o godzinie 19:30. Trasę 160 km (nasz wariant miał 170 km) pokonaliśmy w 23 h 30 min. Powyższe dało nam 8 miejsce ex aequo.  Bieg ukończyło 74 osoby, na około 180 zapisanych. Niestety, ale nie wiem ile osób wystartowało. Na pewno ponad 100 ...





W krótkim słowie podsumowania wrócę do początku postu. Szlak Orlich Gniazd Ultra to najdłuższy bieg w mojej karierze. Przyznam szczerze, że przed startem trochę przeceniłem swoje możliwości i w trakcie przez to miałem chwile kryzysu. W żądnym momencie nie był to kryzys taki, żebym myślał o zakończeniu biegu, ale bywało, że chciałem przycisnąć, pobiec szybciej, lub pobiec dłużej, a już po prostu nie mogłem.  Obserwując swój organizm widziałem, że dystans jaki pokonuje to dla niego coś nowego i wchodzi na nieznany mu poziom zmęczenia. Nastąpiło kolejne przesunięcie limitu, organizm wszedł na nowy poziom. Jest to z perspektywy biegowej z pewnością duży progres, gdyż każda tego typu stymulacja powoduje rozwój.



Gdyby mnie spytać, co zmieniłbym, gdybym mógł przygotować się jeszcze raz do biegu - z pewnością skarpety na dłuższe, ochraniacze na luźniejsze i dokładniej wysmarowałbym stopy tłustym kremem. Na trasie z przemokniętych stóp porobiły mi się białe kalafiory, które piekły niesamowicie. Był to zdecydowanie najdokuczliwszy ból w trakcie biegu. Może jednostkowo nie byłby niczym szczególnym, ale gdy towarzyszy przy każdym kroku, przez kilka-kilkanaście godzin i nie ustaje, to zaczyna być męczącym nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.



Po biegu spostrzegłem również, że nabawiłem się kontuzji - przeciążenia przyczepu ścięgna achillesa, które wyeliminowało mnie z biegania na ponad miesiąc. Do tej pory odczuwam skutki kontuzji i nie wróciłem jeszcze do poziomu treningowego sprzed SOG Ultra.
Jak to mówią - coś za coś. Nie żałuję startu, wprost przeciwnie.
Imprezę polecam każdemu.

Pozdrawiam




Koniec roku, czyli podsumowanie 2017

$
0
0
Jako, iż stoimy na progu nowego roku i mnie zebrało się na słowo podsumowania.
Szczególnie, że miniony rok był dla mnie szczególny i obfitujący w szereg zdarzeń, istotnych pod kątem rozwoju osobistego, a dających mi wewnętrzną satysfakcję i motywację do dalszych działań.
Rok 2017 minął błyskawicznie, a na jego zakończenie powiedzieć bez kozery, że przynajmniej z kilku względów mogę go nazwać rokiem NAJ. W ciągu tych 365 dni rozwinąłem się co najmniej pod kilkoma względami. Przede wszystkim w kierunku biegowym, ale również wspinaczkowym, górskim i wysokogórskim.

Opisując po kolei, to od początku roku działałem w półświatku biegów na orientację.
W styczniu 2017 roku, wraz z Anitą wziąłem udział w Zimowym Maratonie Świętokrzyskim, który darzę szczególną estymą ze względu na teren oraz osoby organizatorów.
W lutym udało mi się ściągnąć szereg znajomych w lubelskie, aby wystartować w Ekstremalnej Imprezie na Orientację "Skorpion", gdzie doskonale się bawiłem oraz w wraz z Anitą osiągnęliśmy I miejsce w klasyfikacji MIX.



W marcu 2017 pobiegłem w Rajdzie Dolnego Sanu, gdzie udało mi się zająć II miejsce w klasyfikacji generalnej na trasie TP50.
W kwietniu wraz z Anitą odwiedziliśmy Włochy, gdzie razem pobiegliśmy w imprezie Sciacchetrail 2017, w przepięknym regionie Cinque Terre.



Początkiem maja wystartowałem w imprezie "Dusiołek" w Wiśniowej, woj. Małopolskie, gdzie również wywalczyłem II miejsce w klasyfikacji generalnej TP50.
Koniec maja to standardowo Międzynarodowy Maraton Pieszy na Orinetację KIERAT, gdzie udało mi się wywalczyć 5 lokatę wraz z Bartkiem Karabinem i Mariuszem Opiołą. Biorąc pod uwagę liczbę startujących, jestem niezwykle zadowolony z tego wyniku.
Ponadto w maju i w czerwcu wraz z mają górską ekipą (Janusz Czanobil, Marcin Kowalik, Jan Bałabuch) ukończyliśmy kurs wspinaczkowy zdobywając bezcenne umiejętności.



Początkiem czerwca wraz z Anitą pokonałem pierwszą, jak dotąd via ferratę - HZS Kysel.
Czerwiec i lipiec 2017 roku to czas wyprawy do Peru - Hola Cordilliera!, w masyw Cordiliera Blanca, podczas którego udało się nam odwiedzić nowy kontynent, poznać bajkowe regiony peruwiańskich Andów i zdobyć dwa szczyty powyżej 5 tys. n.p.m.



W sierpniu i wrześniu tego roku wraz ze znajomymi stawiałem pierwsze kroki na tatrzańskich drogach taternickich. Zdobyłem również trzy nowe wierzchołki z korony Tatr  - Łomnicę, Durny Szczyt i Gerlach, najwyższy szczyt tatrzański, wszystkie łatwymi drogami taternickimi.
O ile ktoś mógłbym zarzuć mi, że droga Jordana, czy "Martinka", gdzie chodzi się na lotnej to nie sa drogi taternickie, to początkiem września zrobiłem pierwszą w karierze PRAWDZIWA drogę taternicką - drogę Świerza na Wołowej Turni (III), gdzie wspinaliśmy się już na sztywno.



Weekned 15-17 września tego roku wieńczy również projekt, jaki przygotowywałem wraz z Anitą oraz Towarzystwem Przyjaciół Ziemi Lipińskiej "Jastrzębiec" - Maraton na Orientację KIWON.



Impreza biegowa zgromadziła zgromadziła kilkadziesiąt osób i udała się bez komplikacji, co poczytuję sobie za ogromny sukces. W końcu udało się osiągnąć jeden z celów - zorganizować imprezę na orientację i ocenić jak TO wygląda z perspektywy organizatora.
Październik 2017 należy niekwestionowanie do mojego udziału w Szlaku Orlich Gniazd Ultra. Impreza sprawdziła moja kondycję fizyczną i psychiczną oraz zweryfikowała wytrzymałość.



Ukończyłem ją na 8 miejscu, w czasie 23:30 h,  którego jestem zadowolony, gdyż celem było jedynie ukończenie biegu.
Szlak Orlich Gniazd Ultra kosztował mnie jednak kontuzję w postaci nadwyrężonego ścięgna achillesa, z którym borykam się do dziś.
W październiku zakończyłem więc biegowe i górskie osiągnięcia na ten rok.



Dlaczego więc 2017 był rokiem NAJ?
NA powyższe określenie składa się co najmniej kilka czynników:
1. NAJlepsze wyniki w biegach na orientację - dwa razy II miejsce w trasach TP50, 5 miejsce na KIERACIE
2. NAJdłuższy bieg- Szlak Orlich Gniazd Ultra - 170 km (tyle realnie przebyłem)
3. NAJwyższy szczyt tatrzański - Gerlach drogą Martina
4. NAJdlasza podróż - Ameryka Południowa - Peru (11.500 km wobec dotychczasowych 4.100 km do Kirgistanu);

Podsumowując - było grubo. Mam nadzieję, że bieżący rok będzie jeszcze lepszy. NA pochybel kontuzjom!
Pozdrawiam

Asics Gel 1000 GT - test, recenzja, opinia

$
0
0
Dziś napiszę szybki test butów biegowych, typowych "szosówek". Mowa o Asics GT-1000 z którymi współpracuję już bardzo długo, tzn. od 2015 roku. Generalnie, jako iż jestem biegaczem amatorem z przebiegiem ok 2000-2300 km rocznie nie szlaję zbytnio z butami. Generalnie pomijając zużyte trepy, które regularnie dobijam w terenie, na bieżąco używam dwóch par but biegowych - w teren i szosowych. Nie potrzeba mi więcej i z perspektywy mojego funkcjonowania w takiej konfiguracji od 2013 roku jestem przykładem, że tak można trenować, startować i nie narzekać. W dwóch ostatnich testach opisywałem moje poprzednie buty terenowe, a tym razem pod lupę wezmę szosówki.


POCHODZENIE

Pierwszą parę Asics GT 1000 nabyłem wiosną 2015 roku, gdy moje poprzednie buty biegowe tej samej marki były już mocno zużyte (czytaj amortyzacji brak i po kilka dziur w każdym egzemplarzu). Dodam ze nie wiedziałem na początku, jakie bity kupię, ale miałem świadomość że będzie to Asics. Może jestem tendencyjny, ale GT-1000 to moja czwarta/piąta para szosówek Asics i kolejne buty biegowe też będą pochodzić od tego producenta. Dlaczego? Otóż Asicsy super układają mi się na stopie, mają dobrą amortyzację, są wygodne, dobrze oddychają, bieżnik się nie ściera. Po prostu dobre buty na szosę. W tym miejscu zakończę plusy wskazując dla odmiany, że biegowych butów w teren tej firmy nie kupię - według mnie są zbyt delikatne do "zadań specjalnych". Podsumowując, dla mnie w szosę tylko Asics, za to w teren tej firmy nie biorę nawet pod uwagę. 
Wracając do tematu modelu GT 1000 - nabyłem go za okazyjna cenę 269,99 zł i pierwszego dnia przystąpiłem do używania.


WYKONANIE, MATERIAŁY

Buty nie są szczególnie solidne, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Zdecydowanie przyciągają uwagę kolorem, gdyż moja pierwsza para była czerwona, zaś druga zielono - biała. Może mało to profesjonalne, ale buty według mnie są ładne. Dużą część obuwia pokrywa siatka, która odpowiada za znakomitą wentylację, ale budzi wątpliwości co do wytrzymałości. Konkretnie w tym modelu siatka nie jest typowa, ale wygląda jak jednolity materiał z powycinanymi porami wentylacyjnymi. But od czubków palców do wysokości podbicia ma miękką konstrukcję, za to pięta wykonana jest ze sztywnego materiału, który utrzymuje kostkę w stabilnej pozycji. Gdy zasznuruje buta mam wrażenie, że stopa "siedzi" stabilnie i pewnie. Aciscy produkowane są na specyficzną konstrukcję stopy. Pomijam, że dedykowane są na stopę normalna i pronującą, jednak buty sa zdecydowanie wąskie w kostce, za to mają stosunkowo szerokie śródstopie i dużo miejsca na palce. Więcej niż np. standardowe buty Adidasa i bez porównania z Salomonem, który jest zdecydowanie wąski. 
But ma relatywnie duży drop, zaś "obcas" wypełniony jest mocno sprężynującą pianką, która ma doskonałe właściwości amortyzujące.

Cracovia Maraton - jeszcze w czerwonej odsłonie



UŻYTKOWANIE

Asics Gt 1000 używam cały rok, pokonując w nich około 1000-1500 km w tym okresie. To mój najpopularniejszy but na treningi po pracy, w mieście. Przez to dystans jaki w nich pokonuję waha się od kilku do kilkudziesięciu kilometrów. Jako, Asics GT 1000 to buty szosowe, w których nie biegam ultra, więc najdłuższy dystans jaki ze mną przebyły to maraton.  We wszystkich tych zastosowaniach buty spisują się wyśmienicie. Czy biegnę 10 czy 30 km jest wygodnie, nic nie uwiera, nie ciśnie. Jak już poprzednio wskazałem stopa "siedzi" w bucie stabilnie, nie rusza się i nie obciera. Rozmiar dobrałem idealnie, tak, że nie miałem nigdy problemu z odbitymi paznokciami. Dobra amortyzacja sprawdza się na długich trasach, które przeważnie pokonuję i jest zdecydowanie wyczuwalna. Przeciwnicy tego udogodnienia nie byliby zapewne zachwyceni, jednak ja je doceniam. 

Cholewa buta na dzień obecny

Cholewa i podeszwa na dzień obecny


Jeżeli chodzi o Asics'y to w mojej ocenie buty nie należą do bardzo trwałych. W mojej współpracy z butami tej marki występuje właściwe prawidłowość zużycia. Mianowicie duży palec prawej stopy ma tendencję do przerywania szwa łączącego siatkę z usztywnieniem palców, przez co po jakimś czasie może tam powstać dziura. Jest to regułą, która zdarzyła się w czterech na pięć posiadanych przeze mnie par. Z tej pozycji muszę pochwalić producenta, który tylko raz nie uznał reklamacji, zaś generalnie jej zgłoszenie wiąże się z wymianą butów na nowe (w trzech przypadkach) i naprawą (w jednym przypadku).  Absolutnie nie uważam tego za wadę, jeżeli już to wina moje stopy. Tak było również w przypadku GT 1000. Jak wskazałem na początku, pierwsza parę nabyłem wiosna 2015 roku, zaś po roku producent zwrócił mi pieniądze. Kupiłem ten sam model za tą samą cenę. Tym samym buty, jakie aktualnie posiadam, używam od czerwca 2016 roku. W tym okresie przebiegły ze mną około 1500 km. Biorąc pod uwagę półtora roku użytkowania sprawują się nader dobrze. Nie stwierdziłem uszkodzeń, ani przetarć. Podeszwa trochę się starła, ale w użytkowaniu jest to nieodczuwalne. Duży palec standardowo wybił mi dziurę na szwie w prawym budzie, ale również standardowo została ona naprawiona. Lekkie ślady użytkowania pojawiły się na siatce, jednak usunąłem je za pomocą kawałka nitki i igły. Porównując do poprzednich modeli butów Ascis jakie posiadałem GT 1000 wydają się zdecydowanie solidniejsze. Przy tym zaznaczam, że nie dbam o buty, kilka razy je czyściłem, raz prałem w pralce. 
Podeszwa sprawuje się dobrze. Asics GT 1000 świetnie trzymają się na twardej powierzchni. Na szutrze i w terenie zdecydowanie gorzej, gdyż jest to buty typowo szosowy.  Wspomnę jednak, iż ze względu na przebieg, buty miały okazję kilkukrotnie być używane w ternie do nich nieprzystosowanych i sprawdził się. Ostatnie zdanie gwoli ciekawostki. Zimą, gdy chodniki i drogę przysypie śnieg, czy powierzchnie płaskie są oblodzone, używa dodatkowych raczków na buty. 

Stan podeszwy na dzień obecny




PODSUMOWANIE

Asics GT 1000 to po prostu dobre buty szosowe ze średniej półki. Jak dla mnie - amatora - wystarczające. Nie jestem szosowcem i startuję właściwie tylko w jednym szosowym maratonie rocznym, więc o startach się nie wypowiem. Na Cracovia Maraton 2016 wypadły dobrze. Skończyłem z czasem 3:12, nie mając na co narzekać. W Asicsach GT 1000 nie brakuje mi nic i po prostu nie mam negatywnych uwag. Gubię się już w nowych generacjach tego modelu i nie potrafię wskazać, którą reprezentuje posiada przeze mnie para, ale mam nadzieję, że w miarę rozwoju ich jakość nie uległa pogorszeniu. Buty mogę śmiało zarekomendować każdemu, kto systematycznie biega, startuje w terenie i na szosie trenuje z przymusu wynikającego z życia w mieście. W# tej sytuacji się z pewnością sprawdzą, czego jestem żywym przykładem. 
Przy tym zapewniam, że niniejszy post nie jest sponsorowany i nie otrzymałem żadnej korzyści za jego sporządzenie :).

Konstrukcja – 5/5
Funkcjonalność – 4/5
Wygoda – 5/5
Wykonanie – 4/5
Trwałość/Niezawodność - 5/5


Polecam i pozdrawiam

Tomasz Duda








Baranie Rogi zimą - relacja w wycieczki

$
0
0
Odkąd postanowiłem sobie zrealizować projekt Wielka Korona Tatr, perspektywa wolnego weekendu kieruje moje myśli w stronę Słowacji, gdyż własnie tam znajdują się wszystkie niezdobyte przeze mnie wierzchołki.

Jako, iż drugi weekend stycznia zapowiadał znakomite warunki pogodowe, nie mogłem siedzieć bezczynnie. Szczególnie, iż w piątek okazało się, że zagrożenie lawinowe spadło do 1 stopnia. Pomimo, iż nikt ze znajomych nie dał się wyciągnąć na wyjazd poszukiwania transportu rozpocząłem na Facebook i grupie Tatry-Kraków. Początkowo starania były bezowocne, jednak w piątek wieczór pojawiła się propozycja wyjazdu. W sobotę dogadałem z Robertem (który zaoferował przejazd) mniej więcej plan oraz godzinę wyjazdu. On zamierzał wyjść na Lodowa Przełęcz, chociaż ja chciałem zdobyć jakiś szczyt z grona WKT razem z Anitą. Podczas rozmowy z Robertem napomknąłem coś o Baranich Rogach i rozmowa zeszła własnie na ten temat. Mój rozmówca powiedział, ze mógłby to być odpowiedni cel dla nas, gdyż warunki mają być dobre, a trudności raczej nie ma. Przed wyjazdem zrobiłem szybki research w internecie i okazało się, że faktycznie droga wygląda zachęcająco. Cel został obrany. Jako, iż nie wiedziałem, czego w rzeczywistości na drodze mogę się spodziewać, dociążyłem plecak liną lodowcową, uprzężą oraz zestawem osobistym.Tak na wszelki wypadek.

O 4:20 w niedzielę Robert zjawił się pod moim mieszkaniem i chwilę później w trójkę, wraz z Anitą wyjechaliśmy z Krakowa. Droga do Starego Smokovca minęła dość szybko, jak na zimowe warunki. Przy tym jeszcze w nocy trzymał spory mróz, a prognozy zapowiadały temperaturę rzędu - 17 do -20 stopni Celsjusza. Około godziny 7 rano dotarliśmy na miejsce, a po zjedzeniu szybkiego śniadania i spakowaniu plecaków wyszliśmy na szlak.



Dzień zaczął powoli wstawać, zaś wchód słońca pokazał, że nie jest ani tak zimno, jak się spodziewaliśmy ani bezchmurnie. Wschód słońca pojawił się w formie czerwonej chmury przedzierającej się przez chmury i zafundował nam spektakularne widoki. Śniegu póki co było jak na lekarstwo, szlak miejscami oblodzony.

Po drodze nie spotykaliśmy tłumów, ale co jakiś czas mijaliśmy pojedynczych turystów, zmierzających do góry. Droga do schroniska Zamkovskego upłynęła bardzo szybko.



 Powyżej pokrywa śnieżna z każdym metrem stawała się grubsza. Podejście do schroniska Teryego przez dolinę Małej Zimnej Wody pokonywało się nawet bardziej sprawnie niż w lecie. Zimowy przebieg szlaku do schroniska jest jednak inny niż letni i zamiast kluczyć niecką, szlak trawersuje stoki masywy Pośredniej Grani. Podejście wydaje się strome, wiec u jego podstawy założyliśmy raki. Robert wspomniał, że z powodu dużego zalodzenia w okresie świątecznym 2017/2018 roku spadły stąd dwie osoby ponosząc śmierć na miejscu. Tego dnia jednak warunki były znakomite. Mgły i chmury zostały za nami w dolinach i powoli zza nich zaczęło przebijać się słońce. Na otwartym stoku dał znać o sobie również wiatr, który przy temperaturze minus kilkunastu stopni Celsjusza szybko nas wychładzał. Na stoku podzieliliśmy się, gdyż Robert poszedł szybciej swoim tempem, ja zaś z Anitą wolniej zdobywaliśmy kolejne metry podejścia. Początkowo przed nami w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich również rozpościerały się chmury, jednak z upływem minut zniknęły zupełnie. Szybko w oddali pojawił się charakterystyczny zarys schroniska. 





Do obiektu dotarliśmy przed godziną 10:00 rano.  Na miejscu czekał już Robert popijając herbatę. my również z ulgą skorzystaliśmy z niepowtarzalnej możliwości ogrzania się na 2015 m npm przed dalszą drogą. Zjedliśmy, wypiliśmy i po przerwie "na ciepło"  ruszyliśmy dalej, każdy w swoją stronę. Robert w kierunku Lodowej Przełęczy, a ja wraz z Anitą na Baranie Rogi, umawiając się na spotkanie po akcji górskiej w tym samym miejscu. Po wyjściu ze schroniska Dolina Pięciu Stawów Spiskich ukazała się nam w całej okazałości. jej środkiem biegły natomiast wydeptane ścieżki w kierunku Baranich Rogów, Czerwonej Ławki czy Lodowego Szczytu.




Zegarek wskazywał kilka minut po 10:00, gdy obraliśmy ścieżkę wiodącą przez Pośredni Staw Spiski i Wielki Staw Spiski. Chociaż jedna ze ścieżek za pierwszym stawem trawersowała stoki Małego Durnego Szczytu bezpośrednio w kierunku Baraniej Przełęczy, wybraliśmy tą wiodącą z Wielkiego Stawu Spiskiego, na wprost. Droga powyższa, w warunkach 1 stopnia zagrożenia lawinowego w mojej ocenie była bezpieczna, jednak przy większym wybrałbym pierwszą ze ścieżek, wiodąca trawersem powyżej. Przy Wielkim Stawie Spiskim schowaliśmy po jednym kijku trekkingowym, zamieniając go na czekan i założyliśmy kaski. Czekało nas mozolne i długie podejście stokiem, wprowadzającym do żlebu i na przełęcz. Chociaż w cieniu trzymał srogi mróz, na stoku słońce przy bezwietrznej pogodzie operowało bardzo mocno. Szybko zrobiło się gorąco i trzeba było pozbyć się jednej warstwy odzieży. Podchodząc krok za krokiem mijaliśmy ludzi, którzy już kończyli wycieczkę, zmierzając w dół. Za nami jednak podążało również kilku turystów, idących w kierunku przełęczy.
Chociaż jednostajne podejście dłużyło się, widoki były warte zachodu. Z nami rozpościerała się Dolina Pięciu Stawów Spiskich z masywem Lodowego Szczytu i Pośredniej Grani. Z metra na metr stok zamieniał się w żleb, a teren nabierał stromizny. Poniżej przełęczy, u podnóża większej skały droga rozdzielała się. Losowo wybrałem ścieżkę w prawo wiodącą na przełęcz.






Od tego momentu teren stawał się ciekawszy i nieurozmaicony. Najpierw trzeba było wejść pomiędzy skały, następnie obniżyć się, pokonać trawers i wejść na ścieżkę prowadzącą już na relatywnie płaską grań szczytową. Teren nie był trudny i zdecydowałem że nie potrzebujemy się wiązać, co nie oznaczało, ze nie było miejsc, gdzie upadek skończyłby się kilkaset metrów niżej. Wprost przeciwnie, na wielu odcinkach koncentracja była wskazana.





Do szczytu szliśmy już sprawnie, bez komplikacji. W krok za nami podążało kilku członków wyprawy rosyjskiej/ukraińskiej, którzy Baranie Rogi robili już taternicko, droga wiodąca wprost z Doliny, z pominięciem Baraniej Przełęczy. Na szczycie rozpoznaliśmy charakterystyczne okno skalne. Spędziliśmy tu kilka chwil, kontemplując wspaniałą panoramę, robiąc zdjęcia i pijąc herbatę. Na szycie znaleźliśmy się około godziny 13:00. 






Po kilku minutach puściliśmy się w drogę w dół. Minęliśmy Rosjan, aby nie robić zatorów po drodze, aż doszliśmy do bardziej stromego odcinka przed przełęczą. Droga w dół była bardziej niebezpieczna, konieczne było zachowanie większej uwagi. Szedłem pierwszy, Anita za mną.
Nie mieliśmy problemów technicznych na zejściu. Poniżej przełęczy zejście żlebem i stokiem poszło szybko i sprawnie. Dolina Pięciu Stawów Spiskich powoli zapełniała się cieniem masywu Pośredniej Grani. Tym razem wróciliśmy ścieżką wiodącą trawersem u podnóża Małego Durnego Szczytu. Anitę bolał kręgosłup i poruszała się wolniej, jednak po godzinie dotarliśmy do schroniska. Była 14:00. Posililiśmy się, a po kilku minutach dotarł Robert, który również zdobył Lodową przełęcz. W schronisku spędziliśmy około pół godziny. Następnie udaliśmy się w dalszą drogę. Gdzieś w oddali słońce powoli zachodziło.





Chociaż na zewnątrz zrobiło się bardzo zimno dalsza droga upłynęła w komfortowych warunkach. Nawet nie spostrzegłem, gdy znaleźliśmy się na Hrebenioku. Z powrotem do Starego Smokovca dotarliśmy o zmierzchu. Tuż przed samż miejscowością ścieżka wymagała największej uwagi, ze względu na śliską nawierzchnię. Wycieczka zajęła nam cały, zimowy dzień.




Słowem podsumowania powiem, że Baranie Rogi są w mojej ocenie dobrym celem dla średnio zaawansowanych turystów. Od schroniska trasa nie jest długa, podręcznikowo to 2 h na szczyt. Nie nastręcza również żadnych trudności orientacyjnych, przez co może być dobrą alternatywą na dni z gorszą pogodą.  Aby wejść na szczyt nie potrzeba żądnych szczególnych umiejętności. Konieczne jest obycie ze śniegiem, oraz oczywiście czekanem i rakami, a wtedy będziemy czuli się pewnej. Kwestia użycia liny wymaga indywidualnego podejścia do tematu. Aż do Baraniej Przełęczy w mojej ocenie jest to zbędne (chyba że w celu zwiększenia bezpieczeństwa lawinowego). Na przełęczy można związać się, tylko trzeba uważać, żeby w zespole nie narobić sobie i innym niezwiązanym większych problemów niż korzyści.
Nam, niespiesznym tempem, w znakomitych warunkach zimowych droga od schroniska Teryego na szczyt i z powrotem zajęła niespełna 4 godziny.

Pozdrawiam

Adidas Kanadia 8 Trail test, recenzja, opinia czyli jakich butów nie kupować

$
0
0
Jak wskazuje tytuł, dzisiejszy test będzie spontaniczny i niekorzystny. Pozytywnie nastawiony do terenowych butów Adidas Trail Response 21, w jakich biegałem poprzednio i które choć zniszczone awaryjnie służą mi do dziś, wiosną 2017 postanowiłem zakupić następne obuwie tej samej marki.


PIERWSZE WRAŻENIA 

Ocena aktualnych ofert sklepowych spowodowała, że pod względem parametrów i ceny odpowiadały mi buty Adidas Kanadia 8 Trial. Przeczytałem o nich kilka pozytywnych opinii, wizualnie i cenowo mi odpowiadały, więc się skusiłem. Adidas Kanadia 8 Trail zakupiłem na dużej promocji za 207 zł w Sklepie Biegacza. 

Gwoli przypomnienia moich wymagań w stosunku do butów biegowych terenowych wspomnę, że miały być tanie i wytrzymałe - jak poprzednie. Zważywszy, że w poprzednich najbardziej ucierpiał stan bieżnika, tym razem postanowiłem, że musi być on masywniejszy i bardziej agresywny.
Na pierwszy rzut oka buty wyglądały przyzwoicie, choć budziły pewne zastrzeżenia. Sznurowadła wydawały się jakieś dziwne i nietrwałe, cholewka trzymająca stopę i zapiętek -+miękkie, zaś obłożyny dziwnie wystające w przedniej części, jak w butach z otwartą przyszwą. Dobre wrażenie robił za to masywny bieżnik. Kolorystyka również mi się podobała. 


UŻYTKOWANIE

Buty przetestowałem w lesie i sprawdziły się dobrze. Bieżnik trzymał podłoże znakomicie. Niestety stopa nie zachowywała się już tak rewelacyjnie. Jak przewidywałem odczułem brak stabilności i obijanie palców o przednią część buta (co ciekawe w poprzednich Adidasach o tym samym rozmiarze ten problem nie występował). Butów przez ostatnie kilka miesięcy ogólnie używałem bardzo rzadko. Moim "wołem roboczym" na treningi pozostawały stare Adidasy Trial Response 21, których jakoś nie mogłem dobić. Adidas Kanadia 8 Trail używałem właściwie "od święta" czy od zawodów do zawodów. Przebiegłem w nich w sumie 4 dłuższe biegi - 50 km, 100 km, 170 km, 50 km i może dwa treningi. Daje to w sumie ok. 400 km pokonanych kilometrów. Zdecydowana większość w terenie.



W porównaniu do poprzedników - Adidas Trail Respons 21 - buty okazały się niewygodne. Cienkie podeszwy powodowały, że podeszwy po kilkudziesięciu kilometrach zaczynały boleć. To samo palce - które odbijały się o czubek buta. Jeszcze pokonanie 50 km w tym obuwiu nie stanowiło problemu, ale przy 100 km stopy bardzo bolały. Biegnąc 170 km Szlakiem Orlich Gniazd nabawiłem się najbardziej bolesnych "kalafiorów" na stopach w życiu. Każdy krok sprawiał ból. Nie wiem, czy to przez kiepskie ich smarowanie, czy z powodu butów, jednak fakt pozostaje faktem. 
W moim odczuciu, zmieniając buty z Adidas Trial Response 21 na Kanadia 8 Trail poczułem jakbym z Mercedesa przesiał się do Fiata. Nie żartuję. 

Buty na Szlaku Orlich Gniazd 2017



WYKONANIE, MATERIAŁY, TRWAŁOŚĆ

Pomimo niewielkiego zużycia buty zaczęły się niszczyć. Dokonując kolejnego porównania Kanadia Trail 8 do Trail Response 21, te pierwsze po ok 400 km były zniszczone jak poprzedniki po 1200 km. 
Cholewka buta, pomimo iż z pozoru sprawiała solidne wrażenie wizualne, zaczęła pękać na wgięciach butów. Przetarcia pojawiły się w tych miejscach w każdym bucie, po lewej i prawej stronie. Dodatkowo, na ostatnim biegu w styczniu rozerwała się odstająca obłożyna. Ten element buta był wyjątkowo nieudany, gdyż odstająca konstrukcja tyko prowokowała wystające z podłoża patyki do jej penetracji, co prędzej czy później musiało zakończyć się rozerwaniem. Dodatkowo wkładka wewnętrzna buta zaczęła się rozchodzić i miejscami strzępić. Jakby tego było mało, przerwało się każde ze sznurowadeł, które były kiepskiej jakości oraz nie trzymały związanego supła. Nie wiem czy powodem rwania sznurowadeł była ich mizerna trwałość, czy brak montażu w dziurkach na sznurowadła metalowych elementów zapobiegających ich przecieraniu się. Generalnie wytrzymałość butów to jeden wielki DRAMAT.

Właściwie urwana obłożyna

Trochę niewyraźnie widać, ale dziura już powstała.


W obuwiu najlepiej zachowywał się bieżnik, który nie uległ prawie w ogóle zużyciu. Jednakże było to spowodowane zapewne małym przebiegiem butów, jak i faktem, że uważałem, aby obuwie unikały twardej nawierzchni.

Naderwane sznurowadło, na chwilę przed pęknięciem. 
Pierwsze przebicie na wylot


Po przerwaniu obłożyny podczas styczniowego biegu tego roku zrezygnowałem ze współpracy z butami. oddałem je na reklamację, która na szczęście została uwzględniona. 
Na szczecie zrobiłem uprzednio zdjęcia obuwia, aby pokazać stopień jego destrukcji i podzielić się spostrzeżeniami. 


PODSUMOWANIE

Z pełną stanowczością odradzam wszystkim zakup tego obuwia. Niestety, ale poprzednie dobre doświadczenia a Adidasem zwiodły mnie i zachęciły do zakupu Kanadia 8 Trail. But okazał się po prostu niewypałem. Główne jego wady to miękkość cholewki, brak stabilności, słaby system sznurowania, niska trwałość wszystkiego poza podeszwą, wady konstrukcyjne, niski komfort noszenia. Niestety, ale Kanadia 8 Trail nie spełniła moich wymagań w żadnym zakresie, poza jednym. Wyłączną i jedyną zaleta obuwia poza uznana reklamacja jest dobra przyczepność bieżnika. Jednak to moim zdaniem za mało, żeby wydać za niego 207 zł, a co dopiero według ceny producenta - bagatela - 380 zł.

P.S. zachęcony opiniami szeregu znajomych, gdy tylko dostałem mail z uznaniem reklamacji i  deklaracją zwrotu gotówki, pobiegłem szybko do Decathlonu i kupiłem ich buty terenowe. Jak się sprawują opisze w przyszłości. 

Pozdrawiam. 

Konstrukcja – 3/5
Funkcjonalność – 3/5
Wygoda – 2/5
Wykonanie – 3/5
Trwałość/Niezawodność - 1/5

Viewing all 194 articles
Browse latest View live