Quantcast
Channel: Student w podróży
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

We Kahn do it - wideo

$
0
0
Przedstawiam wideo z tegorocznej wyprawy na Khan Tengri, jakie udało mi się zmontować ostatnimi czasy.
Wspomnienia wracają.
Zapraszam :)



Podsumowanie roku 2014 r.

$
0
0
Rok 2014 to był dobry rok...

... bez żadnych skrupułów mogę zaryzykować takie stwierdzenie. Rok intensywnej pracy nad sobą, rok walki z własnymi słabościami, rok intensywnego rozwoju i realizacji.
Powiem więcej - pod względem aktywności fizycznej i realizowanej pasji to najlepsze 365 dni w moim życiu.

Podsumowanie będzie krótkie, wszak wszystko co się działo opisywałem na blogu i nie ma potrzeby dublowania.
Od początku - na nartach się nie najeździłem. Zima, a raczej te mroźne konwulsje naszego umiarkowanego klimatu w tym roku nie pozwoliły ani na nartach pojeździć, ani doświadczyć dobrych warunków w górach. Pod tym względem rok zaczął się więc nieciekawie.

Niemniej jednak, nie zrażając się realizowałem aktywność fizyczną w innej formie - biegach na orientację. W lutym i marcu wraz z Januszem wzięliśmy udział w imprezie "Skorpion" na Roztoczu i Rajd Dolnego Sanu w okolicach Sanoka. Na obu pokonaliśmy trasy ponad 50 km i zajęliśmy niezłe miejsca, jak na dwuletnią przerwę w tym rodzaju zawodów.
Kwiecień to rajd wiosenny z klubem "Mimochodek" na Pogórzu Ciężkowickim i Rożnowskim, a maj zapamiętałem pod znakiem wyjazdu w ukraińskie Gorgany i "Kieratu". Podczas tej ostatniej imprezy na orientację pokonałem wraz z Januszem 102 km w nieco ponad 18 h.



Wyjazdów nie było wiele, ale dużo działo się pomiędzy wierszami, w tle. Od początku roku solidnie trenowałem przez najpoważniejszym wyjazdem w życiu, sygnowanym pod nazwą "We Khan do it". Tylko Bóg raczy wiedzieć ile czasu, nerwów i zmagań przyszło mi podjęć, aby zrealizować projekt razem z trzema kolegami - Januszem, Jankiem i Marcinem.
Niemniej, udało się - udało się pojechać i zdobyć. To znaczy Janusz i Janek zdobyli górę, a mnie pozostało napawać się spełnieniem celu z perspektywy kierownika wyprawy. Nie przeczę, że pozostał niedosyt, ale wspólna wygrana jest zdecydowanie ważniejsza niż indywidualna duma i z wyjazdu pozostaną mi wspaniałe wspomnienia.



Po powrocie logika nakazywała zagłębić się w książkach, co uczyniłem. W takiej pozie zastał mnie październik. Jesienną porą nie bardzo chciało mi się ruszać gdzieś dalej, ale wiedziałem że muszę domknąć sprawy do końca. Wraz z Januszem pojechaliśmy na Rumunię i w spektakularnym stylu przeszliśmy rumuńskie Karpaty wschodnie. Dopełniłem swego planu - przeszedłem cały Łuk Karpat - moją małą studencką epopeję.



Od tamtego czasu w wyjazdach wiele się zmieniło. Nie ukrywam - na gorsze. W listopadzie poprowadziłem trasę I rajdu jesiennego klubu Mimochodek w Karkonosze. Moje niedoścignione marzenie, aby lubelski klub wyciągnąć w końcu w Sudety spełniło się.

Ostatnimi dniami grudnia, podczas nielicznych mroźnych dni zdobyłem ośnieżony Turbacz nowym szlakiem. Byłem tam już któryś raz z kolei, ale po abstynencji wyjazdowej sprawiło mi to nieopisaną przyjemność. Wiem już, że potrafię się cieszyć górami. Cieszyć tym bardziej, im bardziej mi ich brakuje...



W roku 2014 biegam. To dobre stwierdzenie. Pasja biegowa weszł mi w krew i nieprędko przyjdzie mi się z tego uwolnić. W ciągu rzeczonych 365 dni pokonałem ponad 2000 km w biegach po mieście i rajdach n orientację. Na rowerze przejechałem prawie 2500 km , ale to żaden wynik. Widzę więc definitywna zmianę kół na nogi, która najprawdopodobniej będzie postępować.

Tyle słowem podsumowania.

MANIFEST

Jakie planu na 2015 r? Wyrwać na aktywność jak najwięcej czasu rozdzieranego przez naukę i życie zawodowe. Choć warunki zewnętrzne usilnie starają się mnie przykuć do biurka i monitora mam nadzieję opierać się maksymalnie i nie paść ofiarą wyścigu szczurów. Nie paść ofiarą rutyny, monotonii i dni "centralnie planowanych".
Takie są postulaty mojego manifestu, który lepiej brzmi niż się realizuje ;). Konkretyzując mam nadzieję pobiegać trochę w rajdach na orientację i biegach górskich, zorganizowanych odgórnie czy przez własną "chorą" pomysłowość. Zrobię co w mojej mocy, żeby wyjechać także na wyjazd wakacyjny, na którym uda się zrobić coś ciekawego. Tu już nie mam obawy o własną kreatywność. Nie zdradzam precyzyjnych planów, ale wiem jedno - będzie jak zwykle NIESZABLONOWO.

Pozdrawiam i do zobaczenia.
Wkrótce.
Wróciłem.

Bieg po krakowskich fortach

$
0
0

Zbiegi okoliczności. Choć częściej bywają zbiegłymi niz zbiegami to jednak raz na jakiś czas udaje się takiego złapać....

Tak właśnie było  z tym biegiem. Kilka dni wcześniej rozmawiałem z Anitą, której przedstawiłem plan przebiegnięcia odcinkami szlaku po fortach Twierdzy Kraków.
Traf chciał, że następnego dnia dostałem wiadomość zwrotną z planowaną imprezą organizowaną przez krakowskie biegambolubie. Bez zwłoki zapisałem sie przez formularz, a dwa dni później już stałem na bulwarze wiślanym pod smokiem wawelskim.
Pomimo pogańskiej, nota bene nocnej pory zebrało się ponad dwadzieścia osób.

Najpierw wzdłuż Wisły, następnie na południe. Na kopcu Krakusa obejrzeliśmy niesamowity wschód słońca.
Droga biegła w większości asfaltem zahaczając po drodze o liczne poaustriackie forty o dobrym stanie zachowania. Walki I wojenne w większości je oszczędziły.
W przyzwoitej pogodzie pokonywaliśmy kolejne kilometry gubiąc po drodze właściwy szlak. Mimochodem zaczepiliśmy o klasztor w Tyńcu i Bielany.
Po przekroczeniu Wisly bylo juz za połową trasy.
Niestety pogoda pogorszyła sie i zaczęło wiać. Na tym etapie została już nas tylko garstka. Po pokonaniu przeprawy przez błota nieopodal Mydlników wykruszyły się kolejne i można było narzucić tempo.
Niebawem zostało dwóch biegaczy - ja i Darek. Dodatkowo Patryk jadący na rowerze. W ostatnich kilometrach dołączyła jeszcze jedna dziewczyna na jednośladzie.

Po zmroku osiągnęliśmy ostatni fort w Zielonkach, przebudowany na hotel. Stamtąd skierowaliśmy się bezpośrednio na południe do miasta. Miałem szczęście i trasa przebiegała obok mojego bloku. Przed 18:00 pożegnaliśmy się po pokonaniu ponad 70 km.

Podsumowując - niesamowita wycieczka w ciekawym otoczeniu i w miłym towarzystwie. Pogoda zapewniła 13 stopni powyżej zera. W styczniu! Czego chcieć więcej? Chyba drugiej części szlaku.
Pozdrawiam i dziękuję uczestnikom biegu za towarzystwo.

Świąteczna wycieczka na Turbacz

$
0
0

30 grudnia wybrałem się na Turbacz w ramach programu górskiego uświadamiania mojej rodzicielki. Aura od samego rana zapowiadała poważną zimę.

Temperatura -10 stopni celcjusza, przelotny śnieg i zawiana autostrada. Za Myślenicami pojawiły się pierwsze wzgórza we mgle.

Tym razem postanowiłem wejść na znany szczyt inną drogą. W tym celu samochód zostawiliśmy w Koninkach i po znakach szlaku zielonego zaczęliśmy piąć się w górę w pięknej wprost atmosfwrze. Im wyżej tym robiło się chłodniej a śnieg stawał się coraz głębszy.
Torowałem drogę gdyż co najmniej od kilku dni nikt chyba tędy nie szedł.  Po niebie wędrowały chmury, choć czasem promień słońca rozświetlił piękną aurę. Droga upływała przyjemnie, a Czoło Turbacza osiągnęliśmy około 11:00.
Tam panowała już prawdziwa zima. Śnieg głęboki za kolana, wiatr i nie cieplej niż -15 stopni. Zima jak się patrzy.
Po kilkuminutowym postoju trzeba było mocno zagęścić kroki żeby rozgrzać zgrabiałe ręce.

Schronisko powitałem z utęsknieniem i sentymentem. Tego mi brakowało co najmniej przez ostatnie dwa miesiące.

Gorąca herbata, zawieja za oknem,  czego jeszcze może brakować?
Chyba biegowych butów. :)

Około 13 wyszliśmy w drogę powrotną. Niebo zafundowało nam wspaniałą scenerię kontrastu, od bieli śniegu po fiolet nieba. Początkowo szlakiem czerwonym, by za dwa kilomery odbić na północny zalesiony stok i zmienić znaczki na biało-czarne.

Około 15 byliśmy z powrotem w Koninkach na parkingu.

Na Turbaczu, na biegówkach, backcountry

$
0
0

Na biegówki wybierałem się już od dwóch lat. Próba sprawdzenia się w tej aktywności czekała na swoją kolej w liście rzeczy do zrobienia bez pośpiechu ale koniecznie. Do tej pory zawsze coś przeszkadzało w zmaterializowaniu tego zamiaru - brak pogody, czasu, inny wyjazd. Gdy jednak na stale znalazłem sie w Krakowie - zdałem sobie sprawę, że czas na dobre wymówki minął i trzeba na narty pojechać.

Już jakiś czas temu przemyślałem temat, że nie chcę stricte biegówek, ale narty backcountry - szersze i z krawędziami - lepsze do jazdy po pagórach. Za poletko doświadczalne miały posłużyć Gorce ze względu na dobry transport i dostępność w wypożyczalni desek tego rodzaju.

Wyruszyłem więc w pierwszy weekend lutego w doborowym towarzystwie do Rabki Zdrój.
Pogoda zapowiadała się dobrze - bezwietrznie i lekki mróz. W takich okolicznościach wylądowaliśmy około 8:00 u podnóży Gorców i w bladym jeszcze świetle dnia dotarliśmy do wypożyczalni.
Chwilę zajęła pròba sprzętu, dłużej zakupy i wymarsz z Rabki.
Około 10 znaleźliśmy się na właściwym szlaku czerwonym i przypięliśmy deski.
Pogoda wyklarowała się zupełnie. Bezchmurnie, bezwietrznie i żadnej chmurki na niebie - tak miało pozostać już do wieczora.

Początowo podchodzenie szło niezdarnie i nawet piechurzy mijali nas na po drodze. Z godziny na godzinę było jednak coraz lepiej. Na płaskich odcinkach jazda stała się coraz przyjemniejsza. Warunki śniegowe kształtowały się na wspaniałym poziomie. Powierzchnia zmrożona, ale i bez zlodowaceń. Szlak ubity niczym droga dziesiątkami butów.
Po 11:00 dotarliśmy do schroniska na Maciejowej gdzie naszym oczom ukazała się wspaniała panorama Tatr.

Schronisko minęliśmy ze względu na brak czasu i pośpiech choć trudno było przejść obok obojętnie. Zaraz za nim czekało za to strome podejście, zmuszające do odpięcia nart.
Tak wyglądała i cała dalsza trasa - pod strome wzniesienia podchodzenie, na łagodnych i płaskim zjazd.
Od początku widziałem, że te ostatnie jakoś mi nie wychodzą, a żeby utrzymać równowagę muszę bardzo się starać. O ile na podejściach szybko złapałem synchronizację, to zjazdy wytknęły mi boleśnie cały brak obycia z nartami. Jeszcze przed Turbaczem wjechaliśmy na ratrakowaną nartostradę z Obidowej,  która doprowadziła nas pod samo schronisko.

Pod szczytem Turbacza tętniło życie. Mnőstwo narciarzy, trekkerów i innej maści turystów. Z racji niesamowitej pogody, na horyzoncie rozpościerał się znakomicie widoczny łańcuch Tatr. Ogół czynników stwarzał po prostu bajkowe wrażenie.

Niestety, zbliżała się już 15:00, uświadamiając nam, że trzeba się ewakuować. Paradoksalnie zdawałem sobie sprawę, że dla mnie rozpoczyna się trudniejszy etap wycieczki.
Zjazd był moim zdaniem stromy. Moim, czyli zdaniem człowieka mającego na nogach tego typu narty po raz pierwszy w życiu.

Upadków było co nie miara. Czasem często, czasem częściej. Na utwardzonej trasie wkrótce moglem policzyć wszystkie kości od miednicy w dół. Niemniej jednak, gdy jechałem bezkolizyjnie czerpałem  z tego niesamowitą radość. Tym razem podążyliśmy bardziej na południe, trzymając się znakomicie przygotowanej nartostrady. Droga do Obidowej była równa i opadała łagodnym i długim zjazdem w dolinę. Do samej wsi dotarliśmy około 16:00. Nie mając raczej szansy na łapanie stopa, z nartami na ramieniu skierowaliśmy się na szlak zielony wiodący stromym podejściem na Stare Wierchy.

Pod schronisko trafiliśmy o zachodzie słońca. Znowu nie było czasu, aby zatrzymać sie nawet na moment. Trwał wyścig z mrokiem na zasadzie - jak daleko zjedziemy szlakiem czerwonym - to nasze.
Ujechaliśmy stosunkowo daleko - miejscami niosąc narty.
Dopiero, gdy obraz zaczął mi się rozmazywać a baterie w czołówce okazały się wyczerpane - postanowiłem nie kusić losu i przyczepiłem narty do plecaka. Dalej poszliśmy pieszo w gwieździstą noc.

Do Rabki dotarliśmy dopiero przed 19:00 i na miejscu odkryliśmy, że mimo iż w sieci ostatni autobus miał być po 20:00 to na rozkładach nie widnieje nic po godzinie 18:00.
Konsternację rozwiały telefony do znajomych, w których ustalono że ostatni autobus odjeżdża za 30 min , ale z Zakopianki.
Siłą rzeczy, mimo przebytych dziś niespełna 50 km nie było innego wyboru jak galop w kierunku Zakopianki. Nie jestem peweien czy zdążyli byśmy gdyby nie jeden z miejscowycb, który zapytany o drogę podwiózł nas około kilometra.

Wyjazd się udał. Pogoda i warunki śniegowe nie mogły być lepsze. Narty backcountry ro z pewnością ciekawe doświadczenie i znakomity sposób na spędzanie wolnego czasu. Z pewnością do nich powrócę.

Koszt wypożyczenia w wypożyczalni Świstak w Rabce Zdrój - 39 zł za dzień w elastycznych godzinach.

Pozdrawiam wszystkich fanów cienkich nart;)

Skorpion 2015 - biegowe przedwiośnie

$
0
0

Właściwie do ostatnich dni przed końcem zapisów nie wiedziałem czy uda mi się wybrać na Skorpiona. Problem leżał u podstaw wyjazdu, mianowicie w transporcie, którego skądinąd nie było. Do miejscowości na końcu Polski, gdzie impreza się usadowiła, komunikacja z Krakowa właściwie nie kursuje. Mowa o Narolu.
Początkowo szukałem jadących bezpośrednio na imprezę. Niestety bezskutecznie. Dopiero po jakimś czasie na liście startowej znalazłem kolegę z Rzeszowa, z którym umówiłem się na podróż.

Tegoroczny Skorpion, jak i rok wcześniej, powitał mnie piękną pogodą. Tym razem, jak i ostatnio, startowałem z Januszem.  Typowo na lekko i na biegowo. Początkowa mgła wkrótce ustapiła i jeszcze przed wyjściem wyłoniło się błękitne niebo. Bieg rozpoczął się z rynku w Narolu. Początkowo byliśmy do punktu numer 5 następnie skierowaliśmy się w stronę południową aby zaliczyć punkt czwarty usytuowany w jarze. Do tej pory było jeszcze wiele osób biegnącychrazem z nami. Dalej już tłum się przerzedził i od tej pory byliśmy zdani właściwie już tylko na siebie. Początkowo warunki były znakomite, ziemia zmrożona i lekki mróz wokół nas. Im bliżej południa tym zaczęło robić się cieplej i tym samym ziemia rozmokła połykając nasze buty. Niektóre odcinki biegły lasem który okazał się tylko przymarzniętym z lekka bagniskiem.
Jako, iż jak zwykle zajmowałem się nawigacją, kijki przytroczyłem do plecaka. Przyszłość pokaże, że nie dane mi będzie ich wyciągnąć.
Punkty rozmieszczono w ciekawych miejscach. Przeważnie był to charakteryztyczny dół lub góra wąwozu, nie brakowało jednak cerkwi, ruin klasztoru czy bunkrów linii Mołotowa. Przy jednym z tych ostatnich zaliczyliśmy jeden z punktów stowarzyszonych.
Miłą odskocznią było ognisko i punkt z wodą mniej więcej na środku trasy.
Pomimo mokrej aury stosunkowo długo zachowaliśmy suche buty. Nie mam zastrzeżeń również do swojej nawigacji i kondycji. Przebiegliśmy większość trasy i nie nadlożyliśmy zbyt dużo trasy. Rajd zakończyliśmy jeszcze przed zmrokiem po raz pierwszy w historii uczestnictwa w Skorpionie.
Na metę przybiegliśmy po 7 h 55 min od rozpoczęcia rajdu. Pokonaliśmy 62,5 km.
Problem był natopmiast śmiesznej natury - z wpisywaniem punktów. Nasze karty były ogólnie rzecz ujmując uzupełnione w slosób rozbieżny z oczekiwaniem organizatorów.
Niemniej jednak sklasyfikowano nas, a nawet zajęliśmy 5 miejsce w klasyfikacji generalnej. Niestety z czasem o godzinę gorszym od rzeczywistego gdyż wzbogaconego o dwa punkty stowarzyszone.
Podsumowując - impreza mega udana. Dobry wynik, ciekawa trasa i piękma pogoda. A co najważniejsze - jest progres i chyba o to chodzi w tym sporcie.
Pozdrawiam

Halny - tatrzańsko i mimochodkowo

$
0
0

Po Skorpionie trochę się przeziębiłem. Może nie jakoś konkretnie, ale wystarczająco by można to zauważyć po odgłosach i zaobserwować z każdą wyrzuconą husteczką.
Tymczasem im bliżej weekendu tym bardziej zaczęto mnie namawiać na tatrzański wyjazd. Z jednej strony nie mogłem lekceważyć choroby, ale z drugiej bardzo chciałem spotkać sie z lubelskimi znajonymi, którzy od piątku zagnieździli się na Hali Kondratowej.
No i wyszło jak powinno - przekonali mnie.

Kiedy w sobotę rano znaleźliśmy się w Zakopanem okazało się że pogoda jest gorsza niż zapowiadały prognozy. Silny wiatr widać było na pobliskich drzewach, a jego siła w mieście zapowiadała, co może czekać nas wysoko w górach. Niemniej jednak wyszliśmy spod ronda w kuźnicach i skierowaliśmy się na szlak niebieski.
Początkowo było nas 4 osoby: ja, Anita Marek i Edyta. Dopiero na podejściu dołączył Janek który ostatnią noc spędził już schronisku na Hali Kondratowej.
Gdy jeszcze znajdowaliśmy się w lesie na podejściu, wiatr nie dawał się zbytnio we znaki. Znać dał o sobie dopiero na Upłazie. Tam już z nim walczyliśmy, mocno trzymając się na nogach i zdobywając kolejne metry. Może zabrzmi to śmiesznie ale przy tej pogodzie dla niektórych zdobycie progu  Murowańca stanowiło przeszkodę nie do pokonania.

W schronisku odpoczęliśmy do 12:30 zostając tylko w trójkę, już bez Edyty i Marka.
Niebo rozpogodziło się wprawdzie, jednak góry grzmiały i kipiały, targane mocnym wiatrem. Optymistyczny plan wchodzenia na Świnice został wkrótce zmodyfikowany - wraz z Jankiem poszliśmy w stronę Liliowego, z zamiarem spotkania się z Anitą na Kasprowym.
Na podejściu szalał tajfun o sile ponad 100 km/h. Wiatr uderzał ze zmienną siłą i z wielu kierunków. Targał ze sobą wielkie bryły lodu które siekały nas niemiłosiernie. Halny przewrócił nas kilka razy, ale z czasem stał się przewidywalny - gdy widzieliśmy zbliżający się tuman kuliliśmy się i zapierali na zębach raków, klęcząc na jednym kolanie.
Po wejściu na grzbiet okazało się, że paradoksalnie najgorsze warunki panowały poniżej, na trawersie. Na grzbiecie co prawda wiało bardziej, ale już nie miotało lodem i można było powoli maszerować.

Na Kasprowym spotkaliśmy Anitę i Marcina, który przyszedł tu z Kali Kondratowej na nartach turowych. Polecał nam wybrać tą drogę na zejście - wzdłuż trasy dla narciarzy.
Co warte uwagi - nie wpuszczono nas do stacji kolejki. Przy mrozie i strasznej wichurze panowie zza szyb tylko wzruszyli ramionami. Ciekawe, gdyby ktoś nie miał siły zejść i potrzebował pomocy? Tego się nie dowiemy, jednak jestem zdania, że w takich obiektach powinni pracować ludzie z bardziej "człowieczym" podejściem do turystów. I to nie tylko tych, którzy zostawiają pieniądze.
Zniesmaczeni, ale  w dobrym humorze udaliśmy się w stronę doliny i szerokiego skoku po którym podchodzili skiturowcy. Panowała piękna pogoda i gdyby nie wiart, z żalem żegnalibyśmy to miejsce.
Tymczasem jednak wiało i aż do samej linii lasu nie dało nam wytchnienia.
W schronisku spotkaliśmy znajomych, którzy poinformowali nas o wspaniałej pogodzie panującej dotychczas. W tym szczęśliwym gronie, w niesamowicie przytulnym schronisku spędziliśmy ciekawy wieczór licząc, iż niedziela przyniesie bardziej sprzyjającą aurę.

Przewidywania się sprawdziły i kolejnego dnia góry okazały swoją łaskawość. Niespiesznie się ogarnęliśmy by późnym rankiem wyjść w stronę Giewontu. Wiatr znacznie ucichł i choć czuć było zimne podmuchy, to jednak nie dawały się już tak we znaki.

Na Giewont wchodziliśmy w pięknej aurze i niezłym "tłumie" jak na zimowe warunki. Była to moja pierwsza wizyta na tym szczycie w obecnej porze roku. Na zejściu spotkaliśmy Marka z Edytą, którzy dopiero podchodzili w kierunku kopuły szczytowej. Aby oszczędzić sobie czekania w schronisku, wraz z Krzyśkiem i Anitą, postanowiliśmy nadłożyć drogi i zaliczyć jeszcze Kopę Kondracką. Manewr ten kosztował nas około półtorej godziny ekstra, ale również dostarczył interesujących widoków.  W kierunku schroniska w Dolinie Kondratowej schodziliśmy ostrożnie i w odstępach. Wczorajszy wiatr napchał śniegu do żlebów i zagłębień, a głupio byłoby skoņczyć wycieczkę nieszczęśliwie.
Przemieszczaliśmy się więc wolniej, ale z pewnością bezpieczniej. Gdy dotarliśmy do schroniska,  w środku było już wielu ludzi. 
Tutaj oficjalnie się pożegnaliśmy i w grupkach swoim tempem ruszyliśmy w kierunku Kuźnic.

Z pewnością mogę powiedzieć, iż wyjazd się udał, pomimo iż początkowo głośno go żałowałem. Może nie pod względem zdobyczy, ale na pewno w kwestii towarzyskiej. Dobrze było po raz kolejny spotkać znajomych z lubelskiego klubu po kilku miesiącach "rozłąki". Ciekawym doświadczeniem okazał się i sam halny. Z perspektywy czasu powiem, iż przyjemnie było zmagać się z taką potęgą natury w tak pięknych okolicznościach.

Do widzenia Tatry.
Pozdrawiam

Rajd Dolnego Sanu 2015 - przekraczając granice komfortu

$
0
0

Rok temu Rajd Dolnego Sanu zapamiętałem z pięknej pogody i wspanialych okoliczności przyrody. Nic więc dziwnego, że gdy kilka tygodni temu zapisałem się wraz z Januszem na trasę 100 km liczyłem co najmniej na powtórkę.
Niestety, pogoda jak ma w zwyczaju - lubi byc kapryśna i przyjeżdżając do Dwikóz w piątek 13 marca wiedziałem, że nie będzie nas rozpieszczać. W ostatniej chwili udało mi się pożyczyć od Janka kurtkę, gdyż swoją zostawiłem w Krakowie. Gdyby nie ona z pewnością obdarzyłbym Rajd nader niemiłymi wspomnieniami.

Do Dwikóz przyjechałem około 22:00 więc czasu wystarczyło akurat na przebranie się i spakowanie. O 24:00 Rajd się rozpoczął i ponad trzydzieści osób pomknęło przed siebie w noc.
Początkowo pogoda rozpieszczała. Panowała tylko drobniutka mżawka, która w ruchu była prawie nieodczuwalna. Pierwszy punkt zdobyliśmy dość szybko, biegnąc po polnych drogach i asfalcie. Czołówka zawodników szybko nas wyprzedziła. Następne kilometry biegły w większości asfaltowymi drogami. Nawigacja nie sprawiała większych problemów, a korzystnym wyborem drogi do punktu czwartego, położonego na terenie Gór Pieprzowych, nawet trochę dystansu odrobiliśmy.
Od tego momentu deszcz nagle się wzmógł.
Biegliśmy początkowo drogami, aż przejście zagrodził nam stary PGR, który minęliśmy przecinając grzązki orne pola.
Punkt w postaci starej latarni był ledwie dostrzegalny i tylko mocne światło czołówki pomogło w jego lokalizacji. Od tego momentu zaczęło padać jeszcze bardziej, a drogi zamieniły się w śliskie i lepkie bajora. Kolejny punkt znajdował się w zaśmieconym wąwozie. Na tym etapie zaczęła się agonia, która trwała już przez cały Rajd. W polach ewidentnie odezwało się moje lewe kolano, które tydzien temu nadwyrężyłem na treningu. Musiałem założyć stabilizator i ewidentnie zmienić strategię. Biegłem już coraz rzadziej, obserwując "postępy" mojej niedogodności. Z goryczą stwierdziłem, że kolano z godziny na godzinę boli coraz bardziej i tym sposobem nie skończę rajdu w ogóle. Od 50 kilometra zaprzestałem biegu, a rajd stał się ciężkim psychicznie marszem. Przyjemność pokonywania kilometrów zaburzyły mi myśli o kontuzji i ból.

W międzyczasie wstał nowy dzień i ku naszemu zmartwieniu wzmógł się deszcz.
Aż do 75 km trasa prowadziła bardzo monotomnym odcinkiem przes pola. Na tym etapie pojawił się wiejący w twarz wiatr, który w korelacji z zacinającym deszczem spowodował, iż marsz nie sprawiał żadnej przyjemności, a jedynie wyciskał obfity potok przekleństw i złorzeczeń. O ile w nocy cieszyłem się ciepełkiem i skrycie jeszcze żałowałem, iż niosę dodatkową bluzkę, o tyle rano założyłem ją z wdzięcznością, gdyż było po prostu zbyt zimno. W takich okolicznościach Rajd ciągnął się w nieskończoność. Noga bolała permanentnie, jeszcze na dwunastym punkcie byłem bliski od rezygnacji. Nawet nie z powodu bólu, ale obawy o "skasowanie" kolana na początku sezonu. Gdy jednak skupiłem się na marszu, a zaprzestałem biegu zauważyłem że ból nie wzrasta, ale utrzymuje się na relatywnie znośnym poziomie. Wyciągnąłem również kijki, które wbrew obawom przydały się niezaprzeczalnie. Od 35 kilometra szedłem wraz z Januszem i Władkiem, który również maszerował z kontuzją, z tą różnicą, iż czasem próbował biegu.

Nawigacyjnie Rajd był łatwy. Drogę zgubiliśmy tylko raz i to w śmiesznym miejscu przez nieuwagę. Na trzech czwartych długości Rajdu teren stał się znowu urozmaicony, a naszym oczom ukazali się zawodnicy trasy 50 kilometrów. Zrobiło się jakoś raźniej.
Im bliżej mety, tym kilometry bardziej się dłużyły. Około 14:00 osiągnęliśmy Zawichost i 15 punkt na trasie. Ostatnie odcinki siłą rzeczy klepaliśmy asfaltem. Im dłużej trzymałem się na nogach, tym bardziej odczuwałem narastający ból w kolanie. Najgorsze były podejścia, więc to ostatnie, przed punktem szesnastym przyjąłem przekleństwami. Na końcowy punt trasa schodziła na wał wiślany i po przeskoczeniu rowu melioracyjnego prowadziła nim dalej na południe. Punktu siedemnastego poszukiwali już Janusz z Władkiem, ja odpocząłem dłuższą chwilę czekając. Kolejne 7 km klepania asfaltu pokonaliśmy juz sami z Januszem. W Dwikozach ból kolana osiągnął punkt krytyczny gdyż parokrotnie musiałem się zatrzymywać. Do szkoły dotarliśmy po 16 h i 20 min rajdu. Deszcz ciągle padał....

Wynik dał nam 14 miejsce w klasyfikacji na 100 kilometrów. Osiągnięcie to wprawdzie małe, ale biorąc pod uwagę okoliczności naprawdę jestem z niego zadowolony. Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni. Ja czuję się się mocniejszy psychicznie. Granica wytrzymałości została przesunięta.
Wbrew obawom - po kilku dniach już normalnie chodziłem, chociaż poważne bieganie "zdroworozsądkowo" ograniczyłem na dwa tygodnie. Kolano jednak ciągle się odzywa. Na krótkim dystansie to bagatela, jednak przy 100 kilometrach każda drobnostka ma kolosalne znaczenie.

Sama impreza dała nam niezłą szkołę życia. Wszyscy przyszli po rekordy, a łatwo wcale nie było. Tegoroczny RDS zapamiętam sentymentalnie przede wszystkim ze względu na relatywną bliskość domu rodzinnego. Pierwszy raz doświadczyłem tej wspaniałej możliwości wyspania się po rajdzie w normalnym łóżku, a nie na karimacie, kiedy po biegu czuje się każdą kostkę i każdy mięsień.

Motto na zawsze: ADVENTURE BEGINS AT THE END OF THE COMFORT ZONE!!!

Pozdrawiam.
Tomasz Duda

PS
Zdjęcia w większości Janusza, parę moich


Salomon Speedcross 3 - test i przykra niespodzianka uszkodzonych butów

$
0
0

Swoje Salomony Speedcross 3 kupilem 8 listopada 2013 r. Dlaczego pamiętam dokładnie datę?
Ano sprawdzałem ostatnio na potrzeby reklamacji.

Salomony Speedcross 3 zakupiłem jako buty typowo terenowe. Trudno odmówić im zresztą tego przymiotu, biorąc pod uwagę charakter bieżnika i budowę.
Do właściwości samych butów zastrzeżeń nie mam. Świetnie trzymają się na gruncie i śniegu, wygodne. Podeszwa miękka i jakkolwiek po typowo skalistych górach w nich nie biegałem to na moje potrzeby jest idealna. Wzmocnienie czuba  buta również poprawia jego odporność. W butach co prawda biegałem również po asfalcie i chodnikach, w sytuacjach awaryjnych. Nie dziwi więc fakt, że bieżnik trochę wytarł się na wysokości śródstopia i pięty.

Salomony Speedcross 3 najlepiej radzą sobie w lesie i na polu. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek poślizgnął się w takim terenie. Buty nie trzymają się podłoża jedynie wyjątkowo - na lodzie i miękkim błocie. Są to jednak warunki ekstremalne i wyjątkowe.

Salomon Speedcross 3 to buty wygodne i dobrze oddychające. Wbrew pozorom przy zachowaniu uwagi udaje się w nich stosunkowo długo zachować suche stopy. Przy tym zaznaczam, iż używam ich o każdej porze roku, a nigdy nie było mi ani zbyt gorąco, ani zbyt zmimno.

Teraz część krytyczna. Jeszcze niedawno uważałem Salomony za buty odporne i wytrzymałe. Jeszcze do niedawna nie nosiły wprost śladów zużycia poza bieżnikiem. Trudno mi oszacować, ile kilometrów w nich pokonałem, ale sądzę, że około 700, w tym kilka rajdów terenowych na 50 i 100 km.
Jakież było więc moje zdziwienie, gdy podczas tegorocznego "Skorpiona" zauważyłem dziurę. Na tym rajdzie nieraz wpakowałem się w plątaninę jeżyn, co w moim odczuciu uzasadniało powstałą wadę.
Jeszcze wieksze zdziwienie pojawiło się na mojej twarzy po wyczyszczeniu butów. Zauważyłem cztery ogromne dziury, szerokości 2 - 3 centymetrów. Każdy z butów miał po dwie. Symetryczne, na wysokości śródstopia, w miejscu zgięcia buta.

Początkowo sam winiłem siebie za uszkodzenie obuwia. Następnie jednak usłyszałem, że to bardzo popularny problem, iż w wyniku reklamacji  zwracają nowe buty właściwie każdemu. Potwierdzały to opinie w sieci, więc buty wysłałem. Zdziwienie jednak tknęło mnie i po raz trzeci kiedy okazało się, iż rzeczoznawca reklamacji nie uznał. Oczywiście standardowo: "Uszkodzenie mechaniczne" , " niewłaściwe użytkowanie" - ile razy każdy z nas to słyszał. Zresztą przesyłam ją poniżej. Ciekawe w jaki sposób powinny być używane buty terenowe? I jak uszkodzenie mechaniczne tłumaczyć w obliczu jego powszechności u innych użytkowników?
Również ciekawi mnie jak "specjalista od skór" wydał opinię w sprawie butów, które wedle moich informacji nie mają żadnego elementu skórzanego.
Ocenę pozostawiam Wam. Według mnie buty za prawie 400 zł powinny służyć dłużej.

P.S.
Jak powiedział sprzedawca: "reklamacje u producenta X rozpatruje niezależny rzeczoznawca Y, jakkolwiek może być niezależny w stosunku do ludzi, którzy mu płacą";). Myślę, że to wyczerpuje temat.

Dwa pierwsze zdjęcia podeszwy są sprzed roku. Kolejne - aktualne

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Luboń - Mysłowice trail czyli cztery pory roku w Beskidzie Wyspowym

$
0
0
Sobotnie popołudnie spędziłem w biegu w Beskidzie Wyspowym. Trasa z Lubiąża do Myślenic. Najpierw szlakiem żółtym do głównego grzbietu, następnie szlakiem czerwonym przez schronisko na Kudłaczu, a dalej grzbietem aż do Zakopianki. Pogoda dopisała, po drodze przekrojowo cztery pory roku od lata aż po zimę.
Bardzo przyjemna trasa, dobrze oznaczona. Relatywnie łagodne podbiegi i zbiegi. Relaksacyjne 25km.
Polecam wszystkim. Dojazd i powrót - 13zł.

14 Cracovia Maraton

$
0
0
19 kwietnia przebiegłem mój pierwszy drogowy maraton.
Po ilości przemierzonych biegiem kilometrów można by zapytać dlaczego pierwszy? Odpowiedź jest prosta - niezbyt lubię biegi po z góry ustalonej trasie, a przede wszystkim biegi uliczne.
Do maratonu zabierałem się już w Lublinie, w czerwcu 2013 r jednak kontuzja kolana pokrzyżowała mi plany. Po tym terminie biegi tego typu olałem.
Dopiero po przeprowadzeniu się do Krakowa przyszła mi myśl, że trzeba formalności dopełnić, a Cracovia Maraton będzie ku temu znakomitą okazją.
Od czasu zapisów żadnych przygotowań typowo pod maraton nie robiłem. Co więcej - w marcu chorowałem, leczyłem kontuzję i moje akcenty biegowe były co najwyżej impulsami utrzymującymi formę na jakim-takim poziomie.
Dopiero ostatnie dwa tygodnie przed imprezą przycisnąłem solidniejszym wysiłkiem, kiedy teoretycznie powinienem już odpoczywać przed startem. Podsumowując, moje przygotowania były czystym zaprzeczeniem teorii przygotowań maratońskich.
Na zapisach wybrałem sugerowany czas na 3:45 - 4:00 h lecz w trakcie treningów wyliczyłem, iż mógłbym pobiec sporo szybciej. Nic więc dziwnego, że przed startem ustawiłem się na 3:30 h.
W dniu maratonu panowała idealna pogoda. Oczywiście mój punt widzenia jest subiektywny i nie wszyscy wymarzyli sobie temperaturę 8 - 11 stopni , umiarkowany wiatr i zmienne zachmurzenie.
Dka mnie było idealnie. Cenię sobie dobre chłodzenie a delikatny chill tylko zachęcał do wzmożonego wysiłku.
Jakkolwiek pakiety startowe pobrało ponad 6 tys uczestników,  na starcie nie odczuwało się tłumów. Dopiero po wystrzale kolumna zbiła się w gęstą masę.
Ze względu na wskazaną liczbę uczestników początkowo biegło się wolno, około 6 min  a kilometr. Dopiero po kilkunastu minutach utworzyły się mniejsze grupki biegaczy i atmosfera stała się luźniejsza.



Początkowo biegłem za ostatnim peacemakerem na 3:30 h. Facet dobrze trzymał tempo i grupkę kilkunastu wokoło. Po drodze w większości punktów pobierałem wodę a na 10 kilometrze zjadłem kawałek banana. Co prawda szwankowały mi słuchawki od telefonu, jednak motywacja przychodziła z zewnątrz.
Ludzie głośno kibicowali, motywowali, muzyka dudniła na każdym kroku.
Po prostu chciało się biec, więc biegłem. Aż do połowy trasy trzymałem się za peacemakerem. Walczyłem przy tym z chęcią wyprzerzenia go, gdyż czułem w sobie duże pokłady energii. Wiedziałem jednak, że takie wrażenia mogą wydać się złudne i siłą woli powstrzymywałem się przed przyspieszeniem.



Dopiero około 27 kilometra zacząłem powoli zagęszczać kroki. Na pierwszy plan poszło osiągnięcie najszybszego peacemakera na 3:30 h. Poszło to nadspodziewanie sprawnie i już wiedziałem, że to bezpieczny  moment na podjęcie "gonitwy". Na 30 kilometrze przegryzłem jeszcze banana żeby do końca biegu wystarczyło mi glukozy. Piłem przy tym bardzo często i miałem wrażenie, że z tej perspektywy bardzo mi się to opłacało.



Ponad 10 kilometrów przed metą podjąłem więc pościg. Tempo zwiększałem powoli ale systematycznie. Byłem bardzo zadowolony ze zmagazynowanej energii, która pozwoliła mi na ten wysiłek. Na ostatnim etapie wyminąłem przynajmniej kilkadziesiąt osób, samemu nie będąc przy tym wyprzedzanym. Ostatni kilometr pokonałem w czasie 4:24 minut na kilometr.
Maraton skończyłem w czasie 3:23:40 h. Na mecie miałem jeszcze duże nadwyżki energii, co dobrze rokuje na przyszłość.
Po prostu - super się biegło.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Krokusy i biegowa wiosna w Tatrach

$
0
0
Ostatnim weekendem kwietnia biegałem po Tatrach.




Trudno, ażeby stało się inaczej biorąc pod uwagę nader optymistyczne prognozy pogody i propozycję wyjazdu, która pojawiła się właściwie z dnia na dzień.
W sobotę rano wyjechałem wraz z Anitą, Markiem i Edytą na południe. Do wylotu Doliny Chochołowskiej dotarliśmy po dwóch godzinach jazdy, około 9:00 rano. Na parkingu było już tłoczno, więc po podzieleniu się na dwa zespoły wtopiliśmy się w tłum turystów.
W Dolinie było chłodno, a w  zacienionych miejscach ciągle utrzymywał się śnieg. Tym samym biegło się przyjemnie, a tłum na szlaku był jedyną przeszkodą do pełnego zadowolenia.
W sprzyjających okolicznościach szybko osiągnęliśmy Polanę Chochołowską. Jeżeli wcześniej uważałem że magia zdjęć z polami krokusów to wyłącznie kwestia korzystnej perspektywy, z tą chwilą zmieniłem zdanie. Było na co popatrzeć i co fotografować. Fioletowe pola rozlewały się wokoło i tylko tłumy oglądających psuły krajobraz i kompozycję zdjęć.
Po przerwie na jedzenie w schronisku skierowaliśmy się na szlak prowadzący na Grzesia. Od samej granicy lasu otoczenie zmieniło się diametralnie. Przeszliśmy w krainę śniegu i rzeźkiego powietrza. Podejście upłynęło szybko. Ze względu na śliski i mokry śnieg nie mogło być mowy o bieganiu, ale szybkim marszem sprawnie pięliśmy się do góry, mijając kolejne osoby.
Powyżej granicy lasu zaczęło wiać i na koszulki trzeba było założyć wiatrówki. Tempo jednak nie spadło. Bez zbędnych postojów weszliśmy na Grzesia i skierowaliśmy się w kierunku Rakonia. Początkowo relatywnie płogim i ośnieżonym stokiem, a następnie przewianym grzbietem podbiegaliśmy w kierunku szczytu. Na tym odcinku stopy zyskały co prawda stabilne oparcie, jednak tylko pozostawanie w ruchu pozwoliło uniknąć wychłodzenia przez zimne podmuchy wichru.
Na Rakoń wbiegliśmy około 13:00 wzbudzając niemałe zainteresowanie. Dwie osoby ubrane w buty biegowe i "letnie" ubranie dziwnie kontrastowały z turystami przyodzianymi w membrany i czapki. Na szczycie wiało mocno i trzeba było podjąć decyzję, co do dalszej drogi. Jako, iż grań prowadząca w kierunku Wołowca wyglądała na zaśnieżoną, a wiatr zyskał na sile, podjęliśmy decyzję o powrocie.
Zbieganie było ciekawym przeżyciem. Szczególnie w miękkim i śliskim śniegu trzeba było bardzo uważać, gdzie stawia się buty. Właściwie aż do Grzesia biegliśmy, mijając zdziwionych turystów. Szczyt tego wzniesienia był aż obesłany ludźmi, którzy ciasną masą obsiedli wzniesienie. Dalszą drogę do schroniska trudno natomiast nazwać biegiem, gdyż bardziej polegała na półswobodnym ślizgu.
Kijki okazały się nieocenione, gdyż bez tego steru nieraz wylądowalibyśmy plackiem na śniegu. Niemniej jednak obyło się bez wypadków, a Polanę Chochołowską osiągnęliśmy w oka mgnieniu.
Jako, iż u wylotu Doliny umówiliśmy się z Edytą i Markiem dopiero o 19:00 mieliśmy sporo czasu. Prawie godzinę spędziliśmy susząc przemokłe do cna buty i obserwując prawdziwe mrowie ludzi. Następnie udaliśmy się na szlak żółty, kierujący się w stronę Iwaniackiej Przełęczy. Na tym etapie już właściwie szliśmy, gdyż Anita zaczęła wspominac o bólu w kolanie, a pośpiech nie miał najmniejszego sensu.
Na przełęcz owszem weszliśmy, ale dalej można było podjąć galop. Tym razem zacienione zbocze nie było już tak wygodne dla butów i trzeba było zachować większą uwagę.
W Dolinie Chochołowskiej panował nieporównywalny spokój. Turyści nie dotarli tu w takiej liczbie jak do Chochołowskiej. W ramach odpoczynku od zgiełku posiedzieliśmy w schronisku i zjedli po kawałku szarlotki.
Dopiero przed 18:00 ruszyliśmy w dół Doliny. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem skutki zeszłorocznego huraganu. Gołe zbocza sprawiały naprawdę przygnębiające wrażenie powojennego krajobrazu. Dolinę pożegnałem więc z dziwną ulgą.
Z Kir ruszyliśmy na zachód mało popularnym szlakiem zielonym wzdłuż granicy parku narodowego.
O 19:15 na parkingu spotkaliśmy się z Markiem i Edytą, a stamtąd pojechaliśmy bezpośrednio do Krakowa.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Dusiołek Górski 2015 relacja

$
0
0
Dusiołek Górski jest rajdem, na który wprost nie mogłem się nie zapisać.
Niedaleko od Krakowa, w nowym, jeszcze nieznanym terenie i "pucharowa" trasa 50 km. Wszystko pasuje. Nic dodać, nic ująć, tylko jechać. No może poza jednym. Pogoda do ostatniej minuty nie dawała mi spokoju....




Transport załatwiłem przez facebooka. Darek przyjechał niemal pod mój blok o 6:00 rano w sobotę. Wyruszyliśmy przez puste jeszcze miasto w kierunku Wieliczki, a następnie na Dobczyce. Do Wiśniowej dotarliśmy parę minut po 7:00 rano.
Na miejscu dopełniliśmy procedury rejestracji, wypiliśmy po kubku kawy i przebraliśmy się.
O 8:00 rano ponad sto osób ruszyło przed siebie.
Najpierw biegłem wraz z Darkiem. Pobiegliśmy niemal prosto w kierunku wschodnim, stopniowo wdrapując się na zbocze.  Darek uskarżał się na kontuzję ścięgna achillesa które widocznie utrudniało mu chodzenie. Początkowo również nie spieszyłem się, chcąc rozgrzać mięśnie stopniowym wysiłkiem. Bieg w dół zbocza poszedł szybciej niż podchodzenie stromym stokiem. Do drogi w Pogorzanach dotarliśmy przed 9:00. Tam Darek natarł nogę ketonalem i po dłuższej przerwie mogliśmy ruszyć dalej. Pierwszy punkt znajdował się na Górze Świętego Jana przy kościele, a ostatnie dwa kilometry do niego pokonaliśmy już wśród tłumu piechurów. Dopiero wtedy spostrzegłem, że jakimś cudem zamiast nadrobić, straciliśmy sporo czasu. Dostrzegłem również, iż Darek nie da rady przyspieszyć i nie ma zamiaru nogi forsować. Pożegnaliśmy się więc, a ja od tego momentu, po dobrej rozgrzewce rozpocząłem bieg i pościg.
Na pierwszym punkcie byłem na miejscu 42. Przeraziło mnie to trochę, ale bardziej dało ambicjonalno-motywacyjnego "kopa". Zacząłem myśleć jakby tu dogonić jak największą liczbę osób, choć z takiej pozycji zajęcie dobrego miejsca wydawało się wprost niemożliwe. Podczas biegu skupiłem się również nad wyborem optymalnych skrutów na trasie, co wkrótce dało efekty.
Najpierw wróciłem do drogi głównej długim zbiegiem. Następnie pognałem drogą na północ, którą wybrała chyba mniejsza część zawodników.
Pod szczyt Grodziska, gdzie na czarnym szlaku znajdował się drugi punkt dorarłem trawersem stromego stoku "na azymut". W tym miejscu byłem już na 26 pozycji.
Uzyskawszy tą informację bez zwłoki puściłem się biegiem wzdłuż grzbietu na południe. To jedna z lepszych "prostych" jaką pamiętam. Dysponując jeszcze sporą rezerwą sił, na wznoszących się formach terenu zostawiłem za sobą kilkanaście osób. 
Miła obsługa punktu nr trzy na szczycie Ciecienia poinformowała mnie o 9 pozycji. To wystarczyło zamiast postoju. Kolejno puściłem się stromym zboczem na zachód w kierunku wsi Wierzbanowa, by następny kilometr od przełęczy Wierzbanowskiej potruchtać drogą wojewódzką. Czytałem przy tym mapę, chcąc jak najszybciej dostać się do do pkt czwartego, zlokalizowanego na pobliskim grzbiecie.
Po oderwaniu się od drogi pomknąłem więc przez pola, w kierunku lasu. Szczęśliwie trafiłem na drogę, którą przy odrobinie kombinacji wspiąłem się na górę.
 Na czwartym punkcie byłem siódmy. Postój ograniczyłem do solidnego łyku wody a następnie czerwonym szlakiem turystycznym zacząłem biec na północ.
Wiedziałem, iż wystarczy trzymać się szlaku, toteż mogłem skupić się na samym biegu. Kilometry mijały szybko, ale nie spotykałem żasnych zawodników. To już czołówka i dopiero od teraz zacznie się prawdziwy wyścig - pomyślałem.
W praktyce tak właśnie się to odbyło - pierwszego oponenta zauważyłem dopiero tuż przed piątym punktem. Przyspieszył widocznie na mój widok, ale teraz wiedziałem, że wyminięcie go to tylko kwestia czasu.
Na punkcie piątym, usytuowanym na szczycie Lubomiru rozdawali batony, które skrzętnie przyjąłem. W międzyczasie poprawiła się również pogoda, co wymusiło zmianę bluzki na t-shirt.
Bieg na punkt kolejny był również łatwy orientacyjnie. Pozostało biec po szlaku czerwonym, w kierunku schroniska PTTK Kudłacze. Po drodze wyminąłem dwóch zawodników na następnie zaliczyłem punkt szósty na przełęczy. Teraz logika nakazywała wracać i wytrwać na podbiegu.
Postanowiłem gonić dwóch zawodników z jakimi minąłem się w drodze punkt. Byli kilkaset metrów przede mną, ale na podejściu szybko się do nich zbliżyłem. Minąłem ich jeszcze przed schroniskiem w szybkim marszu pod górę. Teraz na powrót przyszło biec grzbietem, który od tej strony wznosił się ku południu, utrudniając bieganie. Na tym etapie poczułem w nogach zmęczenie, choć świadomość dobrego miejsca (jeszcze nie wiedziełem które) motywowała. Siłą woli po jakimś czasie dotarłem w pobliże dawnego punktu piątego i stacji meteorologicznej. Przesz Lubomirem mijałem idące z naprzeciwka grupy turystów, po czym skierowałem się na zielony szlak, wiodący ostrym zbiegiem w dół.
Warunki były trudne - luźne kamienie, ślisko, mięśnie ud palące bez litości i mokre stopy, które już zaczęły obcierać buty. Mimo to biegłem. Błogosławiłem przy tym kijki, dzięki których wywróciłem się tylko raz;). Pomimo fizycznego bólu czułem psychiczną radość. Niewtajemniczemu czytelnikowi może to być trudne do wytłumaczenia, jednak czułem radość w czystej postaci.
Po wybiegnięciu z lasu zobaczyłem w oddali swój ostatni cel - masywną sylwetkę Ciecienia i dawny punkt trzeci. Do szczytu dzieliło mnie ładnych kilka kilometrów, w tym zbieg do dna doliny i pięćset metrów podejścia.
Na szczęście trasa była prosta. Do najniższego punktu we wsi  Wierzbanowa dotarłem po twardej nawierzchni. Ze skrzyżowania obrałem azymut na szczyt i ruszyłem intuicyjnie w pierwszą-lepszą ścieżkę prowadzącą w górę. Dróg w lesie było wiele, ale ostatecznie musiałem wspinać się przez krzaki z nadzieją, że punkt już niedaleko, a przynajmniej z każdym krokiem bliżej. Od jakiegoś czasu nie miałem również wody, którą zapomniałem uzupełnić na szóstym punkcie. Dodając do tego duże zmęczenie powstała suma niedogodności, która niszczyła mnie fizycznie i psychicznie. Powiem szczerze - było ciężko i tylko zdrowym rozsądkiem i świadomością bliskości celu dotoczyłem się na górę.
W punkcie siódmym organizatorzy powitali mnie z zaskoczeniem. Dowiedziałem się, że jestem trzeci, ze stratą kilkunastu minut do ostatniego zawodnika. Byłem bardzo wysuszony i poprosiłem o wodę. Nie mieli, za to uraczyli mnie zimnym piwem, z którego pociągnąłem solidny łyk. Zmotywowali mnie również do wysiłku i zachęcili do walki tuż przed metą.
Po kilku minutach odpoczynku pobiegłem więc zielonym szlakiem do Wiśniiwej. Chęci mi już trochę brakowało, ale świadomość, że ktoś mógłby mnie wyprzedzić wzięła górę.
O 14:21 dotarłem do mety. Jako TRZECI. Zadowolenie było tym większe, gdy dowiedziałem się, że do pierwszego zawodnika miałem tylko 20 minut straty. Biorąc pod uwagę, że przed pierwszym punktem straciłem 25 minut, była możliwość walki o pierwsze miejsce.
Wyścig mnie bardzo zmotywował. Okazuje się, że można stanąć na podium, opłaca się pościg i walka. Nawet ze straconej pozycji można się podnieść. Najważniejsze, gdy widać progres. Wtedy działa wiara w siebie i .... placebo również funkcjonuje lepiej ;). 
Impreza bardzo mi się podobała również pod względem krajobrazowym. Intensywna zieleń wzgórz, kwitnące drzewa i wiosna w pełni sprawiały, że wysiłek łatwiej się podejmowało.
Ponadto muszę przyznać, że nie spotkałem nigdy bardziej miłych i życzliwych wolontariuszy na punktach kontrolnych. Dusiołek pod tym względem bije na głowę imprezy masowe. Z pewnością wrócę niebawem w okolice Wiśniowej.

Dziękuję i pozdrawiam

Kierat 2015 - relacja.

$
0
0
Nie minęło dwa tygodnie i z deszczu trafiłem pod rynnę, a w praktyce z Dusiołka na Kierat.
W tym wypadku pogoda miała porządnie dać się we znaki. Kilka dni przed imprezą przyszło gwałtowne ochłodzenie i ulewa, a temperatura spadła z 20 do 12 stopni. Odbiło się to bezpośrednio na frekwencji rajdu. W konsekwencji z  prawie 800 zapisanych osób - na miejscu pojawiło się zaledwie ponad 600.
Do Limanowej znów jechałem wraz z Darkiem, zwolniwszy się uprzednio z kilku godzin pracy.  Wyjechaliśmy dość późno, toż na miejsce dotarliśmy dopiero po 17:00. Godzina przed rajdem upłynęła na nerwowym pakowaniu do ostatnich minut. Darek jeszcze 5 minut przed startem udał się do sklepu, toteż sam poszedłem do miejskiego parku, na miejsce startu.
Ledwie doszedłem na miejsce i rajd się rozpoczął. Zacząłem na jednej z ostatnich pozycji stopniowo przedzierajac sie przez tłum. Początkowo niezbyt dużo myślałem gdzie biec - niósł mnie tłum. Dopiero po jakimś czasie zacząłem odnajdować się w terenie. Na punkt pierwszy dotarłem trochę oszołomiony. Planowałem  wolno zacząć rajd, ale jakoś systematycznie przyspieszałem i po dłuższej chwili biegłem już bardzo szybko. Widziałem przed sobą trójkę zawodników, których postanowiłem nie zgubić z pola widzenia. Biegło się przyjemnie. Choć na pierwszej łące buty były już całe mokre, temperatura rzędu 12 stopni i całkowite zachmurzenie pozwalała na utrzymanie oddechu na optymalnym poziomie. Można by rzec, iż było smętnie, ale warunki na bieg - idealne.
W pewnym momencie przebiegaliśmy przez Tymbark, choć miasteczko właściwie tylko mignęło mi przed oczyma. Za Tymbarkiem czwórka podzieliła się nieformalnie na dwa zespoły. Biegnąc za jednym z zawodników wybrałem drogę przez grzbiet szlakiem zielonym. Pozostała dwójka poszła obejściem. Przed punktem trzecim spotkaliśmy się, początkowo zdezorientowani. Zamiast jednego potoku, płynęło ich kilka i dopiero po wyjściu z jego nurtem udało się trafić na punkt. Od tego momentu spostrzegłem iż jest zupełnie ciemno. Biegliśmy teraz drogami asfaltowymi, niekiedy przecinając pola. 

fot. Radosław Kołkowski


Na punkcie czwartym znajdowała się aprowizacja w postaci wody i kanapek. Napełniłem bukłak z pomocą jednego z wolontariuszy, złapałem jedną bułkę w rękę, a drugą do plecaka. Zjadłem to wszystko po drodze gdyż całe towarzystwo było już kilkaset metrów przede mną.
Kolejne punkty minęły mi jakoś płynnie, bez zatrzymywania uwagi na którymś z nich. Przed szóstym biegłem zaraz za Maćkiem W., niefortunnie wybierając drogę przez grzbiet zamiast łatwego trawersu. Następnie biegliśmy drogami grunktowymi do punktu siódmego, który znajdował się wśród drzew, za starym cmentarzem wojennym.
W międzyczasie do naszej grupy pierwszej czwórki dołączył kolejny zawodnik, a ja poczułem że powoli, ale systematycznie opadam z sił. Przy takim tempie może jeszcze pobiegłbym 20-30 km, ale nie wiem czy dotarłbym do mety. Odcinek do punktu ósmego, wiodący drogą pokonałem jeszcze biegnąc kilkadziesiąt metrów za grupą.
Tam jednak odpuściłem z tempa. Większość skasowała tylko kartę i pobiegła dalej. Ja poczułem, że pora zwolnić, wypić herbatę i żurek. Tak też zrobiłem, wychodząc w dalszą drogę dopiero za kilka minut. Trasa do punktu kolejnego to najgorszy odcinek na trasie. Zaczął padać deszcz, a miejscami bardzo się gubiłem. Na tym odcinku straciłem najwięcej czasu.
Do punktu dziewiątego dotarłem zdenerwowany i zmęczony. Znowu zaczęło kropić i na odpoczynek brakło czasu. Pobiegłem dalej, początkowo kierując się do doliny i miejscowości. Przebiegałem jakieś podwórka, drogi i mosty i po raz kolejny wdrapywałem się na grzbiet. Po znakach ścieżki dydaktycznej wszedłem wreszcie do lasu by ślizgając się po podejściu osiągnąć punkt dziesiąty przy kapliczce. Już od jakiegoś czasu się nie spieszyłem, a za plecami widziałem światła czołówek. Trójka zawodników dogoniła mnie pod punktem kolejnym- jedenastym. Następnie biegliśmy razem.
Powoli zaczynało świtać, ale pogoda nie rokowała poprawy. Od tego momentu biegliśmy głównie asfaltem, gdyż tak akurat układały się najdogodniejsze drogi marszu. Parę razy ścinaliśmy dtogę i parokrotnie nie był to dobry pomysł. Przy punkcie dwunastym znajdował się ostatni "wodopój", wobec czego wszyscy uzupełnili płyny. Na tym etapie biegło się już tragicznie. Przygnębiająca pogoda, mżawka i ogólne zmęczenie. Za jakiś czas dwójka zawodników wyrwała do przodu, a ja nie miałem już sił i chęci, aby ich gonić.
Dotychczas  nie rozmawiałem z trzecim zawodnikiem, który teraz poruszał się moją prędkością. Widziałem, że ma GPS, więc jakoś nie spieszyło mi się go wyprzedzać.
Po kilku-kilkunastu kilometrach zbiegliśmy do Krosnej. Przed nami wypiętrzył się masyw Jaworza, który zapowiadał, że jeszcze przed metą będzie ciężko. Mój GPS wskazywał prawie 100 km, a od dna doliny do szczytu dzieliło nas jeszcze 500 m podejścia.
Jak się spodziewaliśmy, tak też się stało. Na podejściu na wierzch wyszło  zmęczenie całego biegu. Na tym odcinku również do tej pory milczący, zaczęliśmy wraz z Waldkiem rozmawiać, dopingując się i jednocześnie złorzecząc na zbliżający się powoli grzbiet. Szczyt Jaworza osiągnęliśmy w prawdziwych bólach i deszczu,  który rozpadał się po raz kolejny. 
Na ostatnim punkcie poczęstowano nas bułką i colą. Po kilkuminutowtm odpoczynku ruszyliśmy dalej,  gdy po chwili na plecami usłyszeliśmy głosy. Ni stąd, ni z owąd niemal przed metą wyminęła nas kolejna dwójka zawodników. Było to bardzo dobijające, ale i wyzwoliło sportową złość, która do tej pory trochę wygasła. Zdecydowaliśmy nie iść szlakiem niebieskim, ale kierować się po najkrótszej linii, od południa.
Biegnąc szybko w dół poczułem wracające siły i .... bolące stopy. Te ostatnie szczególnie dały o sobie znać po wejściu na asfaltową drogę.
Niemniej jednak biegliśmy. Przyznam, że już mi się nie chciało, ale Waldek ostro mnie motywował. Mówił, że jeszcze przed metą można kogoś dogonić. Czas pokazał, że miał rację.
Bieg ukończyliśmy bieg razem na siódmej pozycji, z czasem 15 h 19". Co ciekawe, wyprzedziliśmy dwóch zawodników, którzy minęli nas na Jaworzcu - pośpiech do ostatnich chwil faktycznie się opłacał. Dostałem lekcję, że do samego końca nie można odpuszczać.

Kierat 2015 to chyba mój dotychczasowy największy sukces. Siódme miejsce, ponad sześciuset zawodników - czego chcieć więcej. Taktycznie rozegrany raczej na żywioł - niektóre decyzje się opłaciły, innych trzeba w przyszłości unikać. Najważniejszym jest jednak zdobyte doświadczenie i świadomość, iż cały czas procentuje.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Gruziński Kaukaz 2015

$
0
0
Do tej pory trzymałem temat w tajemnicy, ale czas wreszcie się ujawnić. Za niecałe dwa tygodnie wyruszamy w Kaukaz !!!!

W tym roku celem wyjazdu będą dwa szczyty na pograniczu gruzińsko-rosyjskim - Tetnuldi (4858 m) i Gestola ( 4859 m). Każdy z nich jest wyższy od znanego europejskiego Mont Blanc. 

Oba szczyty położone są w w północno - wschodniej części Gruzji - w krainie geograficznej zwanej Swanetią. Teren nie należy do łatwo dostępnych. Transportem publicznym można dostać się do Mestii położonej ok. 30 km od szczytów. Dalej pozostaje dwudniowy marsz bądź wynajęcie samochodu terenowego za horrendalne pieniądze. 


TETNULDI 

Jeden z piękniejszych kaukaskich szczytów przypominających piramidę. Podążając za anglojęzycznym wpisem możemy przeczytać: Tetnuldi (Georgian: თეთნულდი) is a prominent peak in the central part of the Greater Caucasus Mountain Range, located in the Svaneti region of Georgia. According to most sources, Tetnuldi is the 10th highest peak of the Caucasus. The slopes of the mountain are glaciated generally above the 3,000 metre (9,840 ft) line. The most prominent glacier of the mountain is called Adishi.

It was first climbed by Douglas Freshfield in 1896. The first ascent of the north face was completed by Michael S. Taylor and John R. Jenkins.




Góra nie jest trudna technicznie, szacowana na stopnień 2B według skali rosyjskiej. Nie jest ot jednak szczyt popularny, za to nieziemsko piękny. Właśnie te przymioty skłoniły mnie do organizacji wyprawy w te rejony. 


GESTOLA



O Gestoli pisze się niewiele. Przynajmniej na stronach publikujących w alfabecie łacińskim. Więcej natomiast powie nam cyrlica. Góra bowiem położona jest na samej granicy gruzińsko-rosyjskiej w tzw "Ścianie Bezengi". Dotrzeć tam jeszcze trudniej, a podejść bronią kilometry stromych lodowców, seraki itp. Generalnie odległość jest największym problemem. Dla wtajemniczonych w rosyjskie znaczki - Ге́стола — одна из вершин Безенгийской стены главного Кавказского хребта, район Безенги.

С севера вершина имеет характерную форму, красиво выделяясь чётким треугольником на контуре Безенгийской стены. В плане — пирамида с почти квадратным основанием, ориентированным под 45° к сторонам света.

На вершину (4860 м) описаны различные скально-ледовые маршруты от 3Б до 5Б, как фронтально из долины, так и траверсом части Безенгийской стены через пик Есенина (4310), Ляльвер.

Trudności techniczne góry stoją na poziomie 3B-4A w skali rosyjskiej. 




Podsumowując Tetnuldi jest celem "must do". Nastepnie ruszymi na Gestolę .... choć może zabraknąć czasu. Jak zwykle poza pieniędzmi to największy terrorysta.  Na realizację planu mamy tylko dwa tygodnie. Przy idealnej pogodzie powinno się udać... jednakże tamtejsza aura zwykle pozostawia dużo do życzenia. :)



Kto jedzie, czyli ekipa:

Tomasz Duda 
Janusz Czarnobil
Marcin Kowalik
Konrad Siwiec
Krzysztof Stojecki. 

Trzymajcie kciuki, wyjeżdżamy 17 lipca w piątek, o 23:30 z Katowic :)


P.S. zdjęcia wziąłem z różnych źródeł, autorów przepraszam za ich zamieszczenie bez podpisu. Nie służ celom zarobkowym, jeśli ktokolwiek chciałby ich usunięcia - proszę o kontakt. 


Mapy Karpat - jakie wybrać i gdzie szukać (Polska, Słowacja, Ukraina, Rumunia)

$
0
0
Mapy Karpat - jakie wybrać i gdzie szukać (Polska, Słowacja, Ukraina, Rumunia)


Jednym z pierwszych kroków, jakie podejmuje osoba wybierająca się w góry jest zakup mapy. Stanowi to najmniejszy postęp, jaki można zrobić w stronę wyjazdu. Pomimo, iż w dzisiejszych czasach góry teoretycznie są pokryte gęstą siatką różnorakich szlaków turystycznych, rzeczywistość bywa różna, a świstek papieru bardzo się przydaje.
Jak bardzo realia są odmienne od teorii miałem nieraz okazje przekonać się przemierzając szlaki Karpat. Mapa przydawała mi się wtedy częściej lub rzadziej, ale z pewnością bez takiego gadgetu nie wyruszyłbym w żadną wędrówkę. Zebrałem się więc na stworzenie krótkiego posta, w którym opiszę pokrótce moje doświadczenia z mapami Karpat, źródła ich dostępu oraz opinie z używaniem konkretnych z nich.




Polska


Mapa Compass
W naszym pięknym kraju rynek map jest bardzo bogaty. Powiedziałbym nawet, że trudno znaleźć obszar, który byłby interesujący pod względem walorów naturalnym, a nad którym kartografowie jeszcze nie pracowali. Jeśli chodzi o polskie góry, polecam doskonałe mapy wydawnictwa Comapass w skali 1:50 tys., tylko Tatry i Karkonosze są wyjątkami (1:30 tys). Bardzo dobrze pokrywają się z rzeczywistością, są przejrzyste wizualnie i na bieżąco uaktualnianie. Dodatkowo nie ma problemu z ich znalezieniem również w wersji multimedialnej czy w wersji na GPS. Poza nimi mamy całe spektrum dostępnych map, więc pomijam opisywanie konkurencyjnych produktów, o których mam mieszane opinie.





Słowacja


zasięg map VKU Harmanec


mapa VKU Harmanec
Nasi południowi sąsiedzi i ich kartografowie również nie próżnują. Właściwie cały kraj pokrywają dobre mapy z lat 90tych firmy VKU Harmanec z zaznaczonymi wszystkimi szlakami (czasami dezaktualizowane), w skali 1:50 tys. Nie ma problemu z ich kupieniem na miejscu, ani znalezieniem w sieci. Ogólnodostępne i wystarczające dla każdego turysty na chodzenie szlakami i poza nimi.














mapa ruthenus
Ukraina


Tu zaczynają się schody i związany z nimi przywilej wyboru. Idąc w ukraińskie Karpaty można skorzystać z kilku rodzajów map. Najlepsze są oczywiście współczesne, wydane w ciągu ostatnich paru lat. Na bieżąco mapy Karpat ukraińskich wydaje firma ruthenus i w Polsce nie ma kłopotów z ich zakupem. To bardzo dobre mapy w skali 1:50 tys. problemem jest, że pokrywają tylko popularniejsze pasma gór ukraińskich i trzeba od nich szukać alternatywy.
Wyborem może być kupno miejscowych map ukraińskich. Nie ma ich zbyt wiele i znalezienie ich w postaci materialnej może być problemem, jednak pojawiają się w sieci, a skalę mają zbliżoną do klasycznych 50tek. Co prawda nie jest to jakość ruthenusa, ale swobodnie nawet niewprawny turysta może z nimi chodzić.


mapa WIG
Jeśli jednak szukamy czegoś innego, bądź powyższe propozycje nie pokrywają obszaru jaki chcemy  eksplorować, polecam poszukać map WIG. Archiwum Wojskowego  Instytutu Geograficznego udostępnia darmowo mapy polskie z lat 1919-1939 r. Biorąc pod uwagę iż tereny dzisiejszej Ukrainy zachodniej należały jakiś czas temu do Rzeczpospolitej możemy wyciągnąć wniosek.  Pod adresem http://polski.mapywig.org/news.php trzeba kliknąć skorowidz map 1:100000 i z mapy konturowej wybrać interesujący nas obszar. Następnie pozostaje pobrać, wydrukować i skleić. Jak wspomniałem, Instytut udostępnia mapy z lat 1919-39, i jeśli mamy wybór zalecam ściągnięcie tych kolorowych z lat 30stych, gdyż są najlepsze. Pierwszy raz drukując wskazane mapy byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Pomimo upływu 80 lat poziom przedwojennej kartografii polskiej napawa dumą. Mapy są czytelne, poziomice dokładne i gęste, zaznaczone źródła i inne obiekty potrzebne wojsku, a i turystom. Z mapami chodzi się bardzo przyjemnie, a patrząc na polskie nazwy aż łezka kręci się w oku.

sztabówka ZSRR 1:50 tys

Jeśli zamierzamy jednak zatwardziale zapuszczać się w rejon, którego nie obejmują żadne ze wskazanych wyżej map, zostają nam sztabówki ZSRR. Związek Radziecki w latach 80tych podjął wysiłek zobrazowania na papierze właściwie całego świata. Pod adresem http://loadmap.net/en wystarczy przybliżyć mapę świata i wybrać „Russia army maps” po czym pobrać i skleić. Radzieckie sztabówki, bo tak umownie je określam, są wersją ostateczną i całkiem przyzwoitą. Swoją jakością nie dotrzymują kroku co prawda nawet starczym odpowiednikom WIG, jednak można z nimi chodzić i nie błądzić, co wiem na własnym przykładzie. Co prawda wymagają nieco więcej umiejętności, podejścia i znajomości cyrlicy, jednak darowanemu koniowi…,  no właśnie. Jako pomocnicze wypełnienie luk terenowych nadają się znakomicie.








mapa Dimap
Rumunia


W kraju, który jest beneficjentem największego obszaru Łuku Karpat, z mapami bywa różnie. Jeśli chcemy odwiedzić Karpaty rumuńskie koniecznie zalecam zaopatrzyć się w mapy wydawnictwa Dimap. Są one wykonywane w różnych skalach, zależnie od przedstawianego pasma górskiego. 1:15 tys., 1:30 tys., a chyba najczęściej 1:60 tys. To dobre i aktualne mapy turystyczne, a przede wszystkim bardzo czytelne. Kolory są wyraziste i łatwo możemy na nich się połapać. Zaznaczono na nich szlaki, ścieżki, źródełka i wszystko co turyście do szczęścia potrzebne. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić to stosunkowo szeroko rozmieszczone poziomice, co jest jednak do zniesienia. Są stosunkowo drogie, ale można znaleźć je w sieci bądź wydać pieniądze, z pewnością się opłaci. Problemem jest, iż nie maja one pierwiastka zupełności i nie obejmują wszystkich pasm górskich.


rumuńskie mapy, których nie polecam
Gdy nie znajdziemy map Dimapu, posiłkujemy się radzieckimi sztabówkami, o których napisałem wyżej.
W sieci można znaleźć dużo map rumuńskich Karpat, których nie polecam. To wytwory lokalnych kartografów z lat 80-90 XX wieku. Co prawda są kolorowe, jednak to chyba ich jedyna zaleta. To mapy bardzo niedokładne, a poziomice rozmieszczone co 200 m. Kto wie, co to 200m podejścia, ten rozumie o czym mówię. Na mapie grzbiet wygląda na płaski, a w praktyce okazuje się amplitudą wysokości – tragedia. Co więcej – na mapie jest mało oznaczeń – właściwie same szlaki. Nie ma za to w ogóle poziomic, co dobija te kawałki papieru pod względem wartości dla przeciętnego turysty. W wersji uboższej mapa tak jest typową graniówką (kto zna, ten wie o czym mówię). To wersja tylko dla wytrwałych i wprawnych turystów o mocnych nerwach. Sam z nimi chodziłem i jest to wykonalne, ale od tamtej pory omijam je szerokim łukiem.



Mapy świadomie opisałem w kolejności, od tych według mnie najlepszych, do tych stosowanych w ostateczności. Przy zbieraniu ich proponuję szukać w takim właśnie porządku, w razie braku tych z wyższej póki, posiłkować się coraz gorszymi. Osobiście stosowałem takie rozwiązanie i wydaje się ono być najlepszym z możliwych.
Gdyby ktoś miał jakiekolwiek uwagi, bądź miał informacje bądź doświadczenie we współpracy z lepszymi mapami, proszę o komentarze. Z pewnością każda uwaga okaże się cenna.

Pozdrawiam
Tomasz Duda


Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

$
0
0
Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Gdy ostatniego dnia kwietnia bieżącego roku zmierzałem autostopem w kierunku granicy z Ukrainą w Medyce, moją uwagę przyciągnęły dwa miasta po drodze – Leżajsk i Jarosław. Dla mieszkańców pewnie nie ma w nich nic niezwykłego, ale podczas kilku minut obserwacji przez szybę mnie wydały się magiczne.
Z pewnością to zasługa budowli sakralnych. Przy wjeździe do Leżajska mój wzrok od razu skierował się na monumentalne mury z narożnymi basztami po lewej stronie drogi, czyli klasztor Bernardynów. Właściwie to samo z Jarosławiem. Przejeżdżając nieopodal miasta, obserwując krajobraz natknąłem się na kolejny klasztor umocniony murami z niewysokimi basztami – klasztor Benedyktynek.

Od tamtej pory szukałem sposobności aby wybrać się na wycieczkę i zahaczyć o wspomniane dwa miasta. Obserwując mapę Google zauważyłem, że optymalnym wyjściem będzie przejechanie od Zamościa do Stalowej Woli, z punktami przystankowymi w Jarosławiu, Łańcucie i Leżajsku. Kilometraż około 240 km akurat nadaje się na typową dwudniówkę, a w miejsce początku i końca trasy można pojechać koleją.
Plan był gotów, realizacja przyszła w połowie czerwca, kiedy pogoda przedstawiała się wybitnie rowerowo. Ponad 20 stopni, zachmurzenie z przejaśnieniami i znośny wiatr – takie prognozy miałem przed oczyma gdy wraz z Anitą i rowerami jechałem pociągiem regio w kierunku Zamościa.


We flagowym mieście Lubelszczyzny znaleźliśmy się przed południem i bez zwłoki zaczęliśmy szukać drogi wojewódzkiej w kierunku Krasnegostawu. Z racji krótkiej wycieczki mogłem wspomóc się GPSem, toteż wyjechanie z miasta nie sprawiło żadnych problemów. Pierwsze kilometry upływały bardzo przyjemnie – słońce, ciepełko i dobra droga, której stanem byłem szczerze zaskoczony. Na wysokości Krasnegostawu wybraliśmy drogę prosto – na Józefów i mogliśmy wrócić do lubelskiej rzeczywistości. Za Józefowem, który przejechaliśmy bez postoju nawierzchnia drogi wojewódzkiej przedstawiała sobą tragiczny obraz. Trudno byłoby odnaleźć jeden metr kwadratowy bez dziur, a samochody jadące przez tą „wielką łatę” wydawały straszny łoskot.
Z Józefowa wybraliśmy drogę prowadzącą wprost na południe i jechaliśmy nią, aż do miejscowości Różaniec.






Po drodze odwiedziliśmy pomnik i cmentarz upamiętniający bitwę partyzancką pod Osuchami.
Pogoda zaczynała się psuć i od północnego zachodu zaczęły napływać ciemne chmury. Niemniej jechało się przyjemnie, bo z wiatrem i „uciekając” przed burzowymi chmurami.  Na wysokości Różańca drogi wojewódzkie rozjeżdżały się na prawo, a przed nami wyrósł dylemat w powodu dużego kompleksu leśnego na południu, który skutecznie blokował drogę do Jarosławia. Po obejrzeniu map GPS nie zauważyłem co prawda przejazdu przez las, ale okrążenie go oznaczałoby dla nas kilkanaście kilometrów więcej.
Postanowiliśmy zaryzykować i puściliśmy się w plątaninę małych miejscowości kierując się na południe. Nie wiem, czy geograficznie to jeszcze część Roztocza, ale pokonując wiejskie drogi niemal przenieśliśmy się w czasie. Na długości kilkudziesięciu kilometrów minęło nas dosłownie kilka samochodów, w miejscowościach wyrastały klimatyczne cerkwie. Ludzi było tu niewielu, za to bydła na polach nie brakowało. Jakby cofnąć się w przeszłość, albo pojechać na Ukrainę.



W końcu dojechaliśmy do miejscowości Stary Dzików i ruszyliśmy prosto na południe drogą coraz gorszej jakości. Miejscowi jakoś nie potrafili powiedzieć czy przejedziemy przez las, ale my ufni w potęgę GPSu jechaliśmy przed siebie. Jakież było moje zdziwienie, gdy przed samym lasem wyrosła przede mną sieć nowiutkich dróg pożarowych. Prawie wszystkie asfaltowe i jakości lepszej od dróg otaczających miejscowości. Asfaltówki co prawda nie prowadziły bezpośrednio przez kompleks leśny, ale z pomocą urządzenia satelitarnego i ich dobrze rozwiniętej sieci szybko  i wygodnie wydostaliśmy się z lasu, wjeżdżając do miejscowości Mołodycz.
Po kilkugodzinnej przerwie znaleźliśmy się z powrotem na normalnej drodze, trafiając niejako znów do cywilizacji. Dalej droga wiodła już prosto przez podkarpackie miejscowości – Radawę i Wiązownicę. Na tym odcinku doznałem kolejnego pozytywnego zaskoczenia. Od Radawy biegła wzdłuż drogi głównej asfaltowa ścieżka rowerowa akurat w kierunku, w który zmierzaliśmy. Tym traktem przejechaliśmy około piętnastu kilometrów i dotarliśmy do granic samego Jarosławia.



W mieście zameldowaliśmy się o 18:30 zostawiając za sobą 110 km trasy. Pierwszym krokiem jaki podjęliśmy był zakup prowiantu na biwak, który zasilił nasze sakwy rowerowe. Następnie mogliśmy oddać się objazdowemu zwiedzaniu miasta. Do centrum wjechaliśmy ulicą Grodzką i szybko naleźliśmy się w klimatycznych okolicach Rynku. Słońce właśnie zachodziło i przebiło się przez chmury, co zapewniło nam dobre światło dla zdjęć, a i przyjemnej było popatrzeć na ratusz i pierzeje renesansowych  kamienic. Zwiedziwszy teren rynku objechaliśmy pozostałe interesujące budowle z których najbardziej w pamięci pozostał mi cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego i kolegiata pw. Bożego Ciała. Jarosław to miasto klasztorów, toteż po obejrzeniu zabytków starego miasta szybko skierowaliśmy się w kierunku interesującej nas budowli.



Budowla, która przyciągnęła mnie w te strony jest jedna z najbardziej charakterystycznych w mieście. To kompleks koicielko-klasztorny dawnego opactwa ss. Benedyktynek. Już z oddali kierują do niego dwie strzeliste wierze kościoła i zapraszają do wejścia. Kompleks ufortyfikowano ceglanym murem, poprzetykanym basztami krytymi gontem. Całość wygląda naprawdę przepięknie. Wewnątrz murów znajdują się dawne zabudowania klasztorne, ogrody i kościół. Wstęp jest bezpłatny.
Poza tym klasztorem, w Jarosławiu znajduje się jeszcze kompleks oo. Franciszkanów i oo. Dominikanów w stylu barokowym, który obejrzeliśmy przy wyjeździe z miasta. Budowla jest również godna polecenia.  Poza obrębem starego miasta na uwagę zasługuje również nekropolia – cmentarz stary – jeden z najstarszych cmentarzy zamiejskich w Europie.



Gdy opuszczaliśmy Jarosław słońce już ledwo tliło nad horyzontem. Aby znaleźć dobre miejsce biwakowe musieliśmy przejechać jeszcze kilkanaście kilometrów na zachód od miasta. Aby uniknąć jazdy drogą krajową na Rzeszów skierowaliśmy się na miejscowość Zarzecze i rozbiliśmy namiot na polach, nieopodal wsi Cieszacin.




Rankiem obudziło nas nagrzane powietrze namiotu. Pomimo wczesnej pory pogoda zapowiadała się wyśmienicie, a słońce wznosiło się już wysoko nad horyzontem. Niewiele czasu zajęło nam pakowanie i zbieranie biwaku, około dziewiątej ruszyliśmy w dalszą drogę. Chociaż niebo wkrótce zaczęło się chmurzyc i pogoda psuła się z godziny na godzinę, bardzo przyjemnie pokonywało się kilometry dzielące nas od Łańcuta. Jechaliśmy przez Zarzecze i Markową drogami gminnymi o równej i dobrej nawierzchni. Przed miastem zmieniliśmy trasę na wojewódzką, a teren stał się bardziej pofalowany.



Gdy dotarliśmy do Łańcuta niebo zasnuło się burzowymi chmurami. Nie zważając na to wzięliśmy się za podziwianie wspaniałego pałacu – niewątpliwie najważniejszej atrakcji turystycznej w okolicy. Chociaż ze względu na ceny biletów (28zł) nie wchodziliśmy do środka, to jednak cały zespół parkowy jest zdecydowanie wart obejrzenia. Czerwcową porą park przyciąga przede wszystkim kolorem. Intensywna zieleń świeżo przystrzyżonej trawy, czerwień róż i inne kolory ogrodowych kwiatów wywołują niesamowite wrażenia wizualne. Wokoło nie brakuje turystów, a nad utrzymaniem przyzwoitego stanu kompleksu czuwa tabun ludzi.




Zwiedzanie dużego kompleksu leśnego zajęło nam ponad godzinę. W międzyczasie chmury rozpierzchły się i groźba burzy minęła. Zważywszy, że przed nami było jeszcze 80 km do przejechania po zjedzeniu lodów opuściliśmy Łańcut i skierowaliśmy się drogą wojewódzka w kierunku Leżajska.
Przejechanie 30 km dzielących nas od miasta zajęło około dwóch godzin. Im dalej na północ tym teren stawał się coraz bardziej płaski, a podjazdy mniej wymagające. Przeszkadzał natomiast wiatr, który w przeciwieństwie do dnia poprzedniego – teraz wiał nam w oczy z pełną siłą.














Do Leżajska dotarliśmy w godzinach popołudniowych wyjeżdżając prosto na rynek główny. W centrum łatwo znaleźliśmy tablicę informacyjną z zabytkami i zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Sam rynek nie jest z byt ciekawy, ale kilak kamienic ma swój interesujący klimat i historię. Ratusz to charakterystyczna i osobliwa konstrukcja, choć pięknem wprawdzie nie grzeszy. Wejście do cmentarza żydowskiego zagrodzone jest wysokim ogrodzeniem z zamkniętą furtką, która uniemożliwia wejście do środka. Trochę zniesmaczeni tym faktem udaliśmy się w dalszą drogę w kierunku Niska przy okazji zatrzymując się przy najciekawszym zabytku.



Kościół i klasztor oo. Bernardynów swoja genezą sięga XVII wieku. W centralnym punkcie kompleksu znajduje się kościół pw. Zwiastowania NPM reprezentujący style baroku, manieryzmu i rokoko. Najcenniejszym elementem jego wyposażenia są monumentalne XVII wieczne organy. To nie tylko cenny zabytek na skalę polską, ale również europejską. Organy wypełniają całą zachodnią ścianę bazyliki aż po sklepienie i stanowią jej ogromna fasadę. Największa piszczałka ma ponad 10 metrów długości, a na instrumencie może grać trzech organistów jednocześnie. Instrument jest naprawdę ogromny i wygląda wspaniale. Warto zatrzymać się na dłużej i podziwiać poszczególne detale których nie sposób wprost wszystkich wychwycić.



Kościół otoczony jest obwarowaniami. Kurtyny murów zakończone są w narożnikach basztami, a wejścia znajdowały się pierwotnie tylko w dwóch bramach. Klasztor udostępniony jest do zwiedzania bezpłatnie, obecnie trwają prace renowacyjne w obiekcie.

























Z Leżajska musieliśmy przejechać jeszcze 50 km żeby dostać się do Stalowej Woli. Ponad trzy godziny jakie spędziliśmy na drodze krajowej nr. 77 nie należą do najprzyjemniejszych wspomnień z tego wyjazdu. Niemniej na pociąg o 19:00 zdążyliśmy i wraz z rowerami jeszcze przed nocą dotarliśmy do Lublina.
W czasie wycieczki przejechaliśmy około 240 km. Jak na dwudniówkę to dystans wystarczający żeby cos obejrzeć i jednocześnie trochę pomachać nogami. Miejsca, które odwiedziliśmy pozwoliły lepiej poznać Podkarpacie i obszar, który do tej pory omijałem w swoich wycieczkowych planach. Gdyby ktoś chciał powtórzyć trasę – serdecznie polecam (koniecznie należy zmodyfikować ostatni odcinek czyli drogę krajową 77 na jakąś lokalną.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

ZDJĘCIA

Endomondo:



Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

$
0
0
Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Podczas pięciu lat studiów na UMCS Kazimierz Dolny był dla mnie od początku podstawowym celem dłuższych wycieczek rowerowych. Położony ok 50 km od Lublina stawał się dobrym punktem wypadowym i dawał możliwość zrobienia tzw. setki w wolne popołudnie. Z Lublina do Kazimierza można dojechać albo trasą wojewódzką przez Nałęczów i Wąwolnicę (tą zazwyczaj wracałem) lub mniej uczęszczanymi drogami gorszej kategorii przez Wojciechów (moja główna marszruta "do", którą co ważne nigdy nie wracałem). Kazimierz Dolny jakoś zawsze mnie przyciągał i to chyba nie bez powodu. Co by o nim nie mówiono to jedna z perełek lubelszczyzny, a jej popularności i historii nie będę tutaj przytaczał - łatwo można znaleźć. Powiem tylko, że raz będąc w okolicy, do kolejnych przejażdżek łatwo się zmotywować.

Mając świadomość chęci powrotu w te strony, na dobrą sprawę aż do czerwca tego roku nie zwiedziłem Kazimierza na poważnie.Zawsze wiedziałem, że mam tam po co wrócić i często wracałem. W Kazimierzu byłem kilkanaście razy rowerem zarówno samotnie, jak i ze znajomymi, o każdej porze dnia i nocy (kilka razy to ja namawiałem, a bywało że i zostałem namówiony na "nocną setkę" do Kazimierza) we wszystkie pory roku poza zimą. Z Kazimierza również chodziliśmy szlakami do Nałęczowa, w kwietniu 2014 nawet stamtąd przybiegliśmy, pokonując ponad 60 km szlakiem czerwonym. Wydawało by się, że zima będzie w tej kwestii tabula rasa - otóż nie, w okolicy uczyłem się jazdy na nartach czy w lokalnych wąwozach pierwszy raz doświadczyłem kontaktu z przyrządami wspinaczkowymi i liną.

Z wyżej wymienionych powodów trzeba stwierdzić, że podczas studiów bardzo zżyłem się z Kazimierzem Dolnym. Mimo wszystko paradoksalnie nie do końca go poznałem, a nawet nigdy nie pokusiłem się na standardową galerię z wycieczki.
Tyle tytułem wstępu. Pod koniec czerwca bieżącego roku zdałem sobie sprawę, że z racji końca studiów kolejna wycieczka do Kazimierza może mi się za szybko nie przydarzyć i wypada udokumentować tą jak wspomniałem sentymentalną dla mnie trasę, której z perspektywy studenckich wojaży nie sposób pominąć . Dodatkowo chciałem zobaczyć zamek na przeciwległym brzegu Wisły - Janowiec, a i Janusz od jakiegoś czasu zapraszał mnie na obiad do rodzinnych Puław.

Realizacja planu wycieczki zrodziła się dopiero w ostatnich dniach pobytu w Lublinie. Pewnej pochmurnej środy wyruszyliśmy wraz z Januszem, aby po raz kolejny czy ostatni "przejechać się" do Kazimierza Dolnego. Pogoda nie była stabilna, temperatura jak na lato jeżyła włosy na ciele, ale jechało się przyjemnie. W połowie trasy, zatrzymaliśmy się przy Lewiatanie w Wojciechowie, a ja podjechałem by zrobić zdjęcie okolicznemu zbytkowi - tzw. wieży ariańskiej.







Dalsza droga do Kazimierza pomimo słabego stanu asfaltu nie stwarzała problemów i przed południem dotarliśmy na charakterystyczny rynek i słynną studnię. Janusz, jako z Kazimierzem obyty od dziecka, został przy rowerach, ja zaś z aparatem w dłoni ruszyłem na połów.





Fotografowałem oczywiście okolice rynku, przepięknie odnowiony kościół farny w stylu renesansu lubelskiego, a następnie przeniosłem się na północ, w kierunku wzniesień. Tam dłuższą chwilę poświęciłem ruinom zamku kazimierzowskiego, baszcie obronnej, tym razem pomijając górę trzech krzyży, gdzie na wejściu pojawiła się bramka z biletami.



Schodząc do poziomu rynku po raz kolejny poświęciłem się okolicy, a szczególnie dwojgu najsłynniejszym kamienicom, zlokalizowanym w południowo-zachodnim jego narożniku.



Po obejściu miasteczka wraz z Januszem wybraliśmy się nad Wisłę, gdzie koniecznie chciałem uwiecznić kolejne charakterystyczne budowle Kazimierza - dawne spichlerze zbożowe.



Następnie ścieżką rowerową wałem wiślanym ruszyliśmy na południe, w kierunku przeprawy promowej. Konstrukcja, która miała przewieść nas na drugi brzeg aktualnie znajdowała się po stronie Janowca. Panowie reperowali usterkę i po zapytaniu odkrzyknęli przez wodę, że podjadą za pół godziny. Wyboru bardzo nie mieliśmy i czas oczekiwanie umilaliśmy sobie twórczym rzucaniem kamieni do wody.



Sama przeprawa kosztowała 5zł za osobę (studnecki bilet 4zł) i trwała dosłownie parę minut. Po chwili znaleźliśmy się na drodze do Janowca i od razu udaliśmy się w kierunku górującego nad miejscowością zamczyska.


Po drodze obejrzeliśmy jeszcze kościół - niepozorny ale malowniczy przykład renesansu lubelskiego.


































Zamek w Janowcu jest trwałą ruiną poddawaną pracom konserwacyjnym. Bilety są stosunkowo drogie (12 zł normalny i 8zł studnecki), choć poza zamkiem dają możliwość obejrzenia pobliskiego dworu szlacheckiego i spichlerza z muzeum etnograficznym. zamek, choć imponujący z oddali, przy bliższym poznaniu niestety nie zyskuje, gdyż duża jego część nie jest jeszcze oddana do zwiedzania.



Po obejrzeniu zamku, dworu i spichrza ruszyliśmy w dalszą drogę do Puław. z racji bardzo napiętego grafika niezbyt długo zwiedzaliśmy miasto, a mówiąc prawdę - na "wariackich papierach". Obejrzałem wprawdzie z zewnątrz kompleks pałacowy Czartoryskich i zespól parkowy z interesującymi obiektami, z których w pamięć najbardziej zapadły mi - kościół Wniebowzięcia NMP w kształcie Panteonu i tzw. Świątynia Sybilli - pierwsze polskie muzeum narodowe.




W Puławach zagościliśmy jeszcze dłuższą chwilę, racząc się solidnym obiadem w rodzinnym mieszkaniu Janusza, po czym przerażeni godziną, szaleńczym tempem ruszyliśmy drogą krajową prosto w kierunku Lublina.



Po drodze na szybkie zdjęcie zatrzymaliśmy się jeszcze w Końskowoli, gdzie chciałem obejrzeć niesamowicie klimatyczny i niedawno odnowiony Kościół parafialny pw. Znalezienia Krzyża Św. i św. Andrzeja Apostoła w stylu renesansu lubelskiego. Do Lublina dotarliśmy po 19:00 zdążając akurat na dalszą część przygodowego dnia, ale długo by o tym pisać....

Pozdrawiam Tomasz Duda

GALERIA

Endomondo

Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim

$
0
0
Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim


Kraśnik
Jeśli już zeszedłem na sentymenty i wzorcowe trasy nie sposób przyjrzeć się mojej czerwcowej drodze do domu. Podczas studiów marszrutę długości 168 km (według ostatnich obliczeń Endomondo) z Lublina do Oleśnicy (miejscowość z której pochodzę w woj. Świętokrzyskim, nie mylić z miastem ;) ) pokonywałem rowerem kilkukrotnie. Jeśli czepiać się szczegółów dokładnie pięć razy, co spowodowało że nieco już ją polubiłem. Najszybszy przejazd blisko 170 km  zajął mi niecałe 7 h, najdłuższy ponad 9 h. Na trasie przeżyłem prawdziwe wariacje pogodowe, od ulewy którą przeczekiwałem zwinięty na przystanku, po trzydziestostopniowe upały, kiedy pot lał się ze mnie strugami. Niemniej jednak, szczególnie z perspektywy lat każdy przejazd wspominam bardzo dobrze. Wszystkie były one przecież drogami do domu, kiedy człowiek po miesiącach kucia do sesji miał za sobą zdane (lub nie) egzaminy, a przez oczyma pola i długą drogę po horyzont.
Na takich trasach łatwo trenować, podnosić poprzeczkę i szlifować czasy. Wizja domu mimo wszystko przyciąga i stymuluje zakwaszone mięśnie do wysiłku. Znajoma droga zachęca do obserwacji, porównywania co się zmieniło przez ostatni rok. Tu odnowiono kościół, tam zamiast kukurydzy kwitły żółte pola łubinu... Poza tym można po prostu napierać. Przed siebie i jak najmocniej - u know what I mean ;).

Annopol


Moja trasa do domu z Lublina wiedzie głównie drogami krajowymi. Odcinek do Kraśnika jest bardzo przyjemny - prawie 50 km nowej nawierzchni S19 z dwumetrowym poboczem. Dalej sytuacja niestety troszkę się komplikuje. Odcinek do Annopola został w ostatnich latach naprawiony, ale jest raczej wąski a ruchliwy. Na 76 tym kilometrze przekraczam Wisłę i kieruję się w stronę Opatowa. Wyjazd z doliny rzeki na płaskowyż przeważnie daje w kość i na tym etapie czuję pierwsze zmęczenie. Po 90 kilometrach mam do tego prawo :).

Opatów


W Opatowie po 108 km robię dłuższy postój na jedzenie. Przeważnie około godziny, które spędzam na rynku i wchłaniam wszystko co nawinie się do ręki. Dalsza droga daje się odczuć mięśniom zastanym po dłuższym postoju. Odcinek do Bogorii nieraz potrafi zdenerwować i wymęczyć, a szczególnie jeden długi podjazd, który jakkolwiek rekompensuje trudy wspaniałym widokiem na Pasmo Jeleniowskie Gór Świętokrzyskich. Kilka kilometrów dzielące mnie od Staszowa upływa szybko, a stamtąd to już rzut kamieniem - bagatela 20 km ;).

Wisła pod Annopolem



http://marszmilosci.files.wordpress.com/2011/07/jogailaiciu-kelias.jpg


Jakiś czas temu dowiedziałem się , że trasa jaką pokonuję rowerem to jedna z odnóg słynnego Szlaku Jagiellońskiego. Faktycznie, po drodze mija się wiele ciekawych miejscowości, z których najbardziej interesującą jest oczywiście Opatów. Nie ujmuję przy tym niczego pozostałym punktom szlaku, które wyróżniają się przede wszystkim przykładami architektury sakralnej. Poza nimi na trasie w zasięgu kilku kilometrów są zabytkowe cmentarze wojenne (bardzo dużo), szlak architektury drewnianej, czy słynny pałac "Krzyżtopór" w Ujeździe.

Kolegiata w Opatowie


Jak to zwykle się dzieje, ze zrobieniem jakichkolwiek zdjęć na trasie wstrzymywałem się długo, aż podczas ostatniego przejazdu zmusiłem się do wzięcia aparatu - prosty rachunek, kolejnego razu może nie być.
Dosłownie kilka ujęć, absolutne minimum, które ma dostarczyć tła do tematu.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Bogoria


Endomondo ostatniego przejazdu.

Kaukaz 2015 - wyprawa na Tetnuldi i Leila - relacja

$
0
0
GRUZJA – KAUKAZ  2015

O Tetnuldi dowiedziałem się podczas pierwszego wyjazdu autostopem do Gruzji. Było to w 2012 roku, kiedy wszystko co gruzińskie wydawało się piękne i zachwycające. Pewnego wieczoru siedząc w hotelu w Tbilisi mój wzrok przyciągnęła książka z atrakcjami kraju argonautów, gdzie jednym z celów wycieczek była właśnie ta góra. I choć podczas wskazanego wyjazdu na Tetnuldi wejść się nie dało, bo chęci, możliwości oraz pieniądze wyczerpały się, to od tamtego czasu skrupulatnie zbierałem informacje o górze. Przy tym głośno czy w myślach nieraz powtórzyłem, iż z pewnością kiedyś i na nią przyjdzie pora.
Okazja pojawiła się w roku 2015. Roku zmian i przede wszystkim ograniczeń spowodowanych przez dwójkę terrorystów – czas i pieniądze. Pieniędzy nie było, a i urlopu więcej niż dwa tygodnie z rękawa wykrzesać nie sposób. Po ambitnych dwóch „kirgiskich” latach trzeba było trochę przystopować. Mój wzrok zwrócił się automatycznie w kierunku Gruzji.



Z zebraniem ekipy nie było większego problemu. Zamiar spotkał się z dobrym przyjęciem i ostatecznie wykrystalizował się pięcioosobowy skład. Poza mną, wiosenną porą bilety z Katowic do Kutaisi zakupili: Janusz, Marcin, Krzysiek i Konrad. Przygotowania w porównaniu do lat poprzednich zdawały się niewinną igraszką, rozgrywaną głównie za pośrednictwem internetu.  Poza Tetnuldi został wybrany ambitniejszy cel nr 2 – Gestola, leżąca w paśmie Bezengi.  Było to jednak pobożne marzenie, ze względu na nasz skład oraz luźną atmosferę całego wyjazdu.
Przed wylotem zebraliśmy się 17 lipca w Krakowie, czyli jak zwykle w moje urodziny, które chcąc – nie chcąc, od kilku lat spędzam wszędzie, tylko nie w domu. Po szybkim spakowaniu się, około 17:00 opuściliśmy powoli korkujące się miasto, jadąc autobusem do Katowic. Droga na lotnisko poszła relatywnie szybko, o ile szybkim jest jazda z trzema przesiadkami. Ostatecznie, przed zapadnięciem zmroku dotarliśmy do głównego budynku lotniska, rozpoczynając żmudną procedurę przepakowań. Chcąc oszczędzić pieniądze, w pierwszą stronę poza bagażem podręcznym (wielkości szkolnego plecaczka) mieliśmy wykupione trzy bagaże rejestrowe po 32 kg. Po przeliczeniu dawało to niewiele ponad 19 kg na osobę i dwie godziny przed odlotem poświęciliśmy na przepakowanie pięciu plecaków w trzy ładunki bagażowe. Wszystko poszło zgodnie z planem i po krótkim oczekiwaniu, przed północą wylecieliśmy z Polski.





18 lipca

Korzystając z korzyści i niedogodności zmiany czasu, na lotnisko docieramy przed świtem. Po przejściu procedury granicznej, rozpoczynamy na powrót składanie swoich rzeczy do kupy. Przy tym przegapiona zostaje kwestia gazu, który w tym miejscu miał zostać kupiony. Chyba nikt nie spodziewa się, jak sytuacja rozwinie się zaledwie w kilkanaście minut. Z gwarnego lotniska, po niedługim czasie zostaje pusty budynek, a nasze perspektywy diametralnie się ograniczają, gdyż bez gazu do palników nigdzie nie powinniśmy się ruszać. Kombinując skąd by tu wziąć gaz, zwracam uwagę na gruzińskiego taksówkarza, który na siłę chce zabrać nas do Mestii. Przyznam, iż początkowo zamierzam uniknąć takiego scenariusza, ale w braku gazu postanawiam, że taksiarza można wykorzystać do naszych celów. Gruzinowi stawiamy więc warunek, że owszem pojedziemy, ale kiedy znajdzie nam gaz. Facet początkowo wskazuje, że na pewno kupimy go w Mestii, ale widząc nasz upór zaczyna sam kombinować. Jak można się było spoedziwać, w kraju wielkich-małych biznesów, kontaktów i przyjaciół gaz przychodzi do nas jak z płatka. Wystarcza dobra wola i wykonanie kilku telefonów. Ostatecznie za 35 lari mamy pojechać do Kutaisi, wziąć gaz i ruszyć w drogę powrotną wraz z dwoma innymi Polakami. Tak też się dzieje. W Kutaisi transakcja odbywa się bez naszego udziału. Bladym świtem pojawia się człowiek, przywozi 4 butle gazu, inkasuje po 20 lari od sztuki i odjeżdża. My również odjeżdżamy, tym razem jednak na zachód.
W Zugdidi zostawiamy naszych dwóch niepoznanych bliżej krajanów, by skierować się na północ, ku swaneckim drogom różnej jakości. Już w czasie jazdy kierowca zaczyna wspominać, iż jedzie nawet dalej niż do Mestii i może podrzucić nas na przełęcz, z której bezpośrednio będziemy zmierzać w stronę Tetnuldi. Mając na względzie, iż facet okazuje się bardzo pomocny i miły oraz przedstawia konkurencyjną ofertę – przystajemy na nią, jednakże trochę zmodyfikowawszy zasady na swoją korzyść.



W Mestii udajemy się wprost do informacji turystycznej i zdobywamy dokładne mapy. Pracownica wskazuje nam również, iż będziemy przebywać w strefie nadgranicznej i należy się zarejestrować u staży granicznej. Jako, iż kierowca nie oponuje zbytnio, namawiamy go na zrobienie kilku kilometrów więcej i udajemy się do posterunku pograniczników nieopodal lotniska. Tam dopełniamy wszystkie procedury i z propuskiem w ręku jedziemy w dalszą drogę. Przy tym moją uwagę zwraca jeden z żołnierzy w posterunku, który wielokrotnie powtarza mi, iż chodzenie po paśmie granicznym i w kierunku Gestoli jest zabronione oraz żebyśmy w żadnym wypadku tam się nie zapuszczali.
Z opisów, jakie czytaliśmy wcześniej wynikało, iż droga z Mestii na wschód, w kierunku na Adishi jest w strasznym stanie. Nic bardziej mylnego, o czym przekonujemy się jadąc nowiutkimi serpentynami na przełęcz, jaka oddziela obie doliny. Z przełęczy kierowca jedzie z nami jeszcze kilka kilometrów w kierunku na wschód i wysadza nas na szutrowej drodze prowadzącej do nikąd.



Tam się rozstajemy i po założeniu ciężkiego balastu na wypoczęte ramiona zaczynamy powoli podchodzić. Ku naszemu zdziwieniu, na wysokości ponad 2 tys m. , po drodze prowadzącej tylko w góry, kursuje wiele samochodów zbijających gęste tumany kurzu. Po kilku kilometrach okazuje się, iż w okolicy powstaje wielki wyciąg narciarski, jaki ma przyciągnąć w te okolice rzesze turystów. Utwardzono więc drogę, a po okolicy krążą wyładowane samochody ciężarowe. Tym samym podejście, chociaż relatywnie płaskie i prowadzące po asfaltowej drodze, nastręcza wiele trudności. Przede wszystkim każdy z nas dźwiga ponad 25 kg dobytku, a kurz roznoszący się w około powoduje łzawienie oczu i osadza się na ubraniach. Drogą maszerujemy kilka kilometrów na północ, by po pewnym czasie przejść na polną ścieżkę, prowadzącą na trawers potężnego pasma górskiego, unoszącego się ponad nami. Tu już doświadczamy tego co większość nazwała by pięknem, a nieliczni górską rzeczywistością. Świeci słońce, wkoło roztaczają się kwieciste łąki poprzecinane strumieniami. Pozostaje jedynie podziwiać krajobraz, nie zaważając na ciężki plecak wżynający się w ramiona. Ścieżką podążamy niemal do wieczora. Uprzednio już oglądałem zdjęcia z wypraw na Tetnuldi i gdy teren wydaje mi się znajomy zaczynam szukać miejsca na rozłożenie obozu, polany w dolinie wyprowadzającej w głąb masywu.



Tą znajdujemy się około 19:00, będąc już solidnie zmęczeni i wypompowani nieprzespaną nocą i  ciężarem ładunku. Wiele energii i jeszcze więcej siły woli kosztuje nas podejście jeszcze kilkuset metrów na równy teren, z dostępem do wody. Gdy zatrzymujemy się, uświadamiamy sobie, że jest już naprawdę chłodno, a altymetr wskazuje ok. 2700 m. npm. Niedługo później na polanie wyrastają dwa namioty, a wszyscy zaczynają równo szczękać zębami. Wraz z Januszem kierowani ostatkami przyzwoitości wybieramy się do strumienia na szybkie mycie. Reszta nie ma tylu skrupułów.  Wkrótce słonce zachodzi, robi się jeszcze chłodniej i wszyscy chowamy się do namiotów. Świadomi ciężkiego kolejnego dnia zasypiamy kamiennym snem.






19 lipca

Budzik wrzeszczy o 6:00 rano. Wstajemy niespiesznie i leniwie. Wkoło jest zimno, pochmurno i wietrznie. Ostatnią rzeczą, którą chce się zrobić, to wyjść z namiotu. Niemniej jednak – trzeba. Na początku należy ogarnąć bagaż.



 Przy obozowisku zostawimy wszystko co niepotrzebne czyli ładne kilka kilogramów. Marcin wraz z Konradem niedługo wychodzą i składają w skałach nasz depozyt, licząc iż nikt się nim nie zainteresuje.  Następnie zwijamy obozowisko i dyskutujemy nad wyborem drogi. Z mapy wynika iż trzeba zrobić obejście dolinki od lewej, przekroczyć wielkie rumowisko, trafić w żleb i nim wspiąć się na górę. Plan realizujemy powoli i konsekwentnie. Początkowo góry spowija mgła i nawet nie widzimy upragnionego żlebu, powoli jednak aura się klaruje i odsłania cel. Widzimy przy tym, iż w żlebie zalega jeszcze płat śniegu, który pomoże albo utrudni podchodzenie. Na piarżysku uważamy na wielkie głazy, luźno leżące na sobie i kryjące nieraz kilkumetrowe zapadliny. Po wejściu na śnieg podejście staje dęba, a my krok za krokiem maszerujemy do góry. Na przełęcz docieramy około 11:00, po czym kierujemy się na kolejny żleb. 



Tutaj już wszystko się sypie i trzeba uważać, aby idący z tyłu nie oberwali przez przypadek kamieniem. Po około godzinie docieramy na kolejne wypłaszczenie, oznaczające przerwę i założenie kasków na głowy. Następnie kierujemy się na kolejny żleb, tym razem już bardzo stromy, z jednej strony zaśnieżony, z drugiej pokryty luźnymi kamieniami. Oglądamy go dokładnie, a im dłużej, tym mniej podoba nam się ta droga. Widać przy tym, iż co jakiś czas po śniegu przelatują kamienie, które po drodze nabierają znacznej prędkości.





Droga jest jednak jedna i trzeba pokonać ją szybko. Wbijamy się tym samym w żleb i powoli wychodzimy w górę, trzymając się skalnej ściany po lewej, dającej jakie takie wsparcie dla rąk i ochronę przez ewentualnymi kamieniami.  Żleb mierzy kilkaset metrów i stopniowo się wypłaszcza. Niedługo potem pogoda się klaruje, wychodzi słonce, a w oddali widać już szczyt, spowity pióropuszami chmur. Wszystko powoduje magiczne wrażenie. Pod drodze robimy większą przerwę, pijąc wodę cieknącą po skałach, by około 13:30 dotrzeć do obozu drugiego, położonego na piargach nieopodal plateau, na wysokości około 3700 m npm. Stąd okolica wygląda pięknie. Góra widoczna jest w całej okazałości. Jej regularna piramida robi niesamowite wrażenie. Niemal automatycznie spoglądam na ewentualną drogę, która prowadzi w  kierunku szczytu. Początkowo płaskim plateau, następnie stromą ścianką przy skałach, następnie trawers masywu na południowo-wschodnią grań i granią na szczyt. Przy tym automatycznie włącza mi się tzw. żółta lampka. Śniegu jest dramatycznie mało. Już z dołu widać liczne, otwarte szczeliny. Chodzenie po takim terenie nie będzie zapewne przyjemne.



Odrywając się od przebiegu drogi rozbijamy obozowisko. Jest dużo wygodnych platform na namioty oraz miejsce do nabrania wody, które na tej wysokości cieszy nas niesamowicie. Na miejscu spotykamy również Niemca i Gruzina, którzy już zaaklimatyzowani wychodzą jutro na szczyt.  Rozbijamy obozowisko. Zastanawiam się nad naszą strategią na najbliższe dni i proponuje chłopakom grę va bank. Nie mamy aklimatyzacji, ale czujemy się dobrze. Możemy spróbować w dniu kolejnym wyjścia na górę, a jeśli się nie uda zawrócimy i potraktujemy to jako aklimatyzację. Z takim zamiarem wyczekujemy końca dnia. W międzyczasie optymizm jednak spada, a samopoczucia się pogarszają i każdy na swój sposób odczuwa gwałtowny wzrost wysokości. Mając na względzie sprawdzony uprzednio sposób bierzemy Diuramid, który wspomaga aklimatyzację, a przynajmniej indywidualne placebo. Wykorzystując promienie słońca wychodzimy jeszcze na plateau by podziwiać majaczące w oddali sylwetki Ushby i Elbrusa. Wyglądają majestatycznie i wprost niesamowicie na tle niewiele niższego łańcucha górskiego.   Na miejsce przychodzi również wielka ekipa ukraińska prowadzona w rosyjskim stylu – 11 osób. Niedługo później słońce zachodzi i robi się chłodno, co powoduje, iż wszyscy szybko meldują się w namiotach. Przed nami ambitny plan do zrealizowania i trzeba przynajmniej w minimalnym stopniu wypocząć.




20 lipca

Budzimy się o 2:30. Przez cienkie ściany namiotu słyszymy, że wiatr hula na zewnątrz. Nie zapowiada to dobrej pogody, ale również i nie jest oznaką tragedii. Nie wychodząc ze śpiworów gotujemy wodę, ubieramy się i przygotowujemy na atak szczytowy. Komunikujemy również z namiotem obok. Gdy przygotowania mają się ku końcowi, wyskakujemy ze śpiworów. Jest stosunkowo ciepło, chyba że sam przyzwyczaiłem się do niższych temperatur. Poniżej zera, ale relatywnie ciepło.



Jak już uprzednio ustaliliśmy – idziemy w dwóch zespołach. Ja wraz z Januszem jako pierwsi i Marcin z Konradem i Krzyśkiem za nami. Idziemy niezależnie od siebie, komunikując się co 2 godziny za pomocą krótkofalówek. Tuż po spakowaniu się przechodzimy kilkadziesiąt metrów na lodowiec i tam wiążemy się oraz zakładamy raki. Gdy chłopaki jeszcze motają linę, ja wraz z Januszem już wychodzę. Około pół godziny przed nami wyszedł Niemiec wraz z Gruzinem i blade światełka ich czołówek migoczą na podejściu pod ścianę skalną, jakieś 500 metrów dalej.  Ruszamy za nimi. Początkowo idzie się bardzo dobrze i stan ten trwa aż do podejścia pod skały. Tam natrafiamy na pierwszą szczelinę, podziurawioną jak sito, za którą teren już się wznosi. Po przekroczeniu tej granicy wiem, że wrócić będzie już trudniej i przy miękkim śniegu będzie trzeba szukać innego wyjścia.




Asekurując się, przeskakujemy przez szczelinę, by po chwili wyjść na ściankę, na lewo od skalnej bariery wypiętrzającej się nad nami. Wspinamy się po zmrożonym stoku o nachyleniu rzędu 50 – 60 stopni i brniemy aż do wypłaszczenia terenu. Następnie podejście jest bardziej płaskie, ale mimo wszystko, poprzecinane szczelinami na wskroś. Co chwilę coś obchodzimy, skaczemy, idziemy po niepewnym ternie. Na tym podejściu doganiamy Gruzina i Niemca, po czym wymijamy ich. Następnie podchodzimy pod skraj stromego lodowego stoku, wyprowadzającego na grań południowo-wschodnią. Tymczasem dzień powoli wstaje.  Góra co prawda zasłania słońce, jednak za nami w spektakularnej grze świateł „płonie” Elbrus i Uszba. Kolejna chwila, dla której warto żyć i jeździć w góry.  Po przejściu lodowego stoku widzimy już namioty obozu trzeciego na 4300 m npm oraz ludzi, którzy wychodzą na grań i w kierunku szczytu. Wiatr hula wokoło, więc po cichu myślę, aby pod nieobecność turystów zrobić krótki postój i ogrzać się w ich namiotach. Niebawem mijamy kolejną wielką szczelinę przed wypłaszczeniem i zbliżamy się do obozowiska. Nie zdążamy jednak oblec żadnego z namiotów, gdy odzywa się do nas polski głos i zaprasza do środka. Gośka, która została w obozie i zrezygnowała z wejścia na szczyt opowiada nam pokrótce perypetie wyjazdu i problemy m.in. ze szczelinami. Przyznam, iż zejścia z ciężkimi plecakami w takim terenie im nie zazdrościmy.  Postój w namiocie, niemal w połowie drogi działa na nas bardzo regeneracyjnie. Pijemy herbatę, jemy  część batonów i po chwili ruszamy w dalszą drogę dziękując za gościnę.




Na grań wchodzimy po przekroczeniu kolejnej sporej szczeliny. Początkowo teren jest mieszany – skalno-lodowy. Chcąc ominąć skały zbaczamy nieco na lodowy stok. Nie wiem, czy jest to dobra decyzja, bo teren pod nami to najszczerszy lód, po którym łatwo można polecieć. Niemniej jednak ufni we własne umiejętności podejmujemy ryzyko i sprawnie pokonujemy lodowe pole, docierając do skalnej grani powyżej. Teren jest łatwy, ale miejscami co wrażliwsi mogliby się przestraszyć. Trzeba przejść przez kilka „ciekawych” skalnych miejsc, po czym docieramy do ostrej grani śnieżnej. Podejście jest stosunkowo strome i myślę, że ślizg zakończył by się u podstawy ściany, kilkaset metrów niżej. Niemniej jednak podejście idzie nam wprost błyskawicznie, sprawiając przy tym bardzo dużą przyjemność. Na różnorodność nie można narzekać. Raz dróżka wiedzie granią, innym razem głębokim trawersem, by co jakiś czas przekraczać szczeliny, z których ostatnia znajduje się kilkadziesiąt metrów od szczytu.  Na podejściu słońce zaczyna przygrzewać i rozświetlać całą okolicę. Piramida Tetnuldii daje przy tym wspaniały trójkątny cień na dolinę, wskazując kierunek wioski Adishi. Podejście sprawia nam masę radości i satysfakcji. Mniej więcej w połowie mijamy polską ekipę związaną liną we czwórkę. Poruszają się strasznie wolno, przylegając przy tym do ściany wprost nieadekwatnie do trudności terenu i delikatnie sondując każdy ruch buta. Szybko zostawiamy ich za sobą. Podczas wejścia czujemy się przy tym znakomicie, dopiero ostatnie 150 – 200 m przed szczytem zwalniamy tempa. Kroki stają się trochę rzadsze, a serce bije mocniej.







Na szczycie (4860 m npm) meldujemy się jako pierwsza ekipa tego dnia – o 8:11, po 4 h marszu i właściwie bez aklimatyzacji. Przyznam, iż odczuwamy przy tym niezłą satysfakcję, mając na względzie, iż wyminęliśmy wszystkich idących przed nami. Przez radio komunikujemy się przy tym z chłopakami z drugiego zespołu, którzy weszli właśnie na grań.  Delektujemy się okolicą. Wiatr przestał wiać, na niebie nie widać  ani jednej chmurki. Okolica wygląda wspaniale. Do grona szczytów widzianych z podejścia dołącza cała ściana Bezengi ze Skharą i Gestolą. To pasmo wygląda na wprost nietknięte ludzką stopą.



Na szczycie spędzamy około 20 minut, po czym szybko kierujemy się w drogę powrotną. Mam na względzie mocno uszczelniony teren i świadomość, iż im szybciej dotrzemy do namiotu, tym bezpieczniej. Zejście jest gorsze od samego podejścia. Stromizna jednak robi wrażenie, a stopy stawia się już uważnie. Teren przy tym bywa złudny, a szczególnie niepokojące są pola lodowe, ukryte pod cienką warstwą świeżego śniegu. Uważając na kroki, schodzimy stosunkowo powoli. Po drodze mijamy już kilka ekip, w tym Ukraińców i Marcina wraz z Konradem i Krzyśkiem, pnących się mozolnie do góry. Trudniejszy jest również odcinek skalny – kamienie sypią się spod raków, a lina plącze pomiędzy skałami. Zachowując uwagę schodzimy do końca grani i wypłaszczenia. W obozie trzecim jesteśmy o 10:00. Rozmawiamy po raz kolejny z Gośką, ale z racji coraz gorszych warunków śniegowych szybko kierujemy się na zejście, życząc jej powodzenia. Zejście, poza samym skwarem dnia przebiega jednak lepiej niż przewidujemy. Szybko pokonujemy strome stoki, końcową szczelinę brzeżną obchodzimy teraz szerokim łukiem od lewej, zachowując przy tym wzmożoną ostrożność. Pozostaje jeszcze kilkaset metrów lodowca plateau i już stoimy przed namiotem, szybko zrzucając z siebie zbędny balast.







Do obozu docieramy  o 11:30, po czym gotujemy jedzenie i wyglądamy zejścia kolegów. Przychodzą dopiero po 15:00 opowiadając nam o swoich przygodach. Nasza szybka i sprawna wycieczka wygląda przy ich opowieści bardzo niewinnie. Chłopaki zaliczyli niejeden lot oraz co najmniej kilka nerwowych sytuacji. Do tego z obozu trzeciego przyszli wraz z poznanym Gruzinem, którego towarzystwo pogorszyło jeszcze sprawę. Nie mniej jednak zaraz po przyjściu Konrad, Marcin i Krzysiek otrzymali po gorącym liofilu i to przynajmniej trochę umiliło im trudy marszu. Choć zmęczeni, wszyscy jesteśmy usatysfakcjonowani dokonaniem, a świadomość dalekiego szczytu, gdzie każdy zaznaczył swoją obecność oddziaływuje na umysł znakomicie.



Realizując w trzy dni niemal tygodniowy plan zaczynamy zastanawiać się, co zrobić z pozostałym czasem i co by tu jeszcze w okolicy zobaczyć. Nie przeczę, że liczę jeszcze na zdobycie jeszcze jakiegoś wierzchołka, choć w grę wchodzi również trekking po okolicy. Przedstawiwszy kilka rozwiązań, do końca dnia nie podejmujemy jednolitej decyzji. Po męczącym dniu lepiej przespać się z pewnymi wyborami.


21 lipca



Wstajemy o 6:30 i pakujemy się. Piękna pogoda nie odpuszcza i dziś daje kolejnym osobom szanse na zdobycie szczytu. Powoli zaczynamy pakować obozowisko i plecaki, szykując się do zejścia. Wraz z Januszem, jako iż mamy jeden mniejszy namiot, szybciej ogarniamy swój bagaż i po 8:00 już wychodzimy w dół. Sypki żleb nie zachęca do pośpiechu, a co jakiś czas „wyjeżdżające” buty i kamienie lecące swobodnie przypominają, że w dół jeszcze daleka droga. Powoli pokonujemy więc pierwszy żleb, za nim kolejny i docieramy na przełęcz, gdzie robimy chwilowy odpoczynek. W oddali widać już polską ekipę, która wczoraj zeszła do obozu drugiego, a dziś wczesnym rankiem skierowała się w dolinę. Doganiamy ich już u podnóża żlebu, na gruzowisku, które uprzednio obchodziliśmy. Teraz obserwując poprzedników zmierzamy na wprost w dół. To lepsze rozwiązanie, gdyż tędy wiedzie faktyczna droga, wyznaczana kamiennymi kopczykami.  Ścieżka ta jest wygodniejsza i bezkonfliktowo wiedzie do podnóża piarżyska. Na zejściu mijamy polską ekipę, po czym przed południem meldujemy się przy depozycie. 



Na szczęcie bagaż pozostał niezauważony i możemy rozdysponować pozostawiony balast. Czekamy na pozostałą trójkę ekipy, wolny czas wykorzystując na kąpiel w strumieniu i czytanie. Dopiero po jakimś czasie uświadamiamy sobie, że mimo chłodnego wiatru słońce nieźle praży i trzeba się wysmarować. Krzysiek, Marcin i Konrad wracają dopiero po 13:00, zaś wyjść w dalszą drogę możemy dopiero godzinę później. Decydujemy się ostatecznie na powrót do Mestii i wycieczkę w kierunku kolejnego szczytu – Leili (4009 npm), o którym opowiada Marcin.  Gestolę jednogłośnie odpuszczamy.



Powrót spod Tetnuldi jest doświadczeniem relatywnie nużącym. Początkowy trawers upływa szybko, jednak po wejściu na drogę odczuwamy zmęczenie i wagę plecaków. Ponadto słońce smaży niemiłosiernie, co czujemy po reękach, nogach i twarzach. Im niżej tym bardziej chowamy wszystko z jego promieni. Tym razem decydujemy się nie schodzić do przełęczy, ale wprost  do wioski Zhabeshi, leżącej kilka kilometrów na północ od nas. Pomimo GPS nie możemy zlokalizować drogi, którą najprawdopodobniej przeorano buldożerami. Wchodzimy za to w niewygodną „krowią” dróżkę i nią schodzimy w dół. Szybko tracimy wysokość, a im niżej tym jest gorącej. Niebawem naszym oczom ukazuje się wspaniała dolina i słynne swaneckie wieże miejscowości leżących w dolinie.



Po dojściu do miejscowości mamy odmienne poglądy co do dzisiejszego dnia. Sam nie chcę spać u miejscowych, za to ten pomysł odpowiada Krzyśkowi i Marcinowi. Konrad natomiast woli jechać do Mestii i tam zostać na noc. Rozbieżność zdań rozwiązuje jeden z miejscowych, który za 30 lari deklaruje się podwieźć nas do miasta, z czego korzystamy. W Mestii aż huczy od turystów i pomimo wieczornej pory miasto jest pełne populacji wszelakiej maści. Nie wiedząc co z sobą zrobić przypominamy sobie naszego pierwszego kierowcę, który polecał nam jeden niedrogi guest house. Okazuje się, że są nawet wolne miejsca, co bardzo nas uszczęśliwia.  20 lari za osobę wydaje się ceną możliwą do zaakceptowania, a warunki są całkiem znośne. Wieczór w cywilizowanych warunkach wykorzystujemy maksymalnie. Początkowo robimy zakupy, następnie odwiedzamy miejscową knajpkę, by po jedzeniu wychylić kilkulitrową butelkę wina na lepszy sen.






22 lipca





Wstajemy o 8:00 i robimy szybkie zakupy. Z właścicielem guesthousa dogadujemy się w sprawie transportu do wsi pod Leilę i umawiamy na 12:00. W międzyczasie idziemy na miasto, kupujemy brakujące zapasy i odwiedzamy lokalne muzeum umiejscowione w tradycyjnej swaneckiej wieży.  Na jedną z nich wchodzimy i z dachu podziwiamy okolicę. Wygląda naprawdę imponująco. Położone w dolinie miasto, wkoło otoczone górami.  Gdy wracamy do guesthousa pakujemy się. Kierowca podjeżdża niebawem. Za 70 lari ma dowieść nas do ostatniej wsi pod górą –Lazary. Odległość wynosi około 30 kilometrów. Droga początkowo wiedzie główną magistralą, by po jakimś czasie zjechać na lokalną podziurawioną szutrówkę. Niepierwszej świeżości busik najpierw zjeżdża do samego dna doliny, by następnie przejechać po stalowym moście i z mozołem wznieść się kilkaset metrów po urwisku. Pomimo chwil zwątpienia maszyna poprawnie radzi sobie ze stromizną. Kierowca zostawia nas na samym końcu drogi. Gdy będziemy schodzić, mamy zadzwonić, po czym miejscowy ma przyjechać i odwieźć nas do Kutaisi. Teoretycznie jesteśmy zabezpieczeni na przyszłość, co pozwala nam poświęcić się okolicy. 




Wkoło jest wprost pięknie, a zieleń traw i lasów uderza po oczach. Jedynym minusem są ciężkie buty na nogach i plecaki, które taszczymy pod górę. Zaopatrzeni jedynie w poglądową mapę z informacji turystycznej w Mestii początkowo idziemy wzdłuż strumienia, stopniowo podchodząc na pas zielonych łąk. Następnie zagłębiamy się w las i robimy krótki odpoczynek. Już podczas marszu zaczynam czuć niepokój co do trasy, jaką pokonujemy. Na postoju jeszcze raz oglądam mapę, porównuję teren i już wiem, że trzeba zawracać na sam dół, gdyż nie jesteśmy po właściwiej stronie rzeki. Decyzja przychodzi z bólem, jednak nie ma nic lepszego do wyboru. Schodzimy aż do samej miejscowości, po czym szukamy innej ścieżki. Z pomocą przychodzi nam miejscowy, który bez wahania wskazuje właściwą drogę w kierunku szczytu. Wąska ścieżką początkowo wspina się stromym trawersem na stok, po czym dochodzi do gruntowej drogi samochodowej, którą idziemy dalej. Podejście jest jednak ciągle strome, a na nocleg nie ma zbyt wiele płaskiego miejsca, gdyż do samego wieczora idziemy górskim lasem. Gdy zbliża się godzina 18:00 przerywamy podejście i rozbijamy obozowisko nieopodal szałasów pasterskich.  Po rozłożeniu namiotów znosimy drewno i rozpalamy ognisko. Przy ogniu siedzimy do późna, odganiając przy tym ciekawskie stado krów, podchodzące do nas kilkukrotnie.




23 lipca





Wstajemy o 6:00 rano i o 8:00 jesteśmy już na szlaku. Stosunkowo gęsty las szybko przerzedza się, po czym teren staje się niemal odkryty. Wychodząc ponad granicę lasu osiągamy poziom wielkich przestrzeni i łąk. Przed nami wyrasta pasmo skalisto-trawiastych szczytów, wraz ze ścieżką prowadzącą stromym zygzakiem na przełęcz. Podejście też wkrótce staje dęba, a nasze tempo drastycznie spada. Zmęczenie przy tym szybko daje się we znaki, a dużym pocieszeniem są chmury, szczęśliwie osłaniające słońce oraz oszczędzające nam litrów potu. Mniej więcej w połowie drogi na przełęcz robimy dłuższy postój. Według mapy około kilometr na lewo od nas położona jest jaskinia, którą czterej z nas postanawiają odwiedzić, pozostawiwszy plecaki przy  strumieniu. Tylko Konrad, jako iż deklaruje osłabnięcie, decyduje się samotnie wejść na przełęcz i tam poczekać na nas. Zabrawszy tylko niezbędne rzeczy wyruszamy w poszukiwaniu jaskini. W tym celu pokonujemy kilkaset metrów podejścia, wytyczany nowe dróżki i oglądamy widoki tak spektakularne, iż ujęcia z Władcy Pierścieni mogą się przy nich schować. Jaskini jednak nie znajdujemy. 



Wraz z Januszem zawracamy pierwsi. Krzysiek z Marcinem początkowo mają więcej chęci do eksploracji jaskini, niemniej jednak do bagażu wracają niedługo po nas, bez sukcesu. Od wejścia na przełęcz dzieli nas około 600 m podejścia, które z dołu nie wygląda jakoś strasznie. Pomimo iż idziemy systematycznie i sprawnie, droga dłuży się w nieskończoność, a im wyżej jesteśmy tym częściej wydaje się, iż przełęcz czai się tuż przed nami. O 14:30 spotykamy się z Konradem na przełęczy 3119 m. Postanawiamy, iż dobrze byłoby zostawić tutaj część sprzętu, jako iż nie wszystkiego potrzebujemy do wejścia na Leilę. 



Przepakowujemy się i robimy depozyt, chowając bagaż pomiędzy skałami. Następnie wyruszamy na zejście. Stromym trawersem schodzimy aż do wysokości około 2750 m npm m , na powrót osiągając zielone polany i strumienie. W oddali widać masywny jęzor lodowca, poprzecinany przez siatkę szczelin. Szczyt musi być gdzieś za zakrętem lodowca, gdyż z tej perspektywy widzimy go jedynie oczyma wyobraźni. Śniegu jest dramatycznie mało, co niepokoi nas w kwestii znalezienia miejsca wejścia na lodowiec. Namioty rozbijamy przy strumieniu, na jednaj z polan.



 Miejsce jest urokliwe, choć czuć już typowo wysokogórską aurę. Słońce pali straszliwie, a po zajściu za chmury robi się bardzo chłodno. Wytyczywszy placem w powietrzu proponowaną drogę ataku szczytowego, planujemy dzień następny. Konrad definitywnie oświadcza, iż zostaje w namiocie, tłumacząc to rozstrojem żołądka. Krzysiek początkowo waha się z wyjściem, ale decyduje się na wieść, iż będziemy trzymać się razem podczas całego ataku szczytowego.  Do tej pory okolica jest całkowicie opustoszała, tylko nasze dwa namioty znaczą obecność człowieka. Po zmroku kładziemy się spać, mając na względzie jutrzejsze zmagania.


24 lipca



Wstajemy o 2:30, pakujemy się sprawnie i po godzinie od pobudki wyruszamy na atak szczytowy. W mroku idziemy na tzw. czuja , po omacku przekraczając piarżyska. Nie możemy znaleźć żadnej wiodącej ścieżki, toteż droga brnie przez skaliste trawersy i płaty śniegu zakrywające strumienie. Jest stosunkowo ciepło, tylko kilka stopni poniżej zera. Początkowo plan zakładał jak najwyższe podejście stokiem piarżyska, by na lodowiec wejść stosunkowo wysoko, w miejscu, gdzie wydawał się nieuszczelniony. W praktyce okazuje się, iż niewidoczny z dołu teren nagle zaczyna robić się zbyt strony do bezpiecznego poruszania się. Musimy zawracać i osuwając się po sypkich i stromych kamienistych stokach zrewidować miejsce osiągnięcia lodowca. O 6:00 rano, po improwizowanym zejściu, stoimy już na lodzie i ubieramy raki oraz wiążemy się linami. Wkoło rozpoczyna się piękny dzień, bez żadnej chmurki na niebie. 



Mimo obaw lodowiec nie jest zbyt uszczelniony i zachowując uwagę udaje nam się znaleć wygodną drogę wyprowadzającą na środek jęzora. Podejście jest nudne i niezbyt nachylone. Pomimo, iż idziemy dość długo nie widzimy szczytu, co wzbudza w nas spore zdziwienie. Według mapy szczyt ma być lodową kopułą, niezbyt wybitną na tle okolicy. Niestety nic takiego nie ma, co zachęca do wzmożonej uwagi. Dopiero po dokładnym studiowaniu mapy na postoju okazuje się, iż szczyt w rzeczywistości wygląda dużo inaczej niż nasza mapa go przedstawia. Jest skalisty oraz poprzedzony kawałkiem grani. Pod kopułę szczytową wiedzie za to lodowiec, poprzecinany solidnymi cieciami mnóstwa szczelin. Zapowiada się skakanie i kluczenie po nachylonym terenie. Tak jest również w praktyce. Po wybraniu drogi zaczynamy iść labiryntem szczelin. Jako pierwsi ja wraz z Januszem, pozostała dwójka w ślad za nami. Droga jest pokrętna i nie budzi zaufania. Nie zawsze da się obejść szczeliny, często trzeba je przeskakiwać. Po dojściu nieopodal grani szczytowej naszym oczom ukazuje się potężna szczelina, stanowiąca przełamanie lodowca. 





Po podejściu do krawędzi widzimy, iż liczy jakieś dziesięć metrów szerokości i ciągnie się po horyzont. Pierwsza pojawiająca się myśl sugeruje, iż nasza droga tutaj się kończy, jednak po chwili, na skutek poszukiwań znajdujemy wątły most śnieżny, który wyprowadza nas na drugą stronę zapadliska. Teraz wkraczamy na wylodzone pola poniżej grani szczytowej. Teren jest nieciekawy, podłoże twarde, raki niezbyt chcą zagłębiać się w lód. Do tego dochodzi solidne nachylenie boczne terenu powodujące, iż ewentualny upadek skończy się ślizgiem wprost do szerokiej szczeliny, którą przed chwilą przekroczyliśmy.





 Na szczęście do szczytu pozostaje już tylko około stu metrów, które sprawnie pokonujemy. Przed szczytem trzeba jeszcze przejść kawałek sypkiej grani szczytowej i już cała czwórka rozkoszuje się spektakularną panoramą ze szczytu Leili (4017 m npm). Widok jest boski. Wokoło widać najwyższe szczyty Kaukazu. Po uważne obserwacji na tle ściany Bezengi rozróżniamy również ostatnią zdobycz – Tetnuldi. Pomimo, iż słonce świeci, a okolica jest przepiękna, na szczycie nie zabawiamy zbyt długo. Zejście nie napawa optymizmem i logika wskazuje, iż wypada pokonać je przy relatywnie zmrożonym jeszcze śniegu. Z inicjatywy Krzyśka wiążemy się w zespół czwórkowy, który ma być teoretycznie bezpieczniejszy. W praktyce na zejściu czuję się bardziej niepewnie niż w dwójce. W cztery osoby idziemy niemrawo i bez płynności. Na polach lodowych mam duże obawy czy ktoś nie spadnie, zabierając za sobą wszystkich trzech pozostałych. Te okoliczności powodują, iż mocno się denerwuję oraz klnę na wszystko wkoło. Do tego z góry droga wygląda całkiem inaczej niż z dołu i z trudem odnajdujemy słabo widoczne ślady raków, które wskazują wyjście z labiryntu szczelin. Góra, którą wielu oceni na bardzo łatwą, w braku śniegu staje się stosunkowo niebezpieczna. Do tego fakt, iż w tym dniu nie spotykamy nikogo po drodze i zdobywamy szczyt jako jedyni nie wpływa pozytywnie na poczucie bezpieczeństwa. 



 Dopiero na relatywnie płaskim odcinku lodowca oddychamy z ulgą, choć atmosfera jest jeszcze gęsta. Niewiele odzywamy się na zejściu. Przy końcu rozmiękłego już jęzora lodowego ściekającego wodą rozwiązujemy się i zdejmujemy niepotrzebny sprzęt. Wracamy do namiotów ścieżką, której w nocy nie mogliśmy znaleźć. Pomimo, iż namioty widać już w oddali, droga zajmuje nam kilkadziesiąt minut. Do obozu docieramy o 13:30, a tam czeka Konrad ze świeżo ugotowanymi liofilami. Ponadto okolica zapełniła się ludźmi, gdyż pojawiają się co najmniej dwie nowe ekipy wraz z przewodnikami, idące jutro na szczyt. Pozostałą część dnia odpoczywamy, jemy i przepakowujemy się. Słońce piecze na całego, nie pozwalając na opalanie się, a nawet pozostawienie odkrytych części ciała. Jako iż pierwszych poparzeń doświadczyliśmy już po Tetnuldi, postanawiamy nie powtarzać nieprzyjemnych doświadczeń. Znikamy więc w namiotach, częściowo odsypiając zarwaną noc. Wychodzimy wieczorem popatrzeć na piękny lodowiec. Wcześnie kładziemy się spać.


25 lipca



Wstajemy o 4:00 rano, pakujemy się i przed 6:00 wychodzimy w kierunku przełęczy. Wczesna pobudka spowodowana jest chęcią uniknięcia piekącego słońca, które szybko pojawia się na horyzoncie. Na przełęczy dzielimy depozyt oraz czekamy na Marcina i Krzyśka, którzy wyszli nieco później od pozostałej trójki. Po krótkim postoju schodzimy z przełęczy, podgrzewani już przez słoneczne promienie. Po drodze mijamy kolejną dużą grupę polskich turystów, która rozbiła obozowisko na polanie w dolinie. W chatce pasterskiej kupujemy ser i masoni, przypominające kefir bądź zsiadłe mleko. Pomimo obaw spożycie takowej mieszanki nie powoduje u nas rozstroju żołądka.



Zejście przebiega wprost błyskawicznie. Odległość jaką pokonywaliśmy w górę przez dwa dni, przemierzamy przez kilka godzin. Początkowo zakładamy, iż pod wsią spędzimy nocleg, jednak gdy przed południem jesteśmy niemal na miejscu postanawiamy zrewidować plany. Dzwonię po kierowcę i uzgadniam, iż za godzinę ma przyjechać po nas bus. W tym czasie schodzimy do miejscowości. Im niżej, tym robi się coraz bardziej gorąco. W porównaniu do górskiej temperatury, tutaj jest wprost upalnie. 



Około 13:00 mijamy wieś Lezgara i schodzimy do  mostu, gdzie czekamy. Kierowca spóźnia się, przyjeżdżając godzinę po umówionym czasie. Za 200 lari ma dowieść nas do Kutaisi. W drodze robi się jeszcze cieplej, a temperatura potęguje zmęczenie i niewygodę jazdy. Po opuszczeniu Swanetii termometr wskazuje 38 stopni Celsjusza, co jest wynikiem powyżej granicy tolerancji naszych organizmów. Pocimy się litrami, marząc o chłodnym górskim wietrze. Przed miastem próbujemy namówić kierowcę, aby podwiózł nas kawałek poza miasto – do klasztoru Gelati.  Niestety – bezskutecznie. Pomimo próśb, gróźb i nerwowej sytuacji chłop nie daje się przekonać. Poza tym chce zostawić nas na dworcu na skraju miasta, dopiero po wyraźnym sprzeciwie jedzie do centrum. Ustalony w drodze plan nie przewiduje dziś nocowania w mieście, toteż szybko zabieramy bagaże i idziemy szukać marszrutki. Jest już po 18:00 i dowiadujemy się, że busy już nie kursują. Nieopodal stoją taksówki i jeden z kierowców mówi że za 8 lari zawiezie nas do klasztoru. Wsiadamy, przy okazji niedowierzając, jak do osobowego mercedesa oprócz siebie, chłop pakuje 5 pasażerów i 5 ogromnych plecaków. Podróż odbywa się całkiem przyjemnie i po pół godziny jesteśmy nieopodal klasztoru.    Teren niestety wygląda inaczej niż na mojej mapie GPS i bynajmniej nie nadaje się do rozbijania obozu. Wkoło brak wody, a sam klasztor położony jest na skałach nad głęboko wciętym korytem rzecznym. 



Ciągnięci instynktem przetrwania sondujemy teren wokoło, ale miejsc  na nocleg jest jak na lekarstwo. Dopiero po paru minutach z pomocą przychodzi nam miejscowy, który kieruje nas na ścieżynkę przy klasztorze i wskazuje, iż jeden z mnichów z pewnością pozwoli nam się tam rozbić. Rzeczywistość okazuje się potwierdzeniem jego słów. Znajdujemy ścieżkę i docieramy do …………. raju. 




Znajdujemy się w głębokim kanionie rzecznym, wśród bujnej roślinności i zielonej trawy. Nieopodal znajdują się polanki, po drugiej stronie rzeki – źródełko. Młody, brodaty mnich-ogrodnik pozwala nam tu zostać na noc. Uszczęśliwieni rozbijamy namioty. Pomimo późnego wieczoru temperatura wciąż katuje i wyciska pot na każdym kroku. Jeszcze przed jedzeniem korzystamy z kąpieli w rzece – woda ma temperaturę zupy, a kąpiel należy do najprzyjemniejszych w życiu. Jedzenie robimy już w świetle czołówek, a na namiot nie zakładamy tropika – jest zbyt gorąco. W nocy spada jedyny deszcz podczas całego wyjazdu – przechodzą dwie burze podczas których budzimy się i po omacku zakładamy rzeczony tropik.


26 lipca



Rankiem upał się utrzymuje, a pogoda nie jest wyraźna. Wychodzimy zwiedzać monastyr w grupach po trzy i dwie osoby.  Budowla nie jest imponująca, ale ma swój klimat oraz usytuowana jest w niepowtarzalnym otoczeniu. W środku rozmawiamy z jednym z mnichów, który opowiada nam o swoich polskich przyjaciołach oraz zimowych wyprawach w lokalne góry. Wracamy powtórnie do rzeki i pakujemy się, gdy Krzysiek z Marcinem wyruszają zwiedzać budowlę. Z monastyru Motshameta do monastyru Gelati, który następnie chcemy odwiedzić, w linii prostej jest około trzech kilometrów. Niestety nie ma łatwych dróg, a nasza wiedze naokoło, mierząc bez mała siedem kilometrów. Przy tym całość wiedzie wzdłuż ruchliwej drogi, a upał wzmaga się. Z ciężkimi plecakami, pocąc się litrami pokonujemy kolejne metry drogi. Niestety w dodatku aby dojść do budowli trzeba wspiąć się na długie i relatywnie strome podejście, które wyprowadza do budowli. Monastyr Gelati wpisany jest na listę zabytków UNESCO i wygląda na monumentalną budowlę. 



Szczególne wrażenie robią oryginalne freski, wspaniale zachowane wewnątrz starych i grubych murów. Podziwiamy je z zachwytem, jednocześnie żałując, iż budowla jest remontowana z zewnątrz i z oddali straszy rzędami rusztowań.
Do Kutaisi jedziemy marszrutką. Kosztuje 1 lari od osoby i za wskazaną cenę otrzymujemy satysfakcjonującą podróż do centrum. W drodze na GPS szukam hosteli, których adresy przesłała la nam w międzyczasie dziewczyna Konrada. Decydujemy, że jest gorąco i pójdziemy najpierw do teoretycznie najtańszego, a następnie do teoretycznie najlepszego. Słońce smaży piekielnie i wszystko czego teraz chcemy to zrzucić z siebie plecaki i zalec w cieniu drzew czy budynków. Pierwszy hostel okazuje się klapą – nie jest wcale tanio, a położenie nie napawa optymizmem w kontekście marszu do centrum. Wracamy więc zmęczeni i zniesmaczeni, kierując się teraz w stronę północną. Po kilku kilometrach trafiamy na rekomendowany „Kutaisi hostel” by Kote i po kilku rozmowach telefonicznych docieramy do nieciekawego budynku. W pierwszej chwili chcemy delikatnie się zmyć, jednak od wewnątrz budynek jest w naprawdę dobrym standardzie. Jak na lokalne warunki nawet w ponadprzeciętnym. Zostajemy więc, rozkładamy plecaki, zajmujemy miejsca i wychodzimy. Co najważniejsze dostajemy klucze i nikt nie chce od nas pieniędzy, dokumentów itp. Pełen Freestyle, czyli witamy na wschodzie.




Nie tracąc czasu wyruszamy w miasto. Standardowo napychamy się jedzeniem, odwiedzamy informację turystyczną, muzeum archeologiczne o raz słynną katedrę, wprawdzie wpisaną na listę UNESCO, jednak nienaturalnie i futurystycznie odnowioną. Poza tymi atrakcjami niewiele jest tutaj do zobaczenia. Szwendamy się więc po straganach i sklepach. Wchodzimy również a wzgórze parkowe i z braku lepszej alternatywy wsiadamy do diabelskiego młyna. 1 obrót – 1 lari – adekwatnie. Szybko wracamy do hostelu, gdyż z oddali ciągną ciemne chmury i zaczyna grzmieć.   Burza przechodzi bokiem i jedynie przyjemny wiatr przewiewa przez nagrzane pomieszczenia. Wieczorem siedzimy do późna i opróżniamy pokaźny baniaczek lokalnego wina.





27 lipca



Wstajemy o 7:00 rano, jemy śniadanie i wychodzimy na miasto zrobić zapasy na najbliższe kilka dni. Przed południem wracamy okupieni w lokalne produkty i przepakowujemy się. Większość rzeczy i ciężkiego sprzętu zostawiamy w hotelu. Pozostały bagaż upychamy w plecaki w zamiarem powrotu za trzy dni. Idziemy w kierunku centrum, szukamy autobusu nr 1 i nim docieramy na dworzec podmiejski. Tam odganiamy taksówkarzy i szukamy marszrutki do Borjomi, która ma wyjeżdżać około 13:00. Znajdujemy pojazd, niestety nie udaje się nam nim zabrać – jest zawalony meblami i ludźmi.   Korzystając z przymusowej pomocy miejscowych decydujemy się na transport łączony. W pierwszej kolejności wsiadamy w bus jadący do Khashuri, miasta leżącego na głównej trasie w kierunku Tbilisi. Podróż kosztuje nas po 8 lari, a do miasta docieramy po 15:00. Pokierowani przez kierowcę zmieniamy kierunek na południowy i znajdujemy kolejny parking marszrutek. Tym razem nieco bardziej zużyty już sprzęt wiezie nas do Borjomi – w tym wypadku za około 30 km płacimy po 2 lari od osoby.



 W uzdrowiskowym mieście jesteśmy przed 17:00. Od razu nawiedzamy centrum informacji turystycznej, w którym kierują nas do siedziby administracji parku narodowego. Do wskazanego budynku dochodzimy za pół godziny. Zgodnie z wymogiem rejestrujemy się, płacimy haracz (opłata  5 lari od osoby za każdą noc spędzoną w parku w namiocie), kupujemy mapę i po wyborze relatywnie krótkiej trasy ruszamy.
Pierwszy odcinek do wejścia na szlak mierzy 3 kilometry i pojonujemy go idąc wzdłuż drogi głównej, prowadzącej na południe. W ostatniej miejscowości kupujemy jeszcze ostatnie zapasy w  postaci chleba pomidorów i majonezu, po czym wyruszamy dalej.
Dziś nie przechodzimy już zbyt długiego odcinka szlaku. Około 2 kilometrów za granicą parku znajduje się pole namiotowe. Wiedząc, iż nie mamy szans dojść do kolejnego przed zmierzchem, rozbijamy obozowisko.



28 lipca



Wstajemy o 7:00, pakujemy namioty i po 9:00 wychodzimy na strome, zalesione podejście. Pogoda zapowiada się wyśmienicie i mimo niezbyt optymistycznych prognoz nic nie zapowiada, aby aura miała się popsuć. Niewiele po wyjściu mijamy jedną polską grupę, która zmierza w analogicznym kierunku. Nie spieszymy się, często zatrzymując się po drodze. Wycieczka jest bardzo przyjemna, szlak wiedzie szeroką ścieżką pośród gęstego, starego lasu. Nie jest chłodno, ale słońce nie piecze również jak w Kutaisi. Póki co jest tak, jak tego chcieliśmy, czyli nieprędko i bez pośpiechu. Wiele nasłuchaliśmy się o pięknie Parku Narodowego Borjomi, szczególnie ze względu na pierwotny i nietknięty ludzką ręką las. Teraz możemy przyznać rację opiniom i cieszyć się marszem wśród pięknej przyrody. Szlak niebieski wiodący od Borjomi jest bardzo dobrze i wyraźnie oznaczony. Po około dwóch godzinach marszu wychodzimy  lasu i docieramy do pierwszego domu – schronu. Przyznam, iż z zewnątrz wygląda on zachęcająco, z od wewnątrz nawet lepiej. Standard domków przerasta nasze oczekiwania – do tej pory to najlepszy schron turystyczny, jaki w życiu widziałem. Ma nowe plastikowe okna i drzwi, drewniane prycze, stolik na niektóre nawet piec. W środku można spędzić naprawdę wygodny nocleg. Formalnie nocleg w domu trzeba zgłaszać i kosztuje on 10 lari od osoby za noc.



 W praktyce kupuje się noclegi w namiocie, a korzysta z domków przy okazji. My na obecną chwilę nie możemy skorzystać z budowli, bowiem jest jeszcze przed południem, a przed nami kawał drogi do przejścia. Niebawem wchodzimy w pasmo połonin, które daje rozległy widok na całą okolicę. Zapowiadanego Kaukazu w prawdzie nie widać, jednak i tak nie możemy narzekać. Podczas marszu spostrzegamy, że w oddali zbierają się deszczowe chmury i w niedalekiej odległości od nas przechodzi burza. Na szczęście deszcz nie dosięga nas, ale przechodzi bokiem, podczas, gdy schodzimy z otwartego terenu. 



Na koniec dnia czeka nas około 1000 metrów zejścia w dół szlakiem tym razem wyrobionym przez krowie kopyta. W międzyczasie widzimy, iż Krzysiek z godziny na godzinę radzi sobie coraz gorzej oraz narzeka na bolący żołądek. Zejście trwa długo, jest nieprzyjemne i męczące. Chociaż otacza nas niesamowity, pierwotny i nietknięty las, nie możemy się nim cieszyć, będąc zmęczeni i zdenerwowani. Do strumienia w dolinie dochodzimy dopiero około 18:00. Na Krzyśka czekamy pół godziny. Widzimy, iż nie jest z nim dobrze i trzeba szybko znaleźć wygodne miejsce na nocleg. Według mapy, w niewielkiej odległości znajduje się schron-domek, do którego dzieli nas pół godziny marszu. I ten niewielki wprawdzie dystans nie przychodzi łatwo, bowiem kilkukrotnie trzeba przechodzić przez wezbrany potok. Do wschodu docieramy przed zmrokiem. W środku jest dwójka innych turystów, a ponadto pozostaje wiele pustych miejsc. Wieczorem nie przeprowadzamy rutynowe czynności – robimy kolację, szprycujemy Krzyśka lekami i idziemy spać. Przed nami długa droga, a mgła za oknem zapowiada załamanie pogody.




29 lipca



Wstajemy o 6:00 rano. Szybko jemy śniadanie i pakujemy się. Bagaż Krzyśka zostaje prawie w całości rozdysponowany pomiędzy nas wszystkich. Na szczęście pogoda jest zmienna i od rana szykuje się piękny dzień bez jednej chmurki na  niebie. Wychodzimy po 7:00 rano i kierujemy się na długie podejście. Do zrobienia jest ponad 1000 metrów w pionie i ponad 30 kilometrów szlaku. Krzysiek czuje się źle, ale mimo obaw z marszem radzi sobie całkiem sprawnie. Czekamy na niego, ale w grupie idziemy całkiem sprawnie.



 Około 11:00 wychodzimy na połoniny, by rozkoszować się widokami. Słońce bezkarnie operuje na pustym niebie i grzeje niemiłosiernie po wszystkich nieosłoniętych częściach ciała. Kilkukrotnie w ciągu dnia smarujemy się kremem z filtrem, ale siłą rzeczy jesteśmy czerwoni na całym ciele. Połoniny ciągną się w nieskończoność. Z grzbietu przechodzimy w grzbiet, ze szczytu na przełęcz i znowu na szczyt. Dopiero o 18:00 schodzimy z odkrytego ternu w małą dolinkę górską, gdzie przygotowano kolejny domek-schron. Postanawiamy spędzić tu noc, a wczesnym rankiem zaatakować w kierunku granicy paku. Teoretycznie na dziś nie mamy już wykupionego noclegu, ale raczej nam to nie przeszkadza. Po całym dniu jesteśmy solidnie zmęczeni. Korzystamy z wody cieknącej nieopodal, spożywamy resztki jedzenia i szykujemy się na nocleg. Konrad, Marcin i Janusz łapią kontakt z turystami nocującymi nieopodal schronu i spędzają ciekawy wieczór w nowym towarzystwie.




30 lipca



Wstajemy jeszcze po ciemku, o 4:00 rano. Szybko zbieramy się i wychodzimy ze schronu szukając drogi do szlaku. Jeszcze przed świtem wracamy na grzbiet, gdzie natykamy się na wyrwane tyczki z jego oznaczeniami. Zaczynamy długie zejście w kierunku granicy parku. To już kolejny dzień pięknej pogody, która umożliwia nam bezproblemowy marsz. Idziemy szybko, podziwiając w oddali krajobrazy dnia, który nastaje powoli, wraz z promieniami wchodzącego słońca. Choć od drogi dzieli nas kilkanaście kilometrów, dystans ten pokonujemy błyskawicznie i już o 8:10 próbujemy złapać transport do cywilizacji. Niestety samochody jeżdżą tu z rzadka, a miejsce nie zachęca do zatrzymania się. Decydujemy się iść do wsi Akshuri, leżącej na południe od nas.  





Tam postanawiamy odwiedzić najpierw sklep, następnie leżący na wzgórzu zamek i dopiero czekać na transport. W miejscowości spotykamy również dwóch Polaków, którzy autostopem podróżują po okolicy. Korzystając z okazji wchodzimy na strome wzgórze z dobrze zachowanymi ruinami fortecy. Z góry roztacza się piękny widok na okolicę.  Po powrocie do wsi czekamy dosłownie kilka minut, po czym przyjeżdża marszrutka. Transport do Borjomi jest drogi i kosztuje nas po 3 lari od głowy. Z uzdrowiskowego miasta wsiadamy w kolejnego busa wiozącego nas tym razem do Khashuri za 2 lari. Na miejscu nawet nie musimy szukać transportu, gdyż oferentów jest więcej niż chętnych i to za cenę marszrutki – 10 lari od głowy. W niemałym skwarze jedziemy już do Kutaisi. Parę dni odwyku od wysokiej temperatury działa tym razem niekorzystnie, gdyż upał w mieście jest wprost nieznośny, dochodzący do 40 stopni Celcjusza. Już podczas jazdy Janusz czuje się źle i z godziny na godzinę jest coraz gorzej. Po przyjeździe na miejsce wchodzimy w kłótnię z taksówkarzem, który miał odwieźć nas do centrum, a zostawia na dworcu. Z dworca jedziemy najpierw do hotelu, a następnie do centrum. Marcin wraz z Krzyśkiem odwiedzają Ogród Botaniczny, ja wraz z Januszem i Konradem robimy krótki obchód po świątyniach. Po powrocie do centrum Janusz rezygnuje z chodzenia i wraca na mieszkanie, my zaś idziemy na spóźniony obiad i zakupy.



Gdy przychodzimy do mieszkania Janusz już znajduje się w stanie wskazującym na poważne zatrucie pokarmowe. Wraz z pozostałymi spędzam wieczór na werandzie, rozmawiając do północy.


31 lipca



W nocy przychodzi kolej i na mnie. Czuje się coraz gorzej, w nocy biegam pomiędzy kiblem a łóżkiem, a rankiem budzę się niemal jako warzywo. O wychodzeniu nie ma mowy, a nawet podniesienie się do trzeba odłożyć w czasie. Janusz natomiast odmiennie – czuje się lepiej. Krzysiek wraz z Marcinem i Konradem postanawiają jechać do Jaskini Prometeusza, która znajduje się nieopodal miasta. Janusz natomiast wychodzi przed południem zrobić zakupy do kraju oraz do czasu wylotu. Sam dzień spędzam na łóżku, ni to śpiąc ni to funkcjonując. Wegetacja – to chyba najlepsze określenie oddające mój stan. Z legowiska zbieram się dopiero grubo po południu, gdy wraca Janusz oraz chłopaki. Trzeba się pakować przed odlotem i nawet z rozstrojem żołądka nie mam przy tym usprawiedliwienia. Zebranie do kupy całego bagażu zajmuje nam kilka godzin. Około 17:00 sprawdzamy stan ekwipunku, płacimy za nocleg, po czym żegnamy przyjemny hostel. Marsz z dwoma plecakami w stanie jakim się znajduje nie należy do przyjemności. Na szczęście jednak wszystko odbywa się relatywnie bezkonfliktowo. Piechotą idziemy w kierunku centrum, autobusem na dworzec i następnie marszrutką jadącą w stronę Batumi dostajemy się na lotnisko.
Na miejscu okazuje się, że nawet ostał się nasz depozyt w postaci folii, zostawiony w pobliskich krzakach. Wieczór poświęcamy na staranne przepakowanie plecaków, aby zmieścić się w skromnej normie, jaką wykupiliśmy uprzednio. Zważywszy, iż podczas lotu do Kuatisi na każdego przypadało 19,2 kg bagażu, w drodze powrotnej norma wynosi już tylko 12,8 kg. Co prawda pozbyliśmy się całości jedzenia, jednak bogatsi o nowe pamiątki przekraczamy limity wagowe i liczymy na litość obsługi.
Podczas odprawy zdarza się konfliktowa sytuacja jednak nie z powodu wagi. Pani nie chce uznać trzech połączonych plecaków jako jeden bagaż i dopiero po kłótni chłopakom udaje się go wepchnąć na taśmę. Samolot opóźnia się prawie godzinę i na jego pokład wchodzimy gdy już zaczyna świtać. O brzasku opuszczamy terytorium Gruzji po 14 dniach wyprawy.

Letni wyjazd w Kaukaz okazał się miłą odskocznią od codzienności. Co prawda nie można określić go mianem ekspedycji czy nie dorównywał poprzednim podróżom do Kirgistanu, jednak zawierał pierwiastek przygody i dał każdemu z uczestników wiele satysfakcji. Piękna pogoda, brak większych problemów oraz pełen sukces i zdobycie dwóch szczytów nie pozwolą długo o sobie zapomnieć. Nie sposób również pominąć pogody, która dopisała na całej linii. Padało tylko jednej nocy, a w pozostałych dniach pogoda była właściwie codziennie słoneczna. Podczas ataków szczytowych towarzyszyła wręcz najlepsza aura, jaką można by sobie wymarzyć.  Nie ukrywam, iż cieszę się również z brawurowej wprost akcji na Tetnuldi. Bez aklimatyzacji, w błyskawicznym tempie zdobyliśmy górę w przeciągu 41-43 godzin, od wyjścia z busa na przełęczy do wejścia na szczyt. Przyznam, iż przerosło to moje najśmielsze oczekiwania.
Jeśli chodzi o samą górę, to wchodzenie naprawdę daje masę radości w porównaniu do „nudnych” szczytów typu  Kazbek. Na Tetnuldi teren jest bardzo urozmaicony. Piargi, kuluary, drobne elementy wspinania, uszczelniony lodowiec, kilka obozów (w ideowym modelu zdobywania robi się trzy obozy)oraz grań. Przejście grani jest chyba najprzyjemniejszym elementem całego wchodzenia. Na początku elementy skalne, następnie mixt, po czym przechodzimy w dość ostrą grań lodową z elementami eksponowanych, jak na teren śnieżny, trawersów. Z pewnością wiele się tu można nauczyć oraz zaznać masy przygód. Nie polecał bym jednak wyprawy na Tetnuldi ludziom którzy pierwszy raz idą w góry wysokie. W mojej ocenie jest gdzie zrobić sobie krzywdę i wyprawę na Tetnuldi warto odłożyć na kolejny wyjazd, po zdobyciu dawki doświadczenia.


Pozdrawiam.

Tomasz Duda
Viewing all 194 articles
Browse latest View live