Quantcast
Channel: Student w podróży
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

Rumunia 17-21.05.2013 - objazdówka po kraju kwitnącej akacji

$
0
0
Rumunia  17-21.05.2013 -  objazdówka po kraju kwitnącej akacji



Gdybyście mnie w tej chwili zapytali, jaki miesiąc jest najlepszy do odwiedzenia Rumunii, kiedy pogoda nie daje się we znaki, kiedy widoki najciekawsze, kiedy nie ma tłumów w miejscach turystycznych,  odpowiem bez wahania – maj.  No może poza jednym wyjątkiem – przejazdu trasy Transfagaraskiej…

Okazja wyjazdu do kraju kwitnącej akacji (jak spektakularnie nazywam go po tej wycieczce) pojawiła się w jednym z weekendów majowych, za pośrednictwem Anity.  Nie powiem  „niewiele myśląc”, a wręcz przeciwnie – bijąc się z myślami o nauce i rychłej sesji, zdecydowałem się…  jechać.  
Była to słuszna decyzja.
Polskę opuszczamy jeszcze w nocy, z 16 na 17 maja w trzyosobowym składzie. Oprócz mnie -  Anita i jej tata – główny kierowca i właściwie inicjator wyjazdu.  Jako iż nie muszę prowadzić, przesypiam właściwie całą drogę, aż do granicy rumuńsko-węgierskiej.  Szybka kontrola dowodu na przejściu w Bors delikatnie przypomina mi gdzie jestem.
O tak, przejeżdżam właśnie przez Oradeę, punkt pośredni w drodze na południe. Pogoda nie zachwyca, ale jest przyjemna jak na jazdę samochodem. Około 24 stopni, zachmurzenie, przelotnie mży.
W miarę upływu czasu, przelatują mi przed oczyma kolejne kilometry i następne checkpointy – Arad, Timisoara, Lugoj. Do żadnego z tych miast nie wjeżdżamy. Czas goni. Już popołudnie. 
Na rozdrożu w mieście Rasita, wybieramy ciekawszą trasę przez góry i Park Narodowy Semenic – Cheile Carasului. 

Droga godna polecenia dobrym kierowcom, zachwyca widokami.  Kilometry serpentyn relatywnie przyzwoitej nawierzchni. Ruch niewielki. Mijamy kolejne górskie osiedla. Chwilowe przejaśnienia pogodowe, na które liczymy, są jednak złudne. Niebawem rozpoczyna się ulewa.  Z racji wieczornej pory zaczynamy rozglądać się za miejscem na rozbicie namiotu. Pech chce, że góry i sam park narodowy, który mijamy jest bardzo zadrzewiony.
Sam nie wiem, co decyduje, że w pewnym momencie skręcamy w nieoznakowaną drogę do lasu. Po minięciu znaków parku,  zakazu wjazdu i przejechaniu kilometra wgląd lasu, wyrasta przed nami sporej wielkości dom. Rumuni mieszkający obok zgadzają się na rozbicie namiotu. Jest dobrze. Niebawem zaczyna padać i Rumuni rozmyślają się… - zostajemy przenocowani w pokojach.. Jest super. Dom okazuje się właściwie letniskową kwaterą „parkowych oficjeli”, co dla nas znaczy, aż zbyt dobre warunki.


Dunaj i żmijowiska

Rankiem szybko zbieramy się w sobie i pożegnawszy Rumunów kontynuujemy jazdę na południe. Zza mgieł wygląda niebieskie niebo zapowiadające wspaniałą pogodę. Przed nami rozpościera się już równina, granica rumuńsko-serbska i Dunaj. Wjeżdżamy na drogę krajową numer 57, która ciągnie się wzdłuż rzeki i będzie towarzyszyć nam ponad sto kilometrów.
Pierwszy postój czeka nas tuż za miastem Moldova Noua. Poranny Dunaj wygląda przepięknie i zapowiada niesamowite widoki.  Na przeciwległym, serbskim brzegu dostrzec można ruiny imponującej twierdzy Golubac, z którą wiąże polski akcent rycerza  Zawiszy Czarnego.

Podróż na wschód kontynuujemy niespiesznie, podziwiając widoki. Wbrew pozorom krajobraz jest bardzo zmienny. Początkowo płaskie brzegi przechodzą stopniowo w imponujące wzgórza. Miejscami można dostrzec dziwne kamienne ruiny, wyrastające z wody. To pozostałości  twierdz, które w konsekwencji budowy zapory na rzece, zostały zalane.
 Sama jezdnia należy do urozmaiconych. W większości w dobrym stanie, jednak miejscami potrafi urwać się na kilkaset metrów. Podziwiającym widoki raczej nie przysparza problemów, gorzej gdyby trzeba przemieszczać się szybko.
Po drodze mijamy liczne miejsca postojowe. Nie korzystamy z nich, a raczej zatrzymujemy się gdzie wygodnie. Nie ma ruchu, można spokojnie zorganizować postój na/przy drodze bez obawy o kolizje. Po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz definitywnie się klaruje. Z lewej ciągną się góry Almaj, z prawej wstęga rzeki międzynarodowej. 


Kilka kilometrów przed miejscowością Dubova, zatrzymujemy się na wysokości  parku Ciucaru Mare.  Tablica przy drodze wskazuje na miejsce warte odwiedzenia – z widokiem na cały Dunaj. Szlak znaczony niebieskimi trójkątami wiedzie prosto na skalny klif. Droga wydeptana i niezbyt wymagająca tylko zachęca do wyjścia. No więc – idziemy. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do klifu. Tu trzeba jeszcze przemierzyć kilkadziesiąt metrów po kamieniach i jesteśmy. Wokoło nas rozpościera się wspaniały widok.  Dunaj ciągnie się po horyzont, zamknięty pasmem soczyście zielonych wzgórz.  Po prostu pięknie.
Wszystko poza żmijami które kręcą się wkoło. Już wcześniej słyszałem, że granica rumuńsko bułgarska słynie z obecności tych gadów, jednak takiej mnogości się nie spodziewałem. W ciągu kilku godzin widzę więcej żmij, niż w ciągu dotychczasowego życia. Trzeba bacznie patrzeć pod nogi, bo najbliższy szpital w Orsovej.
Tyle gwoli dygresji, jedziemy dalej.  Przed nami najbardziej spektakularny odcinek rzeki – przełom Dunaju.  Otoczenie staje się mocno niebanalne, aż od zjazdu z Dubovej.  Najpierw rzeka przechodzi w jeziorko, by wąskim gardłem przełomu ujść na wschód. Wąską drogą, usytuowana bezpośrednio przy rzece, docieramy do Cazanele Mici. Po obu stronach rzeki wyrastają wysokie, skalne ściany, a rzeka zdaje się wciskać pomiędzy nie.  Widoki 
spektakularne. 









Po kilkuset metrach rzeka zaczyna się rozszerzać, a my docieramy do popiersia wykutego w skale.  To 55 metrowa statua króla Decebala– ostatniego władcy Daków. Jedno z najbardziej komercyjnych miejsc w regionie.
Rozpieszczani przez pogodę jedziemy w kierunku Orsovej. Otoczenie rzeki staje się już bardziej monotonne.  Po kilkudziesięciu kilometrach mijamy zaporę „Żelazne Wrota”  i zmierzamy na wschód.





Kraj kwitnącej akacji

Tak właśnie, pod wpływem wyjazdu, określam majową Rumunię. Rumunię, a dokładnie region, o którym będę pisał. To Oltenia i Munetnia – krainy geograficzne położone na południe od Karpat.
Od Dunaju odrywamy się na wysokości miasta Drobeta-Turnu Severin. Odbijamy na północ,  w całkiem inny krajobraz. Wzgórza, doliny, pastwiska. Coś pomiędzy naszymi pogórzami czy Beskidem Niskim.  Poza znaczniejszą wysokością, rejon ten ma jednak coś jeszcze.  Kwitnące akacje i bogatą kulturę. W jak pięknym miejscu jestem, zdaję sobie sprawę dopiero po jakimś czasie. Pogoda ciągle dopisuje, a w oddali majaczą ośnieżone szczyty Parangu i Lotrului. Droga różnej kategorii, zmusza kierowcę do znacznej uwagi. Jest sobota, w mniejszych lub większych osiedlach ludzkich trwają ceremonie weselne. Co więcej, ogrom wesel. Nie mamy czasu poświęcić im więcej czasu, jednak mamy świadomość, że sporo tracimy pomijając ten niecodzienny widok. Jadąc drogą nr 67, mijamy po kilku godzinach Targu Jui. Im bliżej Karpat, tym krajobraz staje się bardziej górzysty, a akacji rośnie tu coraz więcej. I wszystkie kwitną.

W pewnym momencie widzimy wozy konne, jadące powoli tą samą drogą. To nic innego jak tabory cygańskie! Na wozie, poza kupą złomu, ubraniami i masą drobiazgów, siedzi rodzinka Romów z całym dobytkiem.  Tabory spotykamy na tej trasie przynajmniej kilka razy. Co wóz, to inne ciekawe suweniry wiezie na sobie. Poczynając od złomu, który jest najpopularniejszy, po stare samochody typu Dacia. Tak, samochód załadowany na wóz! Sam jestem zaskoczony pomysłowością, ale jednak.  A koniom współczuję.








Takie folkowe atrakcje oglądamy aż do Curtea de Arges. W mieście znajduje się jeden z ciekawszych monastyrów w Rumunii – cerkiew metropolitarna. Wybudowana przez francuskiego mistrza, mi jednak kojarzy się z wpływami arabskimi . Bogato zdobiona kunsztownymi wzorami , z charakterystycznymi wieżami, oplecionymi spiralnymi zdobieniami. Całość zamknięta  w chronionym parku miejskim, udostępniona do oglądania bezpłatnie.
Z racji późnej pory udajemy się w dalsza drogę na północ. Jedziemy trasą 7C w kierunku Fagaraszy. Nocleg organizujemy przy rzece, u podnóża gór i fortecy Poenari.  

Zamek Poenari był jedną z głównych warowni znanego hospodara wołoskiego - Włada Palownika.  To właśnie ten pejoratywnie odbierany władca dostrzegł walory budowli i wzmocnił jej konstrukcję.  Zamek położony jest na stromym wzniesieniu, w znakomitym miejscu do obrony. Nic dziwnego, że załoga w czasie pokoju składała się z 5 – 7 żołnierzy.   Z poziomu rzeki urwisko wygląda bardzo imponująco, zaś z ruin budowli rozpościera się wspaniały widok na trasę „Transfagaraską” i okoliczne wzgórza.
Do fortecy wybieramy się rano. Poranek jest chłodny i pogodny, a 1480 schodów, które pokonujemy szybko nas rozgrzewa.  Ścieżka początkowo prowadzi na grzbiet, a później  kilkadziesiąt metrów granią, na której końcu usytuowana jest forteca. Mimo wczesnej pory, nie udaje nam się uniknąć zakupu biletów (5 lei normalny, 2 studencki).




Po zejściu z ruin pakujemy się w samochód i kierujemy na trasę Transfagaraską.  Zaraz za twierdzą zaczynają się serpentyny i tunele w skałach. Droga ciągnie się bardzo efektywnie i podjazdem prowadzi do jeziora Vidraru. Nad zbiornikiem wodnym spotykamy już sporo ludzi. Widocznie to dobre miejsce na spędzenie niedzielnego przedpołudnia. Powietrze jest bardzo rzeźkie, a jezioro naprawdę robi wrażenie. Tafla wody ciągnie się kilometrami na północ, po horyzont zakończony częściowo ośnieżonymi szczytami Fagaraszy.









Dalsza część drogi prowadzi wzdłuż jeziora. Jest stosunkowo długa i monotonna. Las i zakręty. Do doliny wyprowadzającej bezpośrednio w kierunku grani docieramy dopiero po godzinie. Tu zakrętów jest mniej, a tempo jazdy rośnie.  Oczywiście do pewnego momentu. Po kilkunastu kilometrach stok staje dęba i przychodzi zmierzyć się z serpentynami. Subaru radzi sobie z nimi znakomicie. Z każdym kolejnym metrem widoki stają się coraz ciekawsze, a grzbiet zbliża się nieuchronnie.  Wkrótce mijamy po prawej stronie schronisko. 
Jeszcze kilkaset metrów, parę serpentyn i dojeżdżamy do … kilkumetrowej hałdy śniegu. Za nią jeszcze dwie następne – widoczne skutki potężnej lawiny.  Dalej przejechać nie da rady. Stoją tu tez inne samochody, z kierowcami zaskoczonymi jak i my.   Przekroczenie pasma Fagaraszy stało się więc niemożliwe, a nam pozostaje spacer pocieszający.




 Koniec końców, osiągamy wysokość  1700 m, docierając do malowniczej siklawy już na piechotę. Ja decyduję się pobiec jeszcze wyżej. Z punktu około 1800 m doskonale widzę dalszy przebieg trasy i kolejne hałdy śniegu leżące na jezdni.  Wracam do samochodu, bo nie ma czasu do stracenia, a trasę wycieczki trzeba zmodyfikować.
Wycof z gór zajmuje nam cale popołudnie. Wracamy tłoczną już drogą do jeziora, następnie do Poeanari i Curtea de Arges.


Na bazie pokrótce zmodyfikowanego planu, kierujemy się na północny-wschód, w stronę Brasova. Ten etap wycieczki to kraju kwitnącej wiśni ciąg dalszy. Powtarzają się wspaniałe widoki, cygańskie wozy i zmiennej jakości droga. Z racji niedzieli co kilkadziesiąt kilometrów czai się jakaś osobliwość. Wesela i festyny.
Zaś pogoda dla wszelkich imprez jest idealna. Termometr wskazuje blisko trzydzieści kresek , a na niebie parę chmurek. Otoczenie staje się bardziej spektakularne przy przekraczaniu karpackich grzbietów.  Za miejscowością Rucar osiągamy chyba maksymalną dziś wysokość i zatrzymujemy się w zatoczce przy drodze. Przed nami rozpościera się piękna dolina górska, zamknięta z prawej pasmem Piatra Craiului, zaś z lewej przedgórzem Bucegi.  Soczystą, majową zieleń traw, oświetla dodatkowo słońce, chylące się ku zachodowi.

 Widokowi temu poświęcam długą chwilę, fotografując wszystko po kolei. Bez pośpiechu, lecz systematycznie, żeby niczego nie straci. Niewątpliwie z tego miejsca pochodzą najlepsze zdjęcia wyjazdu.
Na taki widok można by patrzeć godzinami, ale perspektywa niepewnego noclegu trochę nas przyciska. Jedziemy dalej, mijając z prawej strony jeszcze ośnieżone szczyty Bucegi.





Siedmiogród – dziedzictwo średniowiecza

W Bran zatrzymujemy się tylko na chwilę. Słynny zamek zwiedzaliśmy już na poprzednich wyjazdach. Nasz cel znajduje się kilka kilometrów dalej.
Rasnov to miejscowość ze średniowiecznymi korzeniami. Znajduje się to piękny, gotycki kościół i widoczny z wielu kilometrów zamek.
Raczej nie mówi się o tym, ale średniowieczna budowla, znana jako „zamek chłopski” była pierwotnie budowlą krzyżacką. Tak, chodzi o tych rycerzy, którzy uprzykrzali nam życie w Prusach, zaraz potem gdy zostali wypędzeni z terenów Siedmiogrodu (dziś Rumunia).  Pozostawili tam po sobie wiele budowli obronnych, a zamek w Rasnov jest jedną z nich.

Twierdza wznosi się na wzgórzu, dosłownie „nad” miasteczkiem. Składa się z  dwóch pierścieni murów, dobrze zachowanych i odnowionych. 
Do twierdzy docieramy wieczorem, niedługo przed zachodem słońca. Zamek jest już nieczynny i nie możemy zwiedzić go w środku, lecz nawet z zewnętrz robi spore wrażenie estetyczne. Za wdrapywanie się na wzgórze dostajemy za to bonus – piękny zachód słońca.
Widoki w średniowiecznym otoczeniu działają pokrzepiająco, lecz pora zejść na ziemię. Jak zwykle nie mamy pewnego miejsca na nocleg. 
 Decydujemy się szukać go po drodze i przy drodze. O zmierzchu przekraczamy Brasov i zmierzamy w kierunku Sighisoary.  Odpowiednie miejsce do rozbicia się znajdujemy po przeszło dwudziestu kilometrach za miejscowością Rotbav.

Poniedziałek, jako ostatni dzień wycieczki, zapowiada się bardzo pogodnie i ciepło. Po szybkim ogarnięciu się wracamy na drogę nr 13 prowadzącą do Sighisoary. Przemieszczamy się po terenie dawnego Siedmiogrodu, co widać na całej długości trasy. W kolejnych miejscowościach wyrastają piękne, średniowieczne kościoły obronne, nierzadko na wzgórzu pojawia się malowniczy zamek. Szkoda, że czasu nam brakuje, bo okolica warta uwagi. 


Bez wcześniejszego planu zatrzymujemy się w miasteczku Saschiz, przez które akurat przejeżdżamy. Po pierwszym spojrzeniu nie można odjechać obojętnie.  W centrum Saschiz znajduje się jeden z wielu siedmiogrodzkich kościołów warownych wpisanych na listę UNESCO.  Budowla znakomicie zachowana, o sporych gabarytach, jej bryłę dopełnia dzwonnica, zbudowana raczej na kształt czworobocznej wieży obronnej.  Nad miasteczkiem góruje twierdza – tzw. zamek chłopski, powodując, że z oddali całe założenie wygląda bardzo malowniczo.  








Warte uwagi są również same domy w Saschiz. Przedstawiają w większości tradycyjne budownictwo rumuńskie – jednokondygnacyjne, kryte czerwoną dachówką, z masywnymi, drewnianymi okiennicami.









Po dłuższej chwili spędzonej w Saschiz zmierzamy w kierunku głównego dzisiejszego celu – Sighisoary. Po drodze oglądamy jeszcze jedną osobliwość – festyn/zjazd/imprezę cygańską, organizowaną tuż za miasteczkiem.  Pokrótce opisać można ją jako gwar kilkuset ludzi i konne wozy po horyzont.







Sighisoara to właściwie miasto symbol. Większość miłośników architektury średniowiecza zna go dobrze, a każdy zwiedzający Rumunię co najmniej powinien zobaczyć.  Wszystko za sprawą wspaniałej starówki, która we właściwie nietkniętej formie przetrwała do dziś. Średniowieczne miasto, w centrum dzisiejszej Sighisoary jest wpisane na listę UNESCO bynajmniej nie bezpodstawnie.  Zwane prze niektórych „rumuńskim Carcasonne” , przenosi przechodnia, ze współczesności, w wir historii.  W obrębie dawnego grodu nie znajdziemy współczesnego budynku czy  asfaltowej drogi.
 W cieniu  wspaniale zachowanych murów i baszt czekają natomiast skupiska tradycyjnych kamienic poprzecinanych brukowanymi uliczkami, gotyckie kościoły i charakterystyczna wieża zegarowa.  Większość fotografów mogłaby określić miejsce jako wielki plener, gdzie pomysłów na zdjęcie nigdy nie zabraknie, a ciekawe ujęcia wprost uniesposób wyczerpać.  Wbrew temu, co może się wydawać, wiekowe otoczenie pełne jest roślinności. W obrębie murów rośnie wiele drzew, ceglane mury obrasta bluszcz, a większość z domów ozdobiona jest kwiatami.








Kwiaty, kwiaty Sighisoary to już chyba temat na osobne parę stron tekstu. Pojawiają się w tak różnych miejscach, że już nie potrafiłbym sobie wyobrazić tego miasta bez ich udziału. Swoim różem, pomarańczem i fioletem dodają ceglanym murom  niepowtarzalnego charakteru, tchnienia życia. Wbrew pozorom starówka nie jest przepełniona sklepami, czy straganami. Przynajmniej ja przesytu nie odczułem  



Można swobodnie poszwędać się pustawymi uliczkami i czerpać z pomników historii niezapomniany klimat. To chyba najważniejszy z plusów tego miejsca.
Sighisoare udało się nam niespiesznie zwiedzić w parę godzin. Oczywiście pobieżnie, bo można by tu spędzić równie dobrze cały dzień.  Mieliśmy przy tym spore szczęście, akurat na zakończenie wyjazdu. Gdy już wracaliśmy do samochodu rozszalała się burza. Pogoda w sam raz, by opuścić piękne miasto.










Poszliśmy więc za sugestią natury , by rozpocząć powrót do Polski. Minęliśmy Targu Mures i Ludus, by po kilku godzinach znaleźć się w okolicach Turdy.
Podczas przemierzania rumuńskich dróg  wykrystalizował się ostatni punkt do zaliczenia, na pożegnanie. To wąwóz Cheile Turzii,  widoczny z oddali, jako charakterystyczne wcięcie pomiędzy wzgórzami na horyzoncie. Charakterystyczna forma terenu liczy sobie prawie 3 km długości i zachwyca skalistymi ścianami, wysokimi na 300 m. Poza walorami widokowymi, to jedno z najpopularniejszych miejsc wspinaczkowych w Rumunii.



Wejście do wąwozu kosztuje  4 leje, lecz jest to wydatek naprawdę trafiony. Ścieżka turystyczna wiedzie zadrzewioną dolinką, wzdłuż niewielkiego potoku, w zacienionym i chłodnym wąwozie. Oświetlone przez słońce ściany zachwycają monumentalizmem i robią na widzu ogromne  wrażenie.
Spacer wnętrzem wąwozu zajmuje nam ponad dwie godziny. Z racji dnia roboczego niewielu tu turystów.  Cheile Turzii opuszczamy wieczorną porą, by definitywnie obrać „polski” kierunek.










W Turdzie ponownie wjeżdżamy na autostradę. Mija ponad godzina i już docieramy na wysokośc Cluj Napoka. Następny punkt kontrolny to Oradea. Mijamy ją o 22 by po kilkudziesięciu minutach opuścić Rumunię.
Po całej nocy jazdy, granice polsko-słowacką w Barwinku osiągamy o 5 rano i tym samym wyjazd kończy się.

Pisząc tą relację, z perspektywy kilku tygodni, wyjazd do Rumunii uważam za bardzo udany i na swój sposób kształtujący. Do tej pory przeważnie jeździłem tam w góry, trochę zapominając o innych atrakcjach  tego kraju. Tą wycieczką  miałem okazję po części nadrobić zaległości. Przez parę dni, dane mi było nacieszyć oczy pod niemal każdym względem. Zarówno soczystą zielenią krajobrazu, jak i pięknem architektury.  Każda z odwiedzonych krain geograficznych ukazała coś wartego zapamiętania. To był mój trzeci wyjazd do Rumunii, a zobaczyłem tylko niewielki ułamek atrakcji tego kraju. Wycieczka oczywiście poza wrażeniami narobiła mi tylko smaku na kolejne eksploracje Rumunii. Z pewnością niebawem tam wrócę i mam nadzieję, że również w maju.


Pozdrawiam

Tomasz Duda




Apteczka wyprawowa - Pik Lenina

$
0
0
Apteczka wyprawowa - Pik Lenina 

W przygotowaniach do wyjazdu na Pik Lenina, jedną z najważniejszych spraw, jest kwestia apteczki  wyprawowej. Środowisko wysokogórskie to wszak obszar nieprzyjazny dla człowieka i nienaturalnie surowy do egzystencji.  Ponad dwadzieścia dni spędzonych w takim otoczeniu wymaga posiadania specjalistycznych medykamentów.
Opierając się o dostępne źródła, przygotowałem projekt apteczki wyprawowej „Pik Lenin 2013”.
Po pierwsze składa się ona z dwóch zasadniczych części :
1.Apteczki podręcznej x 3 (dla każdego uczestnika)
2.Apteczki obozowej
Pierwszą z nich – będącą esencją wymagań pierwszej pomocy – każdy będzie miał  stale przy sobie. Apteczka obozowa, jak i nazwa wskazuje – będzie oczekiwała w namiocie.
Medykamenty nawzajem się uzupełniają. Bierzemy co niezbędne i przydatne, bez powielania treści apteczek między sobą. Zawartość opakowań ma ulotkę z podpisem zawartości, przeznaczenia i  dawkowania.


Apteczka podręczna

– to mały i lekki zestaw, klasyczne minimum pierwszej pomocy. Jej podstawowym atutem jest łatwa dostępność, lekkość i możliwość kumulacji medykamentów, gdy zbierze się kilka osób. Znajdują się tu same niezbędne elementy, pozwalające na pomoc stricte „pierwszą”, jeszcze przed dotarciem do namiotu i skorzystaniem z apteczki obozowej.










Skład:

1.Diuramid – 10 tabletek
2.Dexaven – 2 ampułki
3.Pabi Dexamethazon – 20 tabletek
4.Cordipin Retard – 7 tabletekXXX
5.Ibuprom – listek
6.Ketonal – 9 tabletek
7.Glucardiamid – 3 pastylki
8.Polfilin – 7 tabletek
9.Tramal – 2 tabletki
10.Stoperan – 2 tabletki
11.Strzykawka 5ml
12.Igły 0,8 mm x 2
13.Leko x2
14.Bandaż zwykły
15.Bandaż elastyczny
16.Plastry z opatrunkiem – 4-5 sztuk
17.Steri strips x 2
18.Gaziki, kompresy jałowe – 3 sztuki o różnych wymiarach
19.Nożyczki, pęseta
20.Folia NRC
21.Maseczka do resuscytacji

Ulotka do apteczki: 




Diuramid– prof. i lecz. (AMS, HAPE, HACE) –
 1.Prof. AMS : 125 mg – 250 mg 2x w ciągu doby na  24-48 h przed i kont do 48 h po
2.Lecz. HAPE, HACE 125-250mg 2-3x/24h, max 1000mg/24h;
3.Zaburzenia snu - 125-250 mg na noc             
Dexaven(ampułki), Pabi-Deksamethazon(tabletki) – obrzęk mózgu- Pocz. 8 - 10 mg (domięśniowo, dożylnie lub doustnie) potem 4 mg  co 6  godz., max. 16 mg/24h       MAX- 5-7 dni

Cordipin Retard obrzęk płuc -    1tbl. / 12h

Ibuprom  - mały, średni ból - 1 tbl. 4-6 ×/24h; 1tbl- 400mg; max dawka dobowa - 3,2 g, nie zaleca się stosowania >1,2 g/d.

Ketonal– średni, duży ból - 1-2 tbl. 2-3x/24h: 1 tbl. - 50 mg, max dawka dobowa 300 mg

Polfilin– odmrożenia, rozrzedzenie krwi -     1 tbl. /12h

Glucardiamid– osłabienie, brak cukru

Stoperan– biegunka – Pierwsza dawka 2 tabletki, dalej w apteczce obozowej

Strzykawka 5ml

Igły 0,8 mm x 2

Leko x2

Bandaż zwykły Bandaż elastyczny

Plastry z opatrunkiem – 4-5 sztuk

Steri strips x 2

Gaziki, kompresy jałowe – 3 sztuki o różnych wymiarach

Folia NRC

Maseczka do resuscytacji





Apteczka obozowa

– to rozszerzenie doraźnych środków podręcznych. W kompletowaniu jej unikałem powtarzania medykamentów z apteczek indywidualnych. Są więc one jej integralnym uzupełnieniem i bez nich zestaw jest niekompletny.
Wysokogórska apteczka obozowa składa się właściwie z 6 części podzielonych przedmiotowo.

Skład apteczki:

I.Ból (zęby, stawy, brzuch, głowa)
1.Naproxen – maść
2.Clindamycin-MIP 600 – opakowanie
3.Enterobiotic - opakowanie

II.Infekcja (gardło, kaszel, gorączka, zapalenie dróg moczowych)
1.Cholinex – opakowanie
2.Fervex (paracetamol) – opakowanie
3.Thicodin  - opakowanie
4.Augamentin  - opakowanie

III.Skóra (oparzenia, odmrożenia, zranienia)
1.Tribiotic – 9 sztuk
2.Argosulfan – maść
3.Peroxygel
4.Plaster w rulonie
5.Leko – 4 sztuki
6.Gazy jałowe - 0,5m2 , 5x5cm , 7,5x7,5cm
7.Plaster z opatrunkiem  - 50 x 7,5cm
8.Plastry na odciski

IV.Brzuch (biegunka, wymioty)
1.Gastrolit – opakowanie
2.Smecta – opakowanie
3.Stoperan – 18 tabletek
4.Nifuroksazyd Richter
5.Manti – listek

V.Choroba wysokościowa, oczy
1.Dexaven – 2-4 ampułki
2.Diuramid – 30 tabletek
3.Hyabak Protector  - krople

VI.Inne (nie pasujące do powyższych)
1.Chusta trójkątna
2.Rękawiczki jednorazowe – 2 pary
3.Maseczka do resuscytacji


Ulotki do apteczki:

I Ból (zęby, stawy, brzuch, głowa)
Naproxen – ból stawów, ścięgien - wcierać, 2-6x/24h
Clindamycin-MIP 600ból, stan zapalny - 1 tbl.  3-4x/24h; 1 tbl. - 600 mg + probiotyk
Enterobiotic – probiotyk - 1 tbl. 1x/24h


I.                    Infekcja (gardło, kaszel, gorączka, zapalenie dróg moczowych)
Cholinex – gardło - 1 pastylka 4-6 ×/24h
Fervex (paracetamol) – przeziębienie – max 4g/24h , 1 saszetka/ 6h
Thicodin  - wys. zap. oskrzeli, suchy kaszel - 10-20 mg 4-6 ×/24h
Augamentinciężka infekcja, gorączka, zap. dróg moczowych - 625 mg 2x/24h + probiotyk


III.                Skóra (oparzenia, odmrożenia, zranienia)
Tribiotic – maść z ant. - Miejscowo 1-3 ×/d  max 7 dni
Argosulfan – maść, odmrożenia, oparzenia - 2-3 mm na zmienioną skórę zazwyczaj 1-2x/24 h + opatrunek
Peroxygel – woda utl. w żelu
Plaster w rulonie
Leko – 4 sztuki
Gazy jałowe - 0,5m2 , 5x5cm , 7,5x7,5cm
Plaster z opatrunkiem  - 50 x 7,5cm
Plastry na odciski


IV.                Brzuch (biegunka, wymioty)
Gastrolit – odwodnienie pobiegunkowe - pierwsze 4 h 2-5 saszetek na 500-1000 ml
Smecta – bieg. ostre - 3-6 saszetek/24h – unikać  z innymi lek.
Stoperan – bieg. ostre - I dawka 2 kaps, potem 1 kaps. po każdym luźnym stolcu (max. 8 kaps./24h) ,  przerwać, jeśli brak poprawy do 48h
Nifuroksazyd Richter  - bieg. lekkie I ostre - 200 mg 4x/24h, max 7 dni
Manti – niestrawność – max 12 tabl.


V.                  Choroba wysokościowa, oczy
Dexaven(ampułki), Pabi-Deksamethazon(tabletki) – obrzęk mózgu- Pocz. 8 - 10 mg (domięśniowo, dożylnie lub doustnie) potem 4 mg  co 6  godz., max. 16 mg/24h       MAX- 5-7 dni
Diuramid– prof. i lecz. (AMS, HAPE, HACE) –
 1.Prof. AMS : 125 mg – 250 mg 2x w ciągu doby na  24-48 h przed i kont do 48 h po
2.Lecz. HAPE, HACE 125-250mg 2-3x/24h, max 1000mg/24h;
3.Zaburzenia snu - 125-250 mg na noc             
Hyabak Protector  - krople, „suche oko”- 5-6x po 1 kropli do oka /24 h


Inne
Chusta trójkątna
Rękawiczki jednorazowe – 2 pary
Maseczka do resuscytacji




Pulsoksymetr


Skład apteczki jest oczywiście przykładowy, dobrany indywidualnie i nie wyczerpujący zapotrzebowania na medykamenty w górach. Ma charakter informacyjny. Przy doborze leków zalecam  konsultację z lekarzem.

Sporządzone na postawie:
alpinmed.blogspot.com
medeverest.pl


Tomasz Duda

Źródło - Pik Lenin 2013

Maj – czerwiec Arc’teryx Gamma Hoody

$
0
0
Maj – czerwiec Arc’teryx Gamma Hoody

Podczas ostatnich i najcieplejszych dwóch wiosennych miesięcy kurtki Arc’teryx Gamma Hoody używałem okazjonalnie. Nie chodzi  tu o chodzeniu w niej po mieście, bo wieczorem zarzucić na plecy właściwie codziennie można, ale o konkretną działalność  w terenie.
Okazyjnie, z prostych przyczyn. Temperatura skoczyła powyżej 15 stopni (jak dla mnie maksymalna granica dla „aktywnego” noszenia softshella),  na niebie zagościło słońce (największy wróg czarnej kurtki), a czas wolny na wyjazdy skutecznie zrewidowała mi aktualna sesja.
Niemniej jednak udało się parę razy wykorzystać Gammę Hoody - podczas objazdówki po Rumunii, nad jeziorem, czy sprawdzić jej wodoodporność w ulewie.
Kurtka przyzwoicie oddycha, lecz przy kilkunastu stopniach nadaje się tylko do małej aktywności, bądź założenia na postoju. Nie jest przy tym ciepłym elementem odzieży. W bezruchu szybko może zrobić się w niej zimno i trzeba narzucić coś dodatkowego.
Gamma Hoody dobrze radzi sobie z wiosennym wiatrem. Założenie kaptura znacznie poprawia termikę.  Nie lubi słońca, ale wbrew obawom nie zachowuje się wtedy jak „worek”, czego się obawiałem. Wszystko dzięki dobrej oddychalności.
Podczas mżawek DWR wyrabia się poprawnie, a woda skrapla na zewnątrz tkaniny. Nie jest to oczywiście produkt wodoszczelny, co testowałem podczas solidnej ulewy. Po 3-5 minutach nawałnicy softshell przemaka. Nie od razu jednak moknie cały. Najpierw ramiona, później kaptur i reszta. Z wodą dobrze radzi sobie polarowa wyściółka, która odprowadza wilgoć od skóry.






Oberwanie chmury - cóż może być lepszego na test wodoszczelności
Jak do tej pory nie zaobserwowałem widocznego zużycia materiału wierzchniego. Wszystkie zamki błyskawiczne działają nader poprawnie. Ślady korzystania z Arc,tery Gamma Hoody widoczne są na wyściółce, która przez ostatnie 6miesięcy trochę się zmechaciła.


W ostatnich czasie miałem dostęp do wagi cyfrowej, więc pokusiłem się o zważenie kurtki. Wiadomo jak to jest z pomiarami cyfrowymi, jednak waga mojego rozmiaru M waha się w granicach 530g. To bardzo dobra wiadomość, gdyż 150g mniej, niż podaje na swoje stronie producent.   Z ciekawostek wspomnę, iż mniej więcej tyle samo waży mój polar Polartec Thermal Pro rozmiar L
Do tej pory niestety nie miałem sposobności porządnie przetestować softshella podczas jazdy na rowerze. Na moim grzbiecie zaliczył tylko jedną jazdę po mieście. W  temperaturze 13 stopni, mając pod spodem T-shirt, jechało mi się komfortowo. Kurtka dobrze chroniła przed wiatrem, oraz wygodnie układała się na ciele. Tył Gammy Hoody nie podnosił się, garda poprawnie przylegała do szyi, a rękawy pozostawały na przegubach dłoni podczas jazdy. Sam jestem ciekaw, jak ten element ubioru sprawdzi się podczas większego wysiłku i dłuższej trasy, ale póki co nie miałem okazji go założyć. Nieraz już woziłem softshell w sakwie, ale za każdym razem było  zbyt  ciepło, aby go założyć.

To tyle gwoli bieżących zajawek.  Niebawem wakacje i dłuższe wyjazdy lecz chyba bez udziału softshella.  W przypływie obecności i wolnego czasu naskrobię pełny test Gammy Hoody z okazji półrocznego okrywania mojego grzbietu.  
Pozdrawiam

Tomasz Duda

Słowackie Karpaty Zachodnie – plan przejścia

$
0
0
Słowackie Karpaty Zachodnie – plan przejścia



Słowackie Karpaty Zachodnie to jedna z dwóch grup górskich, jaka pozostała mi do przejścia, w realizacji projektu „Łuk Karpat 2010-2014”.
Pobieżnie, palcem po mapie, ścieżkę wyznaczyłem sobie rok temu, od tamtego czasu również znalazłem dobrej jakości mapy w skali 1:50tys słowackiego Wojskowego Instytutu Kartograficznego. W ubiegłych miesiącach zostały one również wydrukowane.
Już od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem konkretnego zaplanowania  trasy trawersu Karpat Zachodnich, lecz dopiero w ostatnich dniach zebrałem się w sobie i z pomocą Janusza  poprowadziłem konkretną trasę i z grubsza  wyliczyłem kilometraż.


 Generalnie trasę zacznę w Bratysławie, a skończę na granicy z polską, w okolicach Tatrzańskiego Parku Narodowego. Droga będzie przebiegać przez Małe Karpaty, Strazowskie Verchy, Małą Fatrę, Oravska Magurę i Niskie Verchy (bądź Tatry Zachodnie).
Według obliczeń trasę miarkuję na około 310- 350 km.  Patrząc czysto teoretycznie na mapy, nie powinna sprawiać większych problemów logistycznych, nawigacyjnych i wytrzymałościowych.
Po drodze często można trafić na wioski, gros trasy prowadzi szlakami turystycznymi, a masywy górskie, które chcę przemierzać są relatywnie niskie (najwyższy – Mała Fatra – Wielki Krywań 1709 npm).  Czyli w konsekwencji warunki pozwolą na lekki plecak i szybkie tempo marszu. Mam nadzieję, że nie będzie problemów z wodą, bo niewielka wysokość bezwzględna to z drugiej strony wysoka temperatura i upał…

W sprzyjających warunkach, trasa zajmie 8-10 dni marszu(zależnie od wersji).


Konkretne odcinki :

Bratysława – Nove Mesto – ok.138km  (Małe Karpaty)
Nove Mesto – Jarky – 27km (Strazovskie Verchy)
Jarky – Trencianske Teplice – 17km
Trencianske Teplice – Cicmany – 40km
Cicmany – Strecno – 38km (Mała Fatra)
Strecno – Zazriva – 30km
c) Zazriva – Wielka Racza (1227npm) PL – 17km
Zazriva – Podbiel – 33km (Oravska Magura)
      a)      Podbiel – Wołowiec PL (szczyt) – 36km (Tatry Zachodnie)
      b)      Podbiel  Magura PL (szczyt) – 27km (Niske Verchy)

Trasa jak widać jest szczegółowo podzielona, ma tylko jeden szkopuł na końcu. Nie ukrywam, że opcja b jest krótsza i z pewnością wybierzemy ją przy deficycie czasu, choć zakończyć taki marsz w Tatrach byłoby niewątpliwie ciekawsze.
Wersja c) jest ewidentnie krótsza i realizowana będzie, gdy będę musiał być w domu „na wczoraj” J.
Plan gotowy, pozostaje tylko zrealizować. To oczywiście w najbliższym przypływie kilkunastu dni wolnego czasu J.

Z górskim pozdrowieniem

Tomasz Duda

Za pięć dwunasta, jutro ruszamy...

$
0
0
Za pięć dwunasta, jutro ruszamy... 



Część sprzętu

Przyszedł wreszcie dzień podsumowujący i najgorętszy z ostatnich  trzech miesięcy przygotowań.
Tak, na dzień przed odlotem serce bije najszybciej, nerwowych myśli nie można zebrać do kupy, a jak na złość trzeba się sprężyć.
Spakować, dokupić ostatnie drobiazgi, ogarnąć wszystko myślami i przerzucić sobie gdzieś w głowie, układając w jedną całość. 
Taki był właśnie dzisiejszy wtorek 16 lipca. Pełen nerwowego biegania, pośpiechu, telefonów i kombinowania. 
No to na "zero" :)
Każdy z nas po kolei w swoim kąciku wypychał plecak, sprawdzał czy aby na pewno wszystko zabrał, czy aby nic więcej na pewno nie jest potrzebne. 
Kilka godzin temu spotkaliśmy się w Lublinie po raz ostatni. Pomówić o ostatnich szczegółach, podzielić wspólny sprzęt, wymienić uwagi. 
Jutro nasze powietrzne drogi trochę się rozjadą, na Kijów i Istambuł, by w czwartek znów spotkać się w Biszkeku. 
Każdy z uczestników wyprawy ma swoje oczekiwania po wyjeździe. Poza nimi łączy nas wspólne pragnienie zdobycia szczytu, ale przede wszystkim przeżycia wspaniałej przygody i bezpiecznego powrotu do domu. 
Żywimy szczerą nadzieję, że wszystkie te oczekiwania uda się spełnić. 
W trakcie wyjazdu postaramy się utrzymywać kontakt z krajem i wrzucać aktualne informacje na facebooku, jednak różnie z tym może być. W miastach, gdzie jest zasięg, raczej nie będzie z tym problemu, ale pod Górą - kto to wie. 
Tym samym zapraszamy do śledzenia naszych poczynań i oczywiście zachęcamy do mocnego trzymania kciuków za powodzenie wyprawy.
Do zobaczenia wkrótce !!!
Tomek
Janusz
Janek
Konrad

Schrony górskie - Karpaty rumuńskie (Bucegi, Fagarasze, Piatra Craiului)

$
0
0

Schrony górskie - Karpaty rumuńskie (Bucegi, Fagarasze, Piatra Craiului)


Puszka wśród szczytów


Fagarasze, 2b
Białe, pożółkłe, zardzewiałe, blaszane konstrukcje. Puszkowate domki, bryły, kopuły, przystrojone czasem czerwonym krzyżem, odpadającymi płatami emalii . Wyróżniające się z oddali, w skalnym czy trawiastym krajobrazie górskim i pasujące do niego jak przysłowiowa „pięść do oka”.
Schrony górskie – to o nich właśnie mowa.
Idea stawiania tego typu obiektów jest prosta – mają dawać dach nad głową, schronienie przez chłodem, deszczem i wiatrem. Nawałnicą, która zaskoczy na wysokim grzbiecie niedoświadczonych turystów, czy szkwałem tak potężnym, że weryfikującym umiejętności górskich wyjadaczy, rwącym tropiki namiotów, łamiącym maszty….


Rumuńskie schrony górskie

Główna grań Piatra Craiului, 2b
W naszym kraju konstrukcji tego typu nie uświadczysz. Działają tu wszak służby górskie, a możliwość ewakuacji jest stosunkowo duża. Tym samym uznano je za zbyteczne.
Pomijając Alpy czy Pireneje, schodząc o tysiąc metrów niżej, schrony górskie możemy spotkać przemierzając dzikie, bądź mniej dzikie, grzbiety Karpat Rumuńskich.
W tym środowisku, budowa, czy raczej wtaszczenie na grzbiet blaszanych konserw ma więcej sensu. Kraj, na którego powierzchni znajduje się 60% obszaru Karpat, ma słabo rozwinięte służby ratownicze.  Masywy górskie są wyższe (często przekraczają 2 tys.  m npm ), bardziej odludne i niedostępne. Często trudno tu o szybkie zejście do cywilizacji i ewakuację w razie wypadu.
Te warunki zdeterminowały potrzebę usytuowania w rumuńskich Karpatach schronów górskich.
Podczas moich wycieczek z refugiulami spotkałem się w trzech pasmach górskich.

1.Góry Fagaraskie (Fagarasze) – w najpotężniejszym masywie Karpat schronów jest najwięcej (w sumie kilkanaście)  i zapewne tutaj pojawiły się jako pierwsze. Podczas wędrówki można spotkać zarówno stare konstrukcje, jak i zupełnie nowe – postawione rok, czy kilka lat temu. Można tutaj mówić o dużej różnorodności refugiul’i – zarówno pod względem rozmiarów, jak i kształtów. Schronów trudno nie zauważyć. Są usytuowane bardzo intuicyjnie. Idąc wzdłuż głównej grani można łatwo zaplanować trasę z noclegami w schronach (pod warunkiem wolnego miejsca).

2.Piatra Craiului – w tym małym i skalistym paśmie naliczyłem w sumie 5 schronów. Wszystkie są typu kopułowego, przeważnie stare. Na mapie zaznaczono tylko trzy z nich, pominięto m.in. bardzo interesującą konstrukcję, położoną na grani, przy szlaku czerwonym.

3.Bucegi – jedne z najpopularniejszych gór Rumunii również zaopatrzone są w osobliwe konstrukcje. Według mapy naliczyłem ich w samych górach 7, większość położona w lesie, na podejściach pod główny grzbiet. Z pewnością wiąże się to z zagrożeniem od strony niedźwiedzi w tych górach. Oprócz nich, jest minimum jeden nowiutki z 2012 roku, w którym miałem okazję spać.


Wariacje stanu, kształtu i wielkości

Pojęcie schronu górskiego w ramach jednego kraju – Rumunii, czy nawet pasma górskiego nie jest jednolite. We wspomnianych wyżej górach można spotkać całą gamę tych obiektów:

Fagarasze, 1
1.Najstarsze Refugiule znajdziemy w Fagaraszach. To nic dodać, nic ująć – stalowe puszki wymiarów 2,5 x 6 m i wysokości 2 m. W środku znajdują się najczęściej dwa rzędy metalowych  konstrukcji do ułożenia się. Na siłę zmieszczą około 8 osób, ale o komforcie nie ma mowy.  To bardzo toporne konstrukcje. Stalowe drzwi rzadko działają, a w środku nie ma żadnego wyposażenia. Nieczęsto stoją odosobnione, przeważnie obok nich usytuowane są nowe schrony. Tym samym epokowe starocie pełnią, o zgrozo, rolę śmietnika, czy toalety. W konsekwencji - jeśli obok „puszki” stoi nowy schron, o możliwości spania w starym możemy zapomnieć.

2.Nowsze obiekty, na ogół kilkunastoletnie, mają zasadniczo dwa dominujące kształty:

Fagarasze, 2a
a.Pierwszy wyglądem zbliżony jest to prostopadłościanu o wymiarach 4 x 6 metrów i wysokości 2,5 metra. To już bardziej złożona konstrukcja osadzona na stalowej ramie, ze ścianami uszczelnionymi ociepliną i z zewnątrz obita blachą.  Całości dopełnia zaokrąglony blaszany dach. Wewnątrz, wzdłuż każdej ściany, w dwóch poziomach rozmieszczone są miejsca do spania oraz prowizoryczny stolik. Schron pomieści kilkanaście osób, nocujących w średnim komforcie. Obiekty tego rodzaju mają tylko jedno, małe okno, bądź w ogóle są go pozbawione. W konsekwencji wewnątrz zazwyczaj panuje zaduch. Raczej korzysta się z nich w wypadku załamania pogody.

Piatra Craiului, 2b
b.Innym rodzajem schronu, jest obiekt kształtu kopułowego. O ile w ramach poprzedniego typu, egzemplarze mogą się różnić, to w tym wypadku wszystkie są takich samych gabarytów.  Kopuła ma średnicę około 5 metrów i wysokość 3 metry. Mimo niewielkich gabarytów, pomieszczą kilkanaście ściśniętych osób. Konstrukcja oparta jest o stalową ramę, obłożona trójkątnymi płytami z tworzywa sztucznego. Całość pomalowana z zewnątrz w biało-czerwone barwy.  We wnętrzu, w półokręgu znajdują się dwa poziomy miejsc do spania (z reguły). Trafiają się egzemplarze, gdzie położyć można się tylko na ziemi, a poza skorupą, ze środka wieje pustką. Schron jest stosunkowo widny – niektóre z trójkątów wykonane są z półprzezroczystego tworzywa.  Generalnie obiekty tego typu są stosunkowo czyste i używane zgodnie z przeznaczeniem.

3.Widoczny skok jakości i estetyki zauważymy w obiektach najnowszych – kilkuletnich. Stawiane są one albo w nowych miejscach lub uzupełniają i zastępują stalowe puszki. Można wyróżnić dwa typy.

Fagarasze, 1 i 3a
a.Typ większy zbliżony jest do konstrukcji „2.a.”. Tylko trochę obszerniejszy -  około 5,5x7,5 metra i wysokości do 3 metrów. Pomalowany na biało, z czerwonym krzyżem na dachu.  Główna rama jest standardowo stalowa, ściany z zewnątrz blaszane, od wewnątrz zabezpieczone tworzywem  i wypełnione warstwą izolacji. Schron posiada stalową podłogę i okna z prawdziwego zdarzenia. Na wyposażeniu jest stolik, a czasem może trafić się wiele innych ciekawych dodatków, typu siekiera, wiadro, garnek. Niektóre schrony mają nawet mini baterie słoneczne i gniazdka 12V. Na podłodze i dwupoziomowych twardych pryczach może zanocować ponad 20 osób.  Kilkanaście będzie spało tu komfortowo.  Trzeba wspomnieć jednak o negatywach – konstrukcje tego typu co najmniej powinny być wykonane solidnie. Jednak niekoniecznie. Naocznie widziałem nowiutki schron tego rodzaju, z dachem załamanym pod ciężarem śniegu, już pierwszej zimy po postawieniu. Podsumowując schron pod warunkiem wolnych miejsc jest bardzo dobrym rozwiązaniem na nocleg.  Zarówno przy ulewie, jak i wspaniałej pogodzie – z pewnością lepszym niż biwak na zewnątrz (w przypadku poprzednich typów nie zawsze tak będzie).

Bucegi, 3b
b.Drugi rodzaj nowych schronów, pod względem gabarytów i kształtu bryły przypomina „2.b.” W wersji Pro. Miałem możliwość spotkać go tylko raz w górach Bucegi, choć nie był zaznaczony na mapie. Z pewnością to najbardziej estetyczny schron jaki widziałem.  Jak można było przeczytać w środku, oddany do użytku w 2012 roku, przez lokalny Salvamont. Schron oparty jest na stalowej ramie i obudowany plastikowymi ścianami. Mimo iż nie posiada okien, w środku jest widno, dzięki przemyślanemu zakończeniu sufitu, które pełni również funkcje  wentylacyjne.  Schron wyposażono w stalową podłogę i wykonane z metalu miejsca do spania, umieszczone  dwóch poziomach, dokoła ścian. Poza tym wyposażenia w środku brak.  Drzwi – szczelne i ze sprawnym zamkiem, dzielone na dwie części.  Całość obiektu pomalowana jest w  biało-czerwone pasy, schodzące się na wierzchołku kopuły i przytwierdzona do gruntu stalowymi linkami stabilizującymi.  W schronie śpi się bardzo miło i przyjemnie, jednak trzeba wziąć pod uwagę, że to konstrukcja raczej na cieplejsze pory roku. Cienkie ściany z tworzywa, w odróżnieniu od powyższego, nie dadzą ochrony przed zimnem.


Realia noclegu w schronie, kultura i współżycie ze współlokatorami


Fagarasze, 3a
Z noclegami w schronach bywa różnie. Nie sposób wprost przewidzieć, czy danej nocy uda nam się przenocować w takiej konstrukcji, czy nie.
Pierwszą przeciwnością może być rzeczywisty stan obiektu typu Refugiul. Nieraz okaże się, że wyczekiwany przez nas cały dzień przytulny kącik na noc, jest w formie nie zapewniającej schronienia bądź więcej – odstraszającej od wejścia. Nie wspominam tu o uszkodzeniach mechanicznych i niszczeniu leciwych konstrukcji. To zwykłe zużycie materiału. W większości przypadków jednak, utratę podstawowej funkcji, schrony „zawdzięczają” człowiekowi. Zdarzają się miejsca zaśmiecone, z wybitymi oknami, ociepliną wyrwaną ze ścian. Już w kilkuletnich konstrukcjach widać ślady wandalizmu, a bywa i gorzej. Nierzadko zdarza się bowiem, iż schron, który z definicji ma służyć za miejsce wytchnienia, XXI wiecznemu człowiekowi służy za kibel. Tak, sytuacje tego typa zdarzają się nader często.
Innym problemem są masy turystów. Szczególnie w górach Fagaraskich. A turyści mają  tendencję do tego, iż zamiast chodzić cały dzień, w okolicach 15stej znajdują na swej drodze schron i zaczynają jego okupację. Sytuacja staje się trochę paradoksalna. Turysta, który miał czas w spokoju rozbić namiot, przygotować wszystko i iść spać, nie robi tego, tylko wygodnie rozkłada się w schronie w porze poobiadowej. Wieczorem zaś przychodzi prawdziwy górołaz, który dzień spędził jak powinien – w marszu i po nocy szuka schronienia. Znajduje upragniony schron i … . I słyszy że miejsca dla niego brakło.  Zmęczony po całym dniu musi po ciemku wyciągnąć namiot, rozbić go i wszystko ogarnąć. Z pewnością ci w schronie są bardziej potrzebujący od niego.
Sytuacja, którą przytoczyłem jest prawdziwa i  przez mnie obserwowana. Do niej również odnosi się kwestia poszanowania miejsca w schronie górskim.

Fagarasze, 2b
Jeśli nie będziemy mieli szczęścia, możemy trafić na osobników, którym spędzenie nocy w schronie kojarzy się z okupacją całego obiektu dla siebie. Obojętnie czy ów zmieściłby dwudziestu, czy pięciu ludzi. W podanej wyżej sytuacji tak właśnie się stało – trójka turystów została odprawiona z kwitkiem, podczas gdy praktycznie miejsce by się tam znalazło i to bez dyskomfortu dla żadnej strony.
Nocleg w schronie górskim wiąże się z przymusową koegzystencją najczęściej z dużą grupa ludzi, którzy niekoniecznie się znają, mówią tym samym językiem, a co najważniejsze – o różnych godzinach budzą się i idą spać. To tak, jak w zbiorowej sali schroniska, tylko kilkukrotnie gorzej.  Bywa, że już od czwartej rano jakimś zapaleńcom zachce się wychodzić, a można spotkać turystów którzy chcą spać do ósmej i dłużej. W takiej sytuacji łatwo może wyjść na wierzch konflikt interesów i przerodzić się w spory słowne a nawet rękoczyny.
Fagarasze, 3a
Osobiście apeluję o wyrozumiałość. Schron jest obiektem przeznaczonym na nocleg, dla górołazów, a nie tych którzy chcą wygodnie odpocząć i długo spać. Po wtóre – to miejsce bezpłatne i nie powinniśmy oczekiwać od niego komfortu, a od innych dopasowania swojej aktywności do naszych potrzeb.
Kwestie, o których mówię wydają się z pozoru oczywiste, jednak jak się okazuje – niekoniecznie. Zdarzają się przypadki ludzi, którzy nie mają pojęcia o przeznaczeniu schronu górskiego i traktują go jako darmowe schronisko, gdzie trzeba im się podporządkować. Niestety miałem wątpliwość przyjemność spotkać takich rumuńskich „turystów” i dlatego przestrzegam.
Dla dobra swojego i innych….

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Karpaty Zachodnie, Słowacja - relacja z trawersu masywu

$
0
0
Karpaty Zachodnie, Słowacja - relacja z trawersu masywu

Poglądowa mapa przejścia. Wybrany został wariant "C" z nieznacznymi modyfikacjami
Już rok temu wracając z Rumunii snułem plany na przyszłoroczny, wakacyjny wyjazd. Jako iż Rumunia mocno mnie nakręciła swoim pięknem, dlatego  celem miały być tamtejsze Karpaty Wschodnie. I tak było, aż do wiosny.
Tak jak mówią u mnie największym terrorystą okazał się czas. W marcu udało się kupić bilety do Kirgistanu - ukształtowała się granica czasowa 17 lipca, zaś w czerwcu Alma Mater UMCS zafundował mi ostatni egzamin  w niefortunnym terminie 2 lipca.
Zostało więc 15 dni wolnego. To raczej zbyt mało aby myśleć o Rumunii i plany trzeba było zmienić.
Wyboru dużego nie miałem  i alternatywnie zaplanowałem wyjazd na Słowację.
Plan trawersu Karpat Zachodnich obmyśliłem na szybko.  Wytyczyłem przy tym jedną z krótszych dróg ze słowackiej stolicy do granicy z Polską, Janusz wydrukował mapy. Wyjazd w założeniu miał być uzupełnieniem luki czasowej przed Kirgistanem, oraz służyć  poprawie kondycji przed wyjazdem na Pik Lenina. Tak też się stało.
Dojazd do Bratysławy  był przedsięwzięciem kombinowanym.  2 lipca po egzaminie, zdążam właściwie tylko zrzucić garnitur, po czym siedzę wraz z Januszem w busie do Krakowa. W dawnej stolicy udaje się szczęśliwie przenocować i następnego dnia przed południem złapać transport do Katowic. Tam już na strudzonych turystów czeka klimatyzowany Polski Bus – idealny na upalny dzień jakim okazała się środa 3 lipca.

Bratysława wita nas wieczorną porą. O 19:30 opuszczamy autokar i za wskazaniem wydruku mapy Google kierujemy się na starówkę.

Znikający pies ;)
Wokół panuje przyjemna aura letniego wieczoru. Jest gorąco. Mimo stosunkowo później pory miejskie termometry wskazują 29 stopni Celcjusza.  Na zwiedzanie słowackiej stolicy mamy niewiele czasu. Właściwie tyle, aby jeszcze w świetle dnia wyjść za miasto i znaleźć miejsce na nasz hotel, który Janusz niesie na plecach.
Przez Bratysławę się więc właściwie prześlizgujemy, kierując się za ruchem i zagęszczeniem spacerowiczów. Przechodzimy obok ambasady USA, katedry, kluczymy między uliczkami by dojść na główny plac miasta.

 Właściwie bez postojów przechodzimy jeszcze przez Michalską bramę i wychodzimy z obrębu starówki, po drodze nacieszywszy jeszcze oczy wspaniałym widokiem na hrad.
Tym czasem mija godzina 20 i czas ruszać w stronę pobliskich pagórków. Mając do wyboru autobus i marsz decydujemy się zawierzyć własnym stopom. Bez mapy, z wypisanymi nazwami ulic staram się wyprowadzić nas z miasta.  Słowacka stolica okazuje się być mniejsza niż przewidywaliśmy więc droga upływa szybko i bez komplikacji. Po niedługim czasie znajdujemy wyczekiwany zielony szlak i za znaczkami zmierzamy na północ.
Podejście jest długie i trochę monotonne. Ciągnie się aż do zmroku, kiedy wreszcie osiągamy wierzchołek wzgórza Kamzik (433 mpm) , które chyba każdy bratysławianin zna. Mimo późnej pory mnóstwo tu ludzi i samochodów. Spacerują, biegają, siedzą przy ognisku. Wkoło komercja aż piszczy, a nam wypada znaleźć miejsce i lec snem sprawiedliwego. Początkowo chcemy iść dalej, ale po chwili gubimy w mroku szlak i zwracamy.  Po omacku udaje się znaleźć w miarę płaskie i oddalone od drogi tereny zielone, gdzie wkrótce się udajemy. Miejsce jest w porządku, więc oganiając się od komarów szybko rozbijamy namiot i błyskawicznie pakujemy się do środka. Insekty są tu naprawdę wielką plagą, która uniemożliwia jakiekolwiek czynności poza namiotem. Sprayu na komary oczywiście zapomnieliśmy, co zapowiada solidną pokute na kolejne dni…



04.07 Dzień pierwszy


Pomimo bliskości zabudowań i tabunów ludzi, noc na Kamziku upływa bardzo spokojnie.  Aby uniknąć ciekawskich oczu zbieramy się o 5 rano. Poranek co prawda zimny, jednak komary nie odpuszczają. Opatuleni w ciepłe rzeczy jemy śniadanie w nieczynnym jeszcze bufecie i łapiemy pierwsze promienie rozgrzewającego słońca. Następnie zmierzamy na szlak. Kilkaset metrów i fail. Tracimy z oczu znaczki i musimy zawrócić. Na szczęście niedaleko i po dłuższej chwili zmierzamy już za czerwonymi znakami Magistrali Stefanikowej.
Szlak początkowo wiedzie szerokim, leśnym duktem. Musi być bardzo popularny. Mimo wczesnej pory co jakiś czas mijają nas rowerzyści, a droga znaczona jest licznymi udogodnieniami. Tu źródełko, tam ławeczka, nawet i pole namiotowe się trafiło.
Po kilku kilometrach gruntowy szlak przechodzi w asfaltówkę. Twarda droga jest dla nas bardzo niewygodna i jak zbawienia wyglądamy jej końca. Ten następuje dopiero po ładnych kilku kilometrach i zapowiada właściwy początek szlaku górskiego, który prowadzi leśnymi ostępami.

O 11:20 docieramy wreszcie na łyse wzgórze Somar, skąd możemy podziwiać pierwszy porządny widok na Małe Karpaty. Stamtąd następnych parę kilometrów pokonujemy w towarzystwie sympatycznego, 50 letniego Słowaka, z którym rozmawiamy po rosyjsku. Pech chce, że rozmówca okazuje się być zatwardziałym komunistą i obiera sobie za cel nawrócenie nas na „czerwony ustrój” argumentami: „wcześniej było lepiej, a teraz jest gorzej” i „kapitaliści strzelają do robotników”. Mimo różnicy poglądów i burzliwej dyskusji, po kilku kilometrach rozstajemy się z czerwonym w przyjaznej atmosferze, a na najbliższym przystanku urządzamy dłuższy postój.











Po południu temperatura zaczyna powoli przekraczać granice tolerancji naszych organizmów. Pod ochroną lasu maszeruje się bardzo dobrze, odkryte podejścia wyciskają pot. Konsekwentnie idziemy dalej, zahaczając o źródełko i uzupełniając wodę.
Pod koniec dnia mamy za cel znalezienia miejsca biwakowego z dostępem do wody, jednak szybko zdajemy sobie sprawę, że to niewykonalne.  Pierwszego dnia marszu nie ma sensu się przemęczać, a wody jakoś musi wystarczyć. Opierając się o takie argumenty nocujemy w lesie na przełęczy Skałka.



05.07. Dzień drugi


Dzień rozpoczynamy od pobudki o  6:00 i szybkiego pakowania. Nie mamy już wody, więc i czasu do stracenia również. Żeby uzupełnić zapasy, przejściowo zmieniamy szlak na niebieski, który wiedzie przez doliny na przełęcz Uhliska.  Następnie przed południem mijamy rezerwat na wzgórzu Klokoc , który daje nam szeroki widok na okolicę.  Od tego momentu trawersujemy i schodzimy terenem o zmiennej nawierzchni.  Na tym odcinku szlak czerwony w dużej części pokryty jest asfaltem i twardą nawierzchnią. Mocno nad tym ubolewamy, gdyż taki stan asfaltu kończy się dopiero przed podejściem na Zarubę (767 npm).  Na skraju lasu chwilę odpoczywamy mając w perspektywie czekającą na nas stromiznę.

 Kilkanaście minut później już mozolnie zdobywamy kolejne metry. Wzniesienie niby niewysokie, jednak specyficzne i dające się we znaki. Masyw Zaruby jest stosunkowo mocno wypiętrzony i nie ma mowy o łagodnym wejściu czy przełęczy wyprowadzającej na grań. Po kilkunastu minutach docieramy do punktu pośredniego masywy. Na Ostrym Kamieniu malowniczo prezentują się ruiny dawnej twierdzy. Stamtąd już blisko do wapiennej grani prowadzącej na szczyt.  W oddali zbierają się burzowe chmury, jednak słońce ciągle ostro piecze. Szczególnie w otoczeniu skał upał jest nieznośny. Nabieramy prędkości, aby szybko wydostać się z kotła. Na szczęście po jakimś czasie szlak kieruje się do lasu i dalej wiedzie zalesionym wypłaszczeniem. Na szczycie Zaruby robimy postój, który przerywają dźwięki zbliżającej się burzy.  Perspektywa przeczekania nawałnicy  na najwyższym wzniesieniu w okolicy nie napawa nas optymizmem i dlatego szybko obieramy dalszą drogę w dół. Powoli problematyczny staje się brak wody. Nie mamy jej zbyt wiele, ale cały masyw jest suchy jak pieprz. W ogóle okolica do najlepiej nawodnionych nie należy, gdyż ostatnie źródło spotkaliśmy o 10 rano.

Kolejne kilometry Magistrali Stefanikovej prowadzą nas przez pomniejsze wzniesienia do wsi Bukova. Następnie szlak wyprowadza ze wsi, by ponownie dotrzeć do niej po paru kilometrach. Wody ciągle brak, a okolica sucha. Nawet strumienie wyschły. Nasza droga biegnie na zmianę asfaltem i leśnymi ścieżkami.   Z racji wieczornej pory rozglądamy się za miejscem na rozbicie namiotu. Jedynym a zarazem nieosiągalnym wymaganiem jest woda. Dziś już wypadało by się umyć i napić do woli. Konsekwentnie idziemy więc dalej w stronę miejscowości Dobra Voda. Po jakimś czasie szczęście zaczyna sprzyjać. Około 19 spotykamy wreszcie źródełko z niesamowicie smaczną wodą, a po godzinie rozbijamy namiot przy napotkanym strumieniu.  Wreszcie czas na należny nam odpoczynek po 12 h marszu.









06.07 Dzień trzeci


Rano pogoda psuje się. Po niebie przelewają się burzowe chmury. Dla nas, po pobudce to sygnał, aby szybko zwijać namiot i pakować plecaki. Wychodzimy o 7:00 i zdążamy w ostatniej chwili przed deszczem. Na szczęście deszcz tylko straszy. Po kilku minutach odpuszcza. Ostatni fragment szlaku do Dobrej Vody biegnie polami.  We wsi  kupujemy coś do przegryzienia i idziemy dalej bez dłuższego postoju. Zmieniamy szlak na zielony, prowadzący na północny wschód. Przy wyjściu ze wsi łupimy przydrożną czereśnię i obżeramy się owocami, których od jakiegoś czasu nam brakowało.

 Szlak w dalszym biegu prowadzi relatywnie płaskim terenem. Przemierzamy pola, lasy, czasami zdarzy się również asfaltowy odcinek. Niebo od rana jest zachmurzone, co po części oszczędza nam potu.  Mimo to  dziś spory fragment szlaku prowadzi polnymi drogami i szybko czujmy, że jesteśmy oblepieni kurzem.  Długie i płaskie odcinki są nużące i ciągną się w nieskończoność. Po kilku godzinach mijamy Pustą Ves, a przed południem, klepiąc kilka kilometrów asfaltem, docieramy do Prasnika. Ostatni, „twardy” odcinek okazuje się bardzo męczący, więc na najbliższym przystanku robimy dłuższy postój. Perspektywa przejścia następnych kilometrów asfaltem mocno nas dobija.  Decydujemy się próbować złapać stopa do Novego Mesta.

Na oczekiwanie wyznaczamy limit – 25 minut. Jeśli nic się nie zatrzyma – idziemy dalej. Początkowo jest niewesoło. Samochodów mało, do tego nikt z jadących nie chce się zatrzymać. Gdy już mamy odchodzić, w 25 minucie czekania, zatrzymuje się młody Słowak, który podrzuca nas na wylotówkę w Piestanach. Tam już jest szybciej, bo nie stoimy nawet 20 minut. Mówiący po niemiecku Słowak i jego biały Mercedes dotrzymują nam towarzystwa aż pod Tesco w Novym Mescie.
Tam zatrzymujemy się na większe zakupy. Zaopatrujemy się na najbliższe 3 dni. Kupujemy właściwie wszystko w cenach promocyjnych, a i tak wychodzi drogo. Wizyta w Tesco zajmuje nam stosunkowo dużo czasu. Następne pół godziny tracimy na przejście całego Novego Mesta w drodze na wylotówkę. Tu również szukamy szczęścia na stopa. Drogą jedzie niezliczona ilośc pojazdów, ale jakoś nie kwapią się zatrzymywać.  Znowu ustalamy limit czasu na 25 minut i przy dwudziestej szczęście dopisuje. Mamy podwózkę do miejscowości Beckov.  Ten wariant trasy minimalnie wydłuż nam drogę, jednak wynagradza pięknymi ruinami zamku w Beckovie, które już z oddali wydają się bardzo imponujące.

W miejscowości pierwsze kroki robimy właśnie ku fortecy.  Tędy też wiedzie zielony szlak, którym planujemy iść dalej. Zwiedzanie zamku kosztuje nas 2 godziny i po 3,5 euro na głowę (bilet studencki). Obiekt jest odrestaurowany i skomercjalizowany, przez co idealny na sobotnie, ciepłe popołudnie jak dziś, dlatego też ludzi nie brakuje. Zwiedzanie okazuje się dobrą forma odpoczynku i pozwala przeczekać najgorętsze godziny dnia.

W dalszą drodze ruszamy dopiero przed wieczorem , zmierzając już w stronę kolejnego pasma górskiego – masywu Inovca. Droga wiedzie przez niewielkie, zalesione wzgórza. Po drodze nękają nas gzy i kleszcze. Te dwa gatunki insektów w słowackich górach najbardziej dają nam się we znaki i zmuszają do nierównej walki. Legiony kleszczy bardziej niż mnie upodobały sobie Janusza. Na całym wyjeździe wyciągnął z siebie jednego i wyłapał  osiem chodzących po ciele.
 Około 19:00 wreszcie zielony szlak wyprowadza nas z lasu na rozległe pola. Mając dobry wgląd na okolicę wybieramy miejsce na nocleg. Rozbijamy się przy potoku nieopodal wsi Selec.



07.07. Dzień czwarty


Mimo niepewnej pogody wieczorem, niedzielny ranek wita nas mocnym słońcem. Szybko suszymy zroszony namiot i ruszamy w kierunku wsi. Schodzimy do pustego Selca i pierwszego spotkanego Słowaka prosimy o wodę. Jej spory zapas przyda się niebawem.  Spieszymy się, aby podejście na Inovec  zrobić jeszcze w chłodzie poranka.
W przyjemnej temperaturze marsz pod górę idzie bardzo sprawnie. Pod szczytem jesteśmy około 9:00, ale rezygnujemy z wejścia na wierzchołek.  Schodzimy za to do Chaty pod Inovcem. Patrząc na mapę liczymy na przytulne schronisko, a trafimy do prawdziwej jamy komercji. Ścianka wspinaczkowa, plac zabaw i góralska muzyka w tle. Ludzie, którzy przyjechali tu samochodami patrzą na nas jak na stworzenia z innej planety. Nieopodal budynku siedzimy dłuższą chwile i suszymy przepocone ubrania, jednak klimat miejsca wybitnie nam nie odpowiada. Chatę pod Inovcem opuszczamy z ulgą.

Następną godzinę schodzimy do drogi głównej i wsi Jarky.  Tam przypominamy sobie jaka temperatura panuje w dolinach. I bynajmniej nie jest ona znośna dla turysty z ciężkim  plecakiem. We wsi zatrzymujemy się tylko aby nabrać wody w znanym nam stylu  - około  litra do żołądka i kolejny litr na plecy, po czym ewakuujemy się w jedynym prawidłowym kierunku – do góry.

Z Jarków wychodzimy za znakami szlaku czerwonego w kierunku północno wschodnim na Trencianską Vrchovinę . Bardzo dobre oznaczenie szlaku,  jakie obserwowałem w Małych Karpatach, tutaj pogarsza się. Wycinka dużej połaci lasu sprawia, że na chwilę gubię szlak. Trzeba wreszcie popracować mapą.  Znalezienie położenia na szczęście nie jest problematyczne i po chwili wracamy na właściwą ścieżkę, wiodącą w kierunku Ostrego Verchu.
Po drodze liczymy kolejny raz na postój w słowackim schronisku. Niestety po raz drugi – Chata pod Ostrym Verchem okazuje się zamkniętą podniszczona chatą. Zniesmaczeni, po krótkim odpoczynku, idziemy więc dalej, zmieniając szlak na niebieski.  Jak na tą wysokość, słońce bezlitośnie grzeje na odkrytych terenach, a pot kapie z twarzy.   Droga do Trencianskich Teplic jest bardzo monotonna. Do miasta docieramy po 17stej. Jest bardzo gorąco, a centrum dziwnie oczyszczone z normalnych sklepów. Idąc po znakach znajdujemy za to Tesco i uskuteczniamy tanie obżarstwo. Sam się dziwię, jak szybko znika pól chleba na głowę, popite jogurtem. Ludzie zwracają uwagę na nasze studenckie jedzenie, jednak mało nas to obchodzi.
 Dziś robimy jeszcze jedno podejście i docieramy w interesujące miejsce. Skaliste formy zwane Kamenne Vrata wzbudzają zaufanie i zachęcają do rozbicia namiotu. Tak też robimy i w tym malowniczym terenie spędzamy najbliższą noc.



08.07 Dzień piąty


Rankiem zbieramy się niespiesznie i idziemy zalesionymi wzgórzami na wschód. Od wczorajszego wieczora, kiedy opuszczaliśmy Teplice, aż do późnego ranka nie spotykamy żadnego człowieka. Wokół tylko natura i spokój. Szlak również jest mało przedeptany i miejscami zarośnięty. Początkowo wiedzie polna drogą by po kilku kilometrach zagłębić się w leśny gąszcz.
Po kilku godzinach, gdy wreszcie wychodzimy z lasu, na horyzoncie ukazuje się kolejne pasmo górskie, do którego zmierzamy – Strazovske Vrchy i charakterystyczny wybitny szczyt – Vapec (935 npm), który wyróżnia się na tle całego widnokręgu. Przed wejściem w nowe góry przechodzimy przez wieś Horna Poruba i uzupełniamy wodę wspomnianą wcześniej metodą.

Podejście na niewysoki co prawda szczyt, wygląda niezbyt przychylne jednak w większości prowadzi lasem i okazuje się całkiem przystępne. Postanawiamy pokonać go szybko, póki temperatura jeszcze bardzo nie doskwiera. Odcinek leśny robimy dobrym tempem, a na odkrytym terenie pod szczytem zwalniamy. Szlak nie prowadzi bezpośrednio na górę, ale obchodzi szczyt i wyprowadza na zalesioną przełęcz. Tam zostawiamy plecaki i na wapienny wierzchołek Vapec’a wspinamy się na lekko. Ze szczytu „ubranego” w stalowy krzyż rozciąga się niesamowita panorama 360 stopni  na całą okolicę.  Możemy zobaczyć naszą dotychczasową trase i co jeszcze  nas w oddali czeka.  Szczególnie wyróżnia się charakterystyczny kształt Strazova (1231 npm).
Z wapiennego szczytu schodzimy w kierunku miejscowości Kapec. Szlak wiedzie trawersem przez las, długim i monotonnym. Aby nie było nudno, większość drogi towarzyszą nam gzy. Wieś Kapec okazuje się zbieraniną paru bezludnych domów i drogą wyłożoną betonowymi płytami. Rezygnujemy z zatrzymywania się tam. Od wsi droga wiedzie otwartym terenem. Jest gorąco, a popołudniowe słońce praży wszystko, co wyjdzie z cienia choć na chwilę. Szlak prowadzi inaczej niż na mapie, a w pewnym momencie znika zupełnie. Z rozterki co do wyboru drogi wyprowadza nas starszy Słowak, wskazując właściwy kierunek do wsi.

W Zliechowie trafiamy od razu pod sklep i posilamy się przed dalszą drogą. Naszą uwagę zwraca tablica we wsi, ostrzegająca przed niedźwiedziami.  Przypominamy sobie słowa spotkanych wcześniej rowerzystów, którzy również o nich wspominali.
Po posiłku ruszamy w stronę Strazova. W jednym z ostatnich domów prosimy o wodę – słońce praży niemiłosiernie. Jak najszybciej pokonujemy łagodne odcinki na otwartym terenie – w takiej temperaturze kluczem jest dotarcie do linii lasu. Na szczęście szybko się to udaje. Wśród drzew panuje idealny klimat. Po zejściu z otwartego terenu, w lesie jest tak przyjemnie, że można by tu spędzić cały dzień. Tymczasem trzeba się ruszać, bo w planach jeszcze ładnych kilka kilometrów do przejścia.

Na szczyt Strazova nie wchodzimy. Idziemy prosto za znakami szlaku czerwonego, które trawersują kopułę szczytową niedaleko wierzchołka, a następnie prowadzą w dół do wsi Cicmany.  Przed miejscowością jeszcze zatrzymujemy się na chwilę, aby co nieco się umyć przy strumieniu i doprowadzić do stanu używalności. Do Cicman wchodzimy przed 19:00. Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to zwykła wieś, jakich wiele. Tablice informacyjne wskazują iż mamy do czynienia właściwie ze skansenem, a UE wrzuciła w ten skansen kupę grosza na renowację tradycyjnych chałup.  Połowa, jeśli nie większość budynków we wsi jest drewniana i odnowiona. Nie tylko o chałupy tu chodzi. Odnowione i zakonserwowane jest właściwie wszystko, co można by zakonserwować i wziąć na to dotację– od drewutni i stajni po psie budy i sławojki.  Niektóre domki naprawdę robią wrażenie.

W większości są bogato zdobione w drewnie i  malowane białymi wzorami, przez co samym kontrastem  jakoś samoistnie budzą zainteresowanie i przyciągają wzrok.
Z racji wieczornej pory „turystyczna zazwyczaj” wieś jest opustoszała, a wszystkie sklepy pozamykane. Tu życie kończy się o 17:00. Dla pewności pytamy idącą z naprzeciwka dziewczynę o sklepy, które jakoby miałby wyrosnąć nagle spod ziemi. Odpowiada, że owszem są zamknięte, ale po chwili zastanowienia każe podążać za sobą. Idziemy do jednego z domków, w którym znika dziewczyna. Po chwili wraca z naszą dzisiejszą kolacją i jutrzejszym śniadaniem. Pieniędzy, mimo próby wciśnięcia czegokolwiek, nie chce. Przyznam szczerze, że takiej życzliwości w miejscowości turystycznej się nie spodziewałem. Sam podarek zaś przyniósł nam podwójną korzyść – morale znacznie wzrosło, a z perspektywy czasu wiem, że jedzenie faktycznie uratowało nas przed chodzeniem o pustym żołądku.


Bogatsi psychicznie i materialnie wychodzimy z Cicmanów przed zmrokiem. Nie mamy już ochoty zbytnio  się nadwyrężać, zalegamy więc nieopodal wsi, przy zabudowaniach nieczynnego teraz wyciągu. Jemy darowane nam produkty i jak najszybciej rozbijamy namiot pod świerkiem, chcąc zażyć jak najwięcej wypoczynku, przed jutrzejszym, ciężkim dniem.




09.07. Dzień szósty 


Wtorek 9 lipca planujemy jako dzień ponadprzeciętnej wyrypy. Według zamierzeń wypadałoby dziś dojść do Strecna oddalonego wg mapy o ponad 40 km od Cicman.  Mamy świadomość, że nie będzie różowo, ale zarazem nadzieję, że przy odpowiednim tempie i przedłużeniu dnia marszu jakoś się uda. Więcej możemy tylko domniemywać bez solidnej mapy – o mapie Fatry Luckanskiej akurat udało mi się zapomnieć przy pakowaniu.
Uzbrojeni w ambitne plany zaczynamy dzień jeszcze przed świtem – o 4:00. Bardzo trudno o tej godzinie zmusić się do obudzenia, jednak powoli i niezgrabnie udaje się. Wychodzimy o 6 rano i zmierzamy przez pasmo Javorinki śladami czerwonego Cesta Hrodinov SNP. Szlak jest tu oznaczony gorzej niż zwykle. Początkowo maszerujemy szybko i sprawnie, z czasem wychodzimy na otwarty teren i gubimy szlak. Oznaczeń nie widać, trzeba za to wrócić pod górę i wyciągnąć kompas. Nawigacja nie sprawia większych problemów poza jednym – gdy ja wyznaczam naszą przyszła drogę, Janusz odgania ode mnie legiony gzów. Po tej operacji szybko znajdujemy drogę do przełęczy. Niestety brodzenie w trawie kosztuje mnie mokre buty, które przyjdzie mi suszyć cały dzisiejszy dzień.
Dalsza trasa niespełna 900- metrowym pasmem nie sprawia problemów. Ponad 3 godziny idziemy jeszcze tymi wzniesieniami i stromym zejściem wiodącym stokiem narciarskim docieramy na przełęcz Fackovske Sedlo. Tu pora na zasłużony dłuższy postój. Janusz idzie po wodę, a ja zyskuję chwilę na podsuszenie butów i skarpet. Na przełęczy przegryzamy coś jeszcze ze skromnych zapasów i zbieramy się w stronę charakterystycznego szczytu Klak. Po drodze pytamy napotkanych turystów o mapę, chcąc zrobić jakiekolwiek zdjęcia, niestety nikomu poza nami nie jest ona potrzebna.

Na Klak wchodzimy w samo południe. Nie możemy dokładnie określić swojego położenia, jednak czasy godzinowe na znakach nie napawają optymizmem- Strecno nie jest jeszcze w ogóle uwzględnione, a na Velką Lukę znak prognozuje odległe 9 godzin. Bez zwłoki ruszamy więc w dół do kolejnej przełęczy. Po drodze spotykamy wreszcie turystę z GPSem, który nie nastraja nas obiecująco. Idzie ze Strecna, ale wyszedł wczoraj i biwakował po drodze. Odległość do miasteczka szacuje stąd na 30 kilometrów. Mimo to nie zwalniamy tempa. Głównym problemem zaczyna być brak wody. Po drodze nie ma źródełek czy potoków, a okolica choć porośnięta bujna roślinnością, jest paradoksalnie sucha. Na jednym z postojów podejmujemy nawet próbę zejścia z grzbietu po wodę, jednak rezygnujemy, orientując się ile trzeba by nadrobić przewyższenia.





Dobrą nowinę przynosi za to idąca z naprzeciwka dwójka turystów -  za 10 minut spotkamy źródło. Mają oni również ze sobą mapę Fatry Luckanskiej, której robimy zdjęcia i od tego momentu nie idziemy już na ślepo.
Za kilka minut spotykamy wspomniane oznaczenie źródła, które nie znajduje się bezpośrednio przy szlaku. Napis po słowacku – „Promen” nie mówi nam nic. Bez wskazania spotkanych chłopaków minęlibyśmy je z pewnością i nie zwrócili uwagi.

Po wodopoju wartko ruszamy na Hnilicką Kycerę (1218 npm).  Tu czeka nas jedno z najgorszych podejść tej wycieczki. Duża stromizna i ścieżka wiodąca prosto pod górę nie wyglądają zachęcająco. Jednak mamy szczęście – podczas mozolnego zdobywania metrów słońce zachodzi za jedną  z niewielu chmur i oszczędza nam sporo wysiłku. Przez następne kilometry szlak czerwony prowadzi w kierunku północnym, wąską granią, w kierunku Usypanej Skały (1158). Idziemy szybko i jakoś automatycznie co spowodowane jest lekkimi plecakami i zbliżającym się wieczorem.














Robimy bardzo mało postojów, a ostatni na Hornej Luce (1299 npm). W oddali widać już masyw Velkiej Luki, oświetlony przez zachodzące słońce. Choć dzieli nas od niego tylko  100 metrów zejścia i 250 w górę, to jesteśmy solidnie zmęczeni i po 13 godzinach solidnego marszu oznacza to jeszcze sporo wysiłku.  Idziemy bez problemów, ale apatycznie, noga za nogą. Na wzgórzu Veterne (1442 npm) odzyskujemy resztki animuszu, choć niebawem kończy się wysiłek na dziś. Po konfrontacji rzeczywistości z mapą zatrzymujemy się przed Velką Luką, nieopodal opustoszałej bacówki i źródełek wody. Na tej wysokości po zachodzie słońca niemal od razu robi się chłodno, ale po całym dniu zmuszamy się na pobieżne mycie w strumyku.  Po rozbiciu namiotu – chłód i lenistwo nie pozwalają już z niego wyjść. Gotujemy w środku, a kilka chwil po jedzeniu zasypiamy.

Przypomina mi się zeszłoroczna Rumunia. Właściwie od początku wyjazdu mamy pierwszy nocleg na połoninie, z pięknym widokiem na okolicę.  Może w porównaniu z Rumunią byłby tylko przeciętny, ale tutaj jest co najmniej niebanalny…




10.07 Dzień siódmy


Siódmego dnia wycieczki mamy nadzieję zbytnio się nie przemęczać. O 5:30 poza budzikiem wita nas słońce oświetlające ścianę namiotu i podnoszące temperaturę do poziomu akceptowalnego do wyjścia. Ranek wykorzystujemy aby ogarnąć czynności wczoraj pominięte, nawiasem mówiąc grzebiąc się, w konsekwencji pierwsze kroki na szlaku stawiamy o 7:15. Pogoda jest z pozoru ładna, ale cirrusy na horyzoncie wróżą rychłe załamanie. Jutro zapewne wszystko się posypie – dzielę się uwagą z Januszem. Trzeba zastanowić się nad rewizją naszych planów.


Tymczasem rankiem maszerujemy przez połoniny i pokonujemy kilometry szlaku czerwonego. Szybko mijamy Velką Lukę (1471 npm), po czym zaczynamy schodzić przez Zazrivę i Mincol. Po dwóch godzinach marszu szlak przechodzi w leśną drogę i trawersuje masyw Grunia. W oddali widać już zakole rzeki i nasz cel – miasteczko Strecno z górującym nad nim zamkiem. Widok dodaje nam energii i napędza nogi do klepania niewygodnej nawierzchni szutrowej. Do miasteczka docieramy o 11:00, nawiedzając po drodze wspomnianą fortecę ryglującą niegdyś przeprawę przez rzekę Vah.

Od razu zmierzamy do marketu znanej nam już sieci Coop , który wyszukałem jeszcze na Street View, i robimy zakupy na kolejne 2 doby. Poza kupnem na zaś odbijamy sobie oszczędność ostatnich dni solidnym obżarstwem do oporu.  Siedząc pod sklepem, nieogoleni, rwąc chleb z bochna wyglądamy raczej jak menele. Tylko piwa brakuje, ale je zostawiliśmy na później.
Po napełnieniu brzuchów do syta podejmujemy decyzje co do dalszej drogi. Mając za sobą doświadczenia Fatry Luckanskiej, perspektywę załamania pogody i wyśrubowany czas wyjazdu do Kirgistanu, decydujemy się zmienić dalszą trasę z Małej Fatry na niewysokie góry Kysucka Vrchovina. W tym celu przechodzimy most na rzece Vah i idziemy asfaltem do miejscowości Varim. Pomimo chmur na niebie słońce daje o sobie znać i doskwiera podczas marszu.

Na głównej drodze łapiemy stopa. 10 minut oczekiwania i zatrzymuje się bus. Słowacy podwożą nas około 5 kilometrów, na skrzyżowanie i życzą szerokiej drogi. Stamtąd dreptamy drogą do wsi Lysica, gdzie zaczyna się żółty szlak prowadzący w góry. We wsi prosimy o wodę, ale miejscowy odpowiada, że ma tylko chlorowaną i prowadzi nas do źródełka, gdzie możemy po raz kolejny opić się do woli.


Żegnamy się z pomocnym „tubylcem” i kierujemy na polną drogę. Pilnujemy przy tym oznaczeń szlaku, bo w tym terenie są słabo widoczne. Wyrobioną przez wodę drogą szybko pniemy się do góry, raźno odganiając gzy. Po chwili jesteśmy już na przełęczy ze znakomitym widokiem na górską dolinę. Przechodzimy przez wsie Chabudovci i Durcovcii. Za nimi zaczyna się nieprzyjemna i zakurzona droga na przełęcz Zlień. Tam zmieniamy szlak na zielony, a kierunek na wschodni i maszerujemy dalej głównym grzbietem Kysuckiej Vrchoviny. Pasmo na tym odcinku jest bardzo przystępne dla oka.  W oddali prezentują się wyszczerbione grzbiety Małej Fatry, a drogę znaczą przydrożne drewniane kapliczki. Stale towarzyszą nam gzy, ale po tygodniu ich ciągłego towarzystwa nauczyliśmy się skutecznie z nimi radzić.

Przemierzamy kolejne kilometry polnymi i leśnymi drogami mimo wieczornej pory. Dziś musimy przejść jak najwięcej, póki utrzymuje się dobra pogoda. Po jakimś czasie zmieniamy znowu szlak na niebieski i maszerujemy wzdłuż granicy otuliny Parku Narodowego Małej Fatry.  Stan nawierzchni i aura psuje się. Szlak prowadzi typowa drogą wycinkową, która jest już nieprzejezdna a do przejścia bardzo trudna – koleiny sięgają ponad pól metra głębokości. Na horyzoncie pojawiają się ciemne chmury.  Na zniszczonej drodze tempo nam trochę spada, ale maszerujemy do zmroku. Biwak rozbijamy przy drodze, po zejściu z Zavorskiej Kycery (900 npm). Gotujemy i wciągamy jedzenie już przy czołówkach.  Od strony polskiej granicy widać błyskawice i słychać odgłosy burzy.





11.07 Dzień ósmy


Budzimy się o 5:00 i szybko pakujemy. Pogoda lada chwila ma się spieprzyć i aż dziwne, że rankiem jeszcze jest w porządku. Maszerujemy dalej na wschód z deszczowym frontem za plecami. Ten motywator na karku bardzo dobrze wpływa na nasze tempo – o 7:00 jesteśmy już na Javorince (1210 npm) i stamtąd kierujemy się prosto na granicę polską – na północ.

Wręcz przyspieszamy, gdy wkoło robi się ciemnawo, mgliście i wilgotno. Widać, że od deszczu dzielą nas tylko chwile, a pierwsze krople deszczu spadają na zejściu z Okruhlicy. Przeczekujemy je pod drzewem, a gdy cichnie idziemy dalej. Mżawka kropi właściwie przez cały czas, a buty w mokrej trawie szybko przemiękają. Około 10:00 docieramy do wsi Oravska Lesna, gdzie kupujemy prowiant i jemy co nieco na miejscu.  Następnie idziemy dalej szlakiem zielonym, wzdłuż drogi, której moja mapa nie uwzględnia. Deszcz nawiedza nas nagle jeszcze kilkukrotnie tego dnia.

Trochę przemoczeni, o 13:30 docieramy wreszcie do granicy z Polską na Telapkovym Beskidzie, kończąc tym samym trawers słowackich Karpat Zachodnich. Na dziś pozostaje nam jeszcze dojść na nocleg – do schroniska PTTK na Rycerzową i spędzić pochmurny i zimny wieczór odpoczywając przy herbacie.


























Wycieczka po Karpatach Zachodnich zajęła nam niespełna 8 dni marszu. Ile kilometrów liczyła nasza trasa raczej trudno oszacować, ale stawiam na około 350. Urwaliśmy z tego około 20km autostopem, więc około 330 kilometrów przeszliśmy. Pogoda podczas wyjazdu była przez 90% czasu znakomita. Załamała się dopiero ostatniego dnia, kiedy do przejścia zostało już bardzo niewiele. Również temperatura, jak na lipiec – oszczędziła nas. Do 30 stopni jeszcze idzie wytrzymać, a wyższej nie było. Dokuczały za to insekty. Mając w pamięci doświadczenia Rumunii jakoś zbagatelizowaliśmy problem gzów i komarów i nie kupiliśmy  żadnego specyfiku przeciw tym stworzeniom. Z perspektywy czasu okazało się to błędem i przestrzegam wszystkich przed popełnianiem go, w wypadku wyjazdu na Słowację.

                                             GALERIA ZDJĘĆ



Świętokrzyskie dla ciekawych – objazdowo nadrabiając zaległości (Tokarnia, Miedzianka, Oblęgorek, Samsonów, Zagnańsk)

$
0
0
Świętokrzyskie dla ciekawych – objazdowo nadrabiając zaległości (Tokarnia, Miedzianka, Oblęgorek, Samsonów, Zagnańsk)

Ziemia świętokrzyska, to region który darzę szczególnym sentymentem. To tutaj zaczynałem swoją przygodę z turystyką, zdobywałem swoje pierwsze góry i co najważniejsze, na tym terenie położony jest mój dom rodzinny.  Nic dziwnego, iż powróciwszy co jakiś czas w te strony, mam ochotę wyrwać się gdzieś w teren, zobaczyć coś nowego, a nawet pochodzić po znajomych miejscach i powspominać.
Okazja do odwiedzenia świętokrzyskich atrakcji turystycznych pojawiła się niedawno, w połowie sierpnia. Pobyt w domu, wolna niedziela i chwila zastanowienia co zrobić z wolnym czasem. Nawet może nie – co zrobić, ale gdzie pojechać.


Wyświetl większą mapę Ustaliłem po pierwsze, że wybiorę się w Góry Świętokrzyskie i pewnie odwiedzę jedno z popularniejszych miejsc. Święty Krzyż, Łysica, czy inne ścieżki które już deptałem.
Wszystko było właściwie ustalone, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że taka wycieczka jest trochę pozbawiona sensu. Mam czas, środek transportu i wiele nieodwiedzonych miejsc, a ja wybieram się tam, gdzie „zawsze”. Uświadomiłem sobie nagle, że człowiek jeździ po Europie, świecie, planuje wyprawy „Bóg wie gdzie”, a lokalne wycieczki traktuje schematycznie, bez wysiłku i chęci zmiany czegokolwiek.
Po takich rozmyślaniach postanowiłem schemat naruszyć. Wybrałem na mapie Gór Świętokrzyskich parę miejsc:
a)które odwiedziłem w czasach dziecięcych i zapomniałem oraz
b)w których nie byłem, a co najmniej powinienem.
Z takich prostych kryteriów uzbierało się parę punktów na objazdówkę. Jedne bardziej znane, inne mniej, ale subiektywnie warte odwiedzenia.


No to w drogę

Niedziela 18 sierpnia od rana zapowiada się obiecująco. Ani jednej chmurki na niebie i rychły upał, jakiego w ostatnich tygodniach nie było i już prędko nie będzie. Pogoda idealna na wyjazd gdziekolwiek byle tylko nie siedzieć w domu.
Z chałupy wygramalam się niespiesznie. Pakuję w samochód to i tamto, innych rzeczy zapominam i wracam, raz i drugi … a zegarek nieubłagalnie wskazuje 10.
 Koniec końców udaje się wszystko wziąć i wyjechać.  Na północny wschód.

Pierwszy przystanek robię po niespełna godzinie jazdy, w Tokarni. Kto był to wie, a kto nie był  się dowie, że we wsi położonej przy trasie Kielce-Kraków znajduje się Muzeum Wsi Kieleckiej. W skansenie tym byłem już ładnych parę lat temu, ale z racji upływu czasu i dziecięcego wieku, niewiele z tamtej wizyty zapamiętałem. Bilet normalny do skansenu kosztuje 12 zł, ulgowy jest o połowę tańszy. Na szczęście udaje mi się załapać na ten niskobudżetowy i wśród innych zwiedzających wchodzę na teren obiektu. Pech chce, że ludzi tu nie brakuje. Z racji niedzieli i faktu, iż akurat trafiłem na dzień gminnych dożynek.  Niemniej miejsca wystarczy dla wszystkich.












Muzeum jest duże i podzielone na kilka oddzielnych sektorów, które prezentują poszczególne regiony Świętokrzyskiego. Główną część zabudowań w skansenie stanowią oczywiście wiejskie chaty. Niektóre całkiem zwykłe, niektóre zamknięte, lecz większość jest naprawdę interesująca. Dobrze zakonserwowane, zadbane i wypełnione rekwizytami, które dają wyobrażenie polskiej wsi sprzed kilkuset lat. Najstarsze pochodzą z XVIII wieku i są w znakomitym stanie, a przynajmniej na taki wyglądają. Gdy znudzą nas wiejskie chałupy możemy obejrzeć domy mieszczańskie, warsztaty, sklepy. Uwagę  w Muzeum przyciągają również  imponujące wiatraki. Jedne można zwiedzać od wewnątrz, a trzy pozostałe uzupełniają krajobraz wsi.  Bardzo ciekawym obiektem jest również dworek szlachecki – piękny na pierwszy rzut oka wraz z interesującymi ekspozycjami we wnętrzu.

Około południa opuszczam Tokarnię, przebijając się przez tłumy turystów. Słońce ostro już dopieka , a mi wypada ruszać w drogę do następnego miejsca.
Najpierw jadę w kierunku Chęcin. Górujący nad miejscowością i przyciągający wzrok zamek w Chęcinach mijam z żalem, gdyż odwiedzałem go niedawno. Kieruję się dalej na zachód.
W pewnym momencie wzrok mój przyciąga znak. Strzałka z drewna wskazuje do jaskini, którą w planie nie uwzględniłem, ale z pewnością warto było by zobaczyć.  Decyzja może być tylko jedna – zawracam i podążam za znakami. Jest ich trzy, jednak dobrze prowadzą mnie w miejsce docelowe. Wjeżdżam do coraz mniejszych wsi, jadę coraz to gorszą drogą i po paru kilometrach docieram do lasu. Dalej w głęboki piach nie chcę już się pchać, samochód zostawiam w cieniu drzew. Według oznaczeń zostało jeszcze 800m do przejścia niebieskim szlakiem pieszym.  Szeroka dróżka wiedzie lekko pod górę i prowadzi do jaskini Piekło.

Po odwiedzeniu obiektu wracam na właściwą drogę. Kilkanaście minut później docieram do Miedzianki. We wsi kieruję się na znak informujący o Muzuem Górnictwa Kruszcowego. Po kilkuset metrach parkuję samochód i idę w kierunku pobliskiej góry. Wzniesienie Miedzianka mierzy 354 metry npm i jest jednym z lepszych punktów widokowych w okolicy na zachodnią część Gór Świętokrzyskich. Od wschodniej strony z której zmierzam podejście jest dość długie, a ścieżki nieoznaczone. Jednak przy odrobinie wyczucia bez problemu docieram na szczyt wzniesienia w sandałach.  Widok ze szczytu naprawdę robi wrażenie. W oddali mogę podziwiać między innymi zamek w Chęcinach i Kielce.
Góra Miedzianka jest atrakcyjna również od wewnątrz. W okolicy znajduje się kilka wejść do jaskiń i sztolni, które mają kilkaset metrów długości. Do środka nie mam z kim wejść, więc podziemne atrakcje odpuszczam. Teren jest jednak wybadany i z pewnością jeszcze tu wrócę.

Tymczasem wracam, ale do samochodu, po czym ruszam dalej. Moja trasa wiedzie wąskimi gminnymi drogami na północ.  Z pomocą mapy mijam plątaninę dróg bez żadnych pomyłek i po kilkudziesięciu minutach docieram do Oblęgorka.
W miejscowości znajduje się nic innego jak pałacyk Henryka Sinkiewicza. Parking przy sklepie kosztuje 5zł, a do obiektu prowadzi zwracająca uwagę aleja lipowa.
Pałacyk Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku położony jest na wzgórzu i jest niewidoczny od strony miejscowości. Dopiero od bramy możemy podziwiać park i umiejscowiony w centralnym punkcie, piękny, niewielki budynek. Teren jest bardzo zadbany. Równo przystrzyżony trawnik, czyste alejki i pieczołowicie odnowiona fasada budynku dodają miejscu estetyki. W środku pałacyku znajduje się muzeum poświęcone Henrykowi Sienkiewiczowi. Jest urządzone w nowoczesnym stylu, toteż na wejściu dostajemy elektronicznego przewodnika z słuchawkami, który oprowadza nas po pomieszczeniach. Poza pięknymi antykami miejsce podoba mi się przede wszystkim ze względu na estetykę. Zwiedzanie zajmuje ponad godzinę. Jeszcze spacer po terenie dworskiego parku i mogę ruszać dalej.


Późnym popołudniem docieram do Samsonowa. Już od drogi uwagę zwracają sporej wielkości ruiny, po lewej stroni pobocza. To pozostałości  huty „Józef” , zbudowanej na początku XIX wieku, z inicjatywy Stanisława Staszica. Obok obiektu znajduje się parking, z którego korzystam. Pozostałości huty zabezpieczone są w formie trwałej ruiny, udostępnionej do zwiedzania. Można zobaczyć tu wyniosłą bryłę wielkiego pieca, hal produkcyjnych, czy wieży wyciągowej, a nawet zejść do podziemi.
Z racji zbliżającego się wieczoru hucie poświęcam niezbyt wiele czasu i zwiedzam ja pobieżnie.

Chwilę później jestem już w drodze do Zagnańska. Jadąc z zachodu, przed wsią po lewej stronie znajduje się monstrualnej wielkości drzewo. To znany dąb „Bartek”, mierzący 28,5 metrów wysokości, z pniem o średnicy prawie 10 metrów.  Wiek drzewa różnie był podawany. Jedni eksperci szacują go na 1000, inni na ponad 600 lat. W każdym razie drzewo warte jest bliższej uwagi. Mimo ruchliwej drogi bez przeszkód można zatrzymać się na wielkim parkingu po drugiej stronie ulicy i bezpiecznie przejść „na światłach” , postawionych specjalnie ze względu na drzewo. Bartek naprawdę robi wrażenie. Wielki, rozłożysty, po części zniszczony. Drzewo w wielu miejscach podparte jest już stalowymi podporami , a dziury w pniu zaślepiono dodatkową korą. Mimo tych zabiegów to bardzo piękne drzewo i z pewnością zasługuje na uwagę.
Dąb „Bartek” to najdalszy punkt programu na dziś, wysunięty na północ.



Z racji wieczornej pory zmieniam kierunek na południowo wschodni. Przejeżdżam przez Kielce i zmierzam w stronę Łysogór.
Początkowo chcę zahaczyć o Świętą Katarzynę i mimochodem wejść na Łysicę (612 m npm), jednak rzędy samochodów zaparkowane aż po horyzont skutecznie zniechęcają mnie do tego pomysłu.
Bez przystanku przejeżdżam również przez Bodzentyn. Ruiny tamtejszego zamku zwiedzałem całkiem niedawno i nie czuję potrzeby powtarzania tego właśnie w tej chwili.

Zatrzymuję się za to w Nowej Słupii.  Z trudem, bo z trudem i za 5 zł, ale jednak. Znowu pech chce, że w miejscowości ma miejsce dziś ostatni dzień słynnych „Dymarek Świętokrzyskich”. Przez ulice trudno się przecisnąć niemniej z solennym postanowieniem odhaczenia ostatniego punktu na dziś, z mozołem brnę w ludzkim tłumie na zachód.  W miarę nabierania wysokości gęstwina rzednie, a ja wchodzę do lasu. Tu zaczyna się popularny szlak niebieski wiodący do jeszcze bardziej popularnego miejsca – na Święty Krzyż.  Ku swojemu zdziwieniu, mimo prawdziwej dziczy w miejscowości, okazuje się , że po kamienistej ścieżce dreptam właściwie sam mijając po drodze tylko kilka osób sączących piwo.  Taki stan utrzymuje się aż do klasztoru na Świętym Krzyżu. Tylko na samym szczycie obserwuję kilku turystów z większymi plecakami (sic!), a poza tym pustki. Zatrzymuję się jeszcze w punkcie widokowym na gołoborza, ale widok jakoś nie robi dużego wrażenia. Schodzę tą sama drogą już w ciemnościach, przy świetle czołówki.  Poza pijanymi dzieciakami nie spotykam już nikogo, aż do samej Nowej Słupii.
Tu też, o 22:00, kończy się moja wycieczka.

Wyjazd przygotowany palcem po mapie , cały dzień zwiedzania i tylko kilka miejsc odwiedzonych spośród całej palety punktów wartych odwiedzenia.  Wiele atrakcji świadomie pominąłem, gdyż priorytetem było zobaczenie czegoś nowego, a plan konkretny.  Jednakże miejsca pominięte zaznaczyłem i podkreślam, że również warte są uwagi. Turyście który chciałby powtórzyć moja trasę bez pospiechu, zaliczając wszystkie checkpointy sugeruję podzielić ja na 2 dni .

Dla osób zastanawiających się czy wybrać się w Świętokrzyskie i co tu jest właściwie ciekawego, dedykuje ten i mam zamiar przygotować jeszcze parę wpisów, które zachęcą do dowiedzenia tego terenu o nieopisanym bogactwie kulturowych i naturalnym. Mam nadzieję, że chociaż w części uda mis się przedstawić piękno mojej małej ojczyzny i odegrać rolę lokalnego patrioty.
Cudze chwalicie, swego nie znacie…
Nie ma czasu do stracenia – ruszaj w Świętokrzyskie!!!


GALERIA z wyjazdu

Tomasz Duda


Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach – Słowacja

$
0
0
Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach – Słowacja

Jako, iż dwa miesiące temu miałem okazję przejść kilka pasm słowackich Karpat Zachodnich i nabyłem w miarę przekrojowy ogląd sytuacji, dlatego też postanowiłem z tej okazji coś napisać. Będzie to osobny post, lecz pełniący również rolę uzupełnienia tematu „Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach(Polska, Ukraina, Rumunia) – subiektywnie i praktycznie”.


Po obserwacji słowackich szlaków powiem wprost – „serce roście”.
Nasz południowy sąsiad, mimo iż niewielki powierzchniowo, a pokryty górami od wschodu po zachód nauczył się doceniać swoje bogactwo naturalne, co więcej – pojął, że trzeba szanować je i chronić. Mając w pamięci szeroki przekrój realiów oznaczania szlaków górskich w Karpatach – Słowacja wyraźnie wyminęła peleton i wysunęła się na prowadzenie w wyścigu o umilenie wędrówki turystom.
Ze znalezieniem drogi w górach nie ma najmniejszego problemu. Znaczki malowane są często, gęsto i konsekwentnie. W samym oznakowaniu zaś widać pewnego rodzaju ład  i porządek, czego w innych krajach brakuje.  Tym samym oprócz prostokątnych znaczków malowanych na drzewach, szlak znaczą drogowskazy i  tyczki.







Model standardowego, malowanego  znaku jest taki sam jak polski i na dłuższe wywody nie zasługuje. Ciekawą kwestią jest zaś oznaczanie zakrętów, a właściwie odległości do nich. Nie wszędzie, ale w większości,  pod „zakręcającym” znakiem szlaku wypisana jest odległość do samego skrętu (np. 20m).  Głupota możecie rzecz – jednak z doświadczenia powiem, iż czasem znacznie ułatwia życie. Nieraz do wyboru mamy kilka ścieżek i wtedy taki znaczek będzie bardzo pomocny.  Szkoda, że tego typu wskazówek brakuje w Polsce.
Drogowskazy z charakterystycznym kapeluszem na Słowacji ustawione są bardzo licznie i rosną niczym grzyby po deszczu. To właśnie w tej kwestii widać konsekwencję i staranność. Drogowskazy są na bieżąco ewidencjonowane i naprawiane (uzupełniane), o czym świadczą daty produkcji i numery i tablic. W każdym miejscu, do którego jakiś drogowskaz wskazuje określony czas przejścia, stoi kolejny (lub stał, zanim zaczął komuś przeszkadzać). Nieraz, choć sam szlak jest zarośnięty i nieprzedeptany niemal możemy mieć pewność, że w spodziewanym miejscu zobaczymy znajomy słupek w kapeluszu. Taka konsekwencja w stawianiu drogowskazów jest bardzo pomocna w marszu. Nie dość, że pokazuje kierunek, to jeszcze pozwala na bieżąco śledzić tempo chodzenia nawet bez pomocy mapy.


Na polach, łąkach i otwartych przestrzeniach Słowacji możemy śmiało oczekiwać tyczek z wymalowanymi oznaczeniami. Powiecie, że i w Polsce bywają, a ja odpowiem, że znam realia. Na Słowacji pierwszy raz mogłem zaobserwować, że tyczki nie w teorii, ale w praktyce stoją na polach i pomagają trafić do celu. Co innego w Polsce. Tam najczęściej nadają się one rolnikom do konstruktywnego wykorzystania  lub spalenia.

Podczas wędrówki grzbietami kolejnych pasm słowackich zauważyłem ciekawą prawidłowość. Im bliżej stolicy, tym szlak lepiej oznaczony. Widać to po ilości znaków i poziomie ich utrzymania, który proporcjonalnie rośnie z każdym kilometrem  w kierunku południowo-zachodnim. W praktyce na zapomnianych szlakach Małych Karpat było więcej oznaczeń niż np. w Fatrze Luckanskiej.
Podsumowując, muszę przyznać iż tak dobrym stanem oznakowania szlaków w Karpatach słowackich byłem szczerze zaskoczony. Tym samym, w obliczu nowych faktów Słowacja wędruje w moim rankingu na pierwsze miejsce. Od południowych sąsiadów musimy zacząć się uczyć, zarówno porządku znakowania, jak i szacunku dla włożonej w to pracy. Chodzi więc nie tylko o malowanie nowych znaków i stawianie słupków, ale o powstrzymywanie się przed niszczeniem tablic, czy wyrywaniem tyczek.  Zróbmy tylko/aż tyle, a szlak będzie wyglądał znacznie inaczej.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Beskid Mały, Beskid Makowski – subiektywna relacja krótkiej wycieczki

$
0
0
Beskid Mały, Beskid Makowski – subiektywna relacja krótkiej wycieczki



Wyruszając w góry latem zazwyczaj staram się szukać  czegoś nowego. Nie ma znaczenia czy planuję zagraniczną wyprawę, czy przechadzkę gdzieś w Polsce.  Pora letnia, albo inaczej powiedzmy, korzystając jeszcze ze studenckiego przywileju – wakacje, wymuszają na mnie swego rodzaju chęć innowacji.  Podkładka może ku temu może wydać się dziwna, jednak zakładam, że po wydeptanych ścieżkach przyjemnie chodzi się zimą, gdy dzień krótki, a warunki niepewne. Wtedy wypada znać drogę, wiedzieć gdzie iść. Latem zaś trzeba zaczerpnąć czegoś więcej, poznawać nowe miejsca i zdobywać cenne informacje, np. w którym schronisku najłatwiej trafić po pijaku od stolika na wyro.
Taka też idea przyświecała mi przy spontanicznym wyjeździe w Beskid Mały i Makowski, który przydarzył mi się ostatnimi dniami sierpnia.
Przyznam szczerze, z pomysłem Beskidu Małego wypaliła Anita. Mi podobał się on o tyle, że o powyższych górach wiedziałem dosłownie nic, a ideologia podpowiadała, że tym bardziej trzeba jechać. Dzień, czy dwa przed wyruszeniem, przejrzałem dla świętego spokoju mapę, lecz  mój wzrok skierował się dalej,  na grzbiety Beskidu Makowskiego, które wyglądały jakoś przyjaźnie, zapraszając do przechadzki.
A może by tak…. – pomyślałem. Choć „Mały” już postanowiony,  toć może da radę cos połączyć.

Kolejnego dnia (albo dwa dni później – nie pamiętam) jestem już w drodze na południe. Autostopowo udaje się dojechać do Krakowa, a dalej już z Anitą przesiadam się w konwencjonalny środek transportu.  Do Andrychowa autobus jedzie ponad godzinę. Niestety, pogoda nie nastraja nas zbyt dobrze. Ciemna chmura na horyzoncie oznacza rychły deszcz. Przed opadami kryjemy się w pobliskim Tesco, uzupełniając przy okazji prowiant na biwak. Szybko robimy zakupy, ale deszcz jakoś nie chce przestać. Mamy już po 15:00, więc wypadało by się ruszyć, a tu musimy czekać. Po kilkunastu minutach nie wytrzymujemy i wychodzimy. W Andrychowie łapiemy stopa do Targanic, a stamtąd próbujemy dostać się na przełęcz Kocierz. Niestety bezskutecznie. Po kilkunastu minutach oczekiwania rezygnujemy i zaczynamy iść w góry – szlakiem żółtym z Targanic.
W międzyczasie przestaje padać, a my gramolimy się po śliskiej nawierzchni. Początkowo szlak wiedzie drogą, po kilku kilometrach ustępuje leśnej ścieżce. Początkowo strome podejście, wkrótce wypłaszcza się  szczycie Jawornicy (830 m npm). Od tego momentu zaczyna się „spacerowa” trasa szlakiem im. Rodziny Frysiów  i wiedzie na Czarny Groń (892 m npm).

 Wzniesienie osiągamy o 19:00 i przy pięknym zachodzie gorejącego nad horyzontem słońca, zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Nie jesteśmy dziś zmęczeni, więc decydujemy się przejść jeszcze parę kilometrów.
 Tymczasem straszy nas deszcz. Przy zachodzącym słońcu obserwujemy krople wody kapiące po naszych kurtkach. Niemniej tylko przyspieszamy tempa i prosimy opatrzności, żeby przeszło bokiem. Przechodzi…
Przy świetle czołówek pokonujemy kolejne kilometry teraz już szlaku czerwonego. W całkowitych ciemnościach mijamy Rezerwat  Madohora, który podobno jest jednym z ciekawszych miejsc w tym terenie. Niestety, poza kilkoma skałami na drodze nie widzimy niczego więcej. Po minięciu granic rezerwatu próbujemy wreszcie wysondować miejsce na rozbicie namiotu. Dużego wyboru nie ma i rozbijamy się niecały metr od ścieżki.  Przez chmury przebija się księżyc, liczymy na lepsza pogodę.


Piątek, 30 sierpnia rozpoczyna się bardzo optymistycznie. Chmury biegną po niebie, lecz za nimi widać już wesoły błękit. Niewiele, ponad godzinę zajmuje nam zebranie się i wyjście na szlak. W chłodnym poranku ostatnich dni sierpnia maszeruje się nade nader sprawnie, toteż szybko osiągamy szczyt Leskowca (922 m nm) i obieramy marszrutę na pobliskie schronisko PTTK, gdzie zatrzymujemy się na dłuższe śniadanie.










Za jakąś godzinę wracamy na szlak czerwony. Mieszaniną pól i lasów spacerujemy teraz w dół. Pierwsza miejscowością, na jaką się natykamy jest Krzeszów Górny. Musimy ją przejść, aby dostać się w kolejną cześć Beskidu Małego.  Za wsią szlak zagłębia się w las i prowadzi stromym podejściem na Kozie Skały. Szybko zdobywamy 700 m npm i dalej już właściwie tylko schodzimy. Pola i zabudowania stają się już stałym elementem mijanego krajobrazu. Coraz więcej idziemy też ubitą nawierzchnią. Całość zaczyna nas już trochę nużyć, w dodatku na horyzoncie, z północy, nadciągają burzowe chmury.
Przyspieszamy tempa aby zdążyć do miejscowości. Nasze wysiłki na szczęście okazują się bezowocne, gdyż burza przechodzi bokiem.














W Zembrzycach korzystamy z dobrodziejstw cywilizacji, czyt. sklepu i odpoczywamy chwilę przed dalszą drogą.
Zembrzyce są miejscowością, gdzie kończy się zasięg Beskidu Małego. Wchodzimy w Beskid Makowski, dokładnie na Pasmo Chełmu. Zanim jeszcze znajdziemy się w górach jako takich przychodzi nam przeprawić się z drogami. Pierwsze kilometry szlaku czerwonego, mimo iż na mapie wyglądają na dzikie, na dobrą sprawę prowadzą normalnymi drogami. Dopiero po paru kilometrach, przy podejściu na Chełm (603 m npm), nasze obuty stopy natrafiają na bardziej miękką nawierzchnię. Okazuje się, że na krótko. Przed Chełmem Wschodnim (581 m npm) zaczyna się bita droga i ciągnie przez następne kilometry.
Ogólnie rzecz ujmując, utwardzone drogi i zabudowania to według mnie największy problem Beskidu Makowskiego. Jestem trochę zawiedziony poziomem urbanizacji tych terenów. Liczyłem na szlak sensu stricte, a tymczasem ścieżka jest na 90% długości drogą przejezdną dla każdego samochodu. Liczyłem na ciszę, spokój, wyludnienie, a tymczasem wszędzie gdzie idę,  jak po deszczu wyrastają rzędy działek czy domków letniskowych.
Przepraszam za mała dygresję, ale jest to największa bolączka wycieczki. Niemniej pod koniec dnia „dostajemy” dobrą pogodę i kawałek zacisznego terenu przed miejscowością Palcza. Bez wahania wykorzystujemy sprzyjające okoliczności i  z racji wieczornej pory rozbijamy namiot.

Sobota wita nas o 6:00 rano. Poranny chłód skutecznie wgania do śpiworów, jednak po śniadaniu przełamujemy się i wychodzimy. Pakowanie się zajmuje więcej czasu niż poprzednio, z racji większego lenistwa i suszenia namiotu.
Pierwsze swe kroki kierujemy do miejscowości Palcza.
Z dużymi nadziejami odwiedzamy miejscowy sklep, chcąc zakupić parę produktów na drogę.  Po przekroczeniu progu przybytku zamieram.  Wchodzę do małej izdebki, z kilkoma półkami. Naprzeciwko mnie stoi za ladą przykładna gospodyni i pyta co podać.
Pytaniem jestem nieco zakłopotany. Na półkach nie madosłownie nic. Woda, napoje, jakieś czekolady i parę innych produktów , powtarzam PARĘ.  Obserwuję, że Anita obok podziela moje spostrzeżenia.
-Tego nie ma, eee, tamtego też nie, eee – myślimy głośno razem
- Eeee, wodę poprosimy, najtańszą – mówi Anita
- To tego najzwyklejszego Kuracjusza dać? – z zawodem w głosie pyta gospodyni.

Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź, wysyła ciecia/męża/pomagiera w interesie na „zaplecze” po butelczynę.
Dziękujemy za wodę i wychodzimy, debatując po drodze, gdzie widzieliśmy gorzej zaopatrzony sklep.
Z dyskusji wynika, że ten w Palczy wyminął konkurencję tuż przed metą i wskoczył na pierwsze miejsce z tytułem najgorzej zaopatrzonego sklepu w Polsce, jaki mieliśmy okazję widzieć.
- W Gruzji, w Tuszetii był jeden taki, gdzie kobieta miała tylko parę batonów i zupek chińskich – twierdzi Anita.
No, ale Gruzja się teraz nie liczy…..
Rozpoczynając dzień wesołą sytuacją, łatwiej maszeruje się nam do góry.  Pogoda również sprzyja błękitem nieba. Zmierzamy w stronę Pasma Babicy. Dobre oznaczenie szlaku, za jakie należy chwalić Beskid Mały i PTTK Wadowic, w realiach Beskidu Makowskiego pogarsza się. Tym samym, o fakcie że weszliśmy na Babicę (727 m npm) dowiadujemy się po tym, gdy już trzeba z niej zejść.  Na dłuższy postój zatrzymujemy się przy klimatycznej kapliczce Świętego Huberta,  wyruszając dalej dopiero wypędzeni przez okoliczne osy.

Od tamtego momentu spacer szlakiem czerwonym jest, delikatnie mówiąc, słaby. Brakuje widoków, trasa prowadzi leśną lub bitą drogą, a marsz jest monotonny i ciągnie się w nieskończoność. Gdyby nie wyśmienite jeżyny, które akurat dojrzewają, byłoby ponad przeciętnie. Na szczęście przynajmniej to trzyma nas w jakim takim animuszu. No przynajmniej mnie, bo często się zatrzymuję i zrywam te owoce.
Poza tym bez emocji klepiemy kolejne kilometry i zatrzymujemy się tylko, aby coś zjeść. Z utęsknieniem wyczekujemy Działu (582 m npm) i Sularzowej (617 m npm), ale nie są oznaczone. Przechodzimy przez nie około południa. Dopiero na Plebańskiej Górze (510 m npm) orientujemy się dokładnie w położeniu, z uwagi na kapliczkę. Tu również pojawia się więcej ludzi, co oznacza niewielką już odległość od miasta.
Nie mylimy się – z każdym kolejnym kilometrem mijamy sobotnich turystów, którzy zdecydowali się na poobiednią przechadzkę.
Po kilkunastu minutach wychodzimy z lasu po raz ostatni. Przed nami ciągnie się porośnięty trawą grzbiet, z rozległym widokiem na okoliczne doliny. Na zakończeniu grzbietu, po lewej stronie, widać cel podróży – Myślenice.
Polna dróżka wiedzie jeszcze kilka kilometrów ścieżyną, ubitą przez stopy w adidasach, po czym gwałtownie skręca na północ, w zabudowania.
Do Myślenic dochodzimy po 14:00.  Pozostaje znaleźć dworzec autobusowy i transport do Krakowa.




Wycieczka w nowe rejony Beskidów okazała się doświadczeniem po części ciekawym, ale i bez rewelacji.
Żeby nie upraszczać wszystkiego, powiem że Beskid Mały bardzo mi się spodobał. Maszerując jego grzbietami dostałem to, czego oczekiwałem – ciszę, spokój, szlak wyglądający jak szlak i górski klimat.
Dobrą opinię i nastrój popsuł za to Beskid Makowski. Po tych wzniesieniach chodziło się niewygodnie, a co zakręt czaiła się jakaś chałupa, czy domek letniskowy, skutecznie psując kompozycje krajobrazu. Widoków jakichkolwiek mało, a jeśli już pojawi się jakaś polana, to można być pewnym, że będzie wkoło „obrośnięta” domami.  Klimatu górskiego również nie poczułem w tym paśmie, co najwyżej klimat Gór Świętokrzyskich w negatywnym tego stwierdzenia znaczeniu (i to jakiegoś pomniejszego pasma świętokrzyskich, bo główne partie wg mnie dużo bardziej na góry zakrawają niż wspomniany Beskid).
Tym samym ocena całości wycieczki jest taka przeciętna. A szkoda, bo pierwsza część naprawdę dobrze rokowała.
Czy to oznacza, że więcej w Beskid Makowski nie przyjadę?
Przeciwnie! Wycieczka rozbudziła jeszcze bardziej moją ciekawość , chęć porównania i obiektywnej oceny Beskidu Makowskiego. Mam nadzieję, że wkrótce to nastąpi.
Nie sposób również nie wspomnieć o kapliczkach, które w powyższych Beskidach znaczą szlaki i są ciekawa atrakcją. W większości odnowione zapewniają ciekawy widok, a częśto i miejsce do odpoczynku lub zadumy.
Pozdrawiam
Tomasz Duda


GALERIA - ostrzegam, jakość fatalna bo robione małpką ;/




Szlak czerwony im. Edmunda Massalskiego Kuźniaki - Gołoszyce w Górach Świętokrzyskich - relacja, opis szlaku

$
0
0
Szlak czerwony im. Edmunda Massalskiego Kuźniaki - Gołoszyce w Górach Świętokrzyskich - relacja, opis szlaku

Orientacyjny przebieg szlaku
Choć liczy około stu kilometrów, szlak czerwony imienia Edmunda Massalskiego nieoficjalnie jest jednym z „głównych” szlaków pieszych w Polsce.
Jest również najdłuższą trasą tego typu w Górach Świętokrzyskich i prowadzi przez najbardziej atrakcyjne miejsca tego regionu – Jeleniowski Park Krajobrazowy, Świętokrzyski Park Narodowy, czy Suchedniowsko – Oblęgorski Park Krajobrazowy.
Co do długości szlaku, nie jest ona jasno określona - tablica w terenie podaje 94km , Wikipedia – 105km. Przekłada się to również na czas przejścia – według znaków 24 – 26 godzin marszu.
W ostatnim roku, z inicjatywy PTTK, ustanowiono odznaki „Główne szlaki Polski”,  a odznaka brązowa przyznawana jest właśnie za przejście Szlaku imienia Edmunda Massalskiego.
Gdyby spojrzeć na mapę, ma się wrażenie, że szlak wiedzie krzywą  ze wschodu na zachód (lub odwrotnie), od północy omijając Kielce.
Dojazd do początkowych jego punktów nie stanowi problemu, gdyż miejscowości znajdują się blisko/ przy ważniejszych drogach. Gołoszyce 7 kilometrów na zachód od Opatowa, Kuźniaki 9 kilometrów na północny wschód od Strawczyna.  Dojazd busami odpowiednio z Opatowa i Kielc, w dzień roboczy jest możliwy niemal co godzinę.
Niewielka długość szlaku pozwala na modyfikacje czasową przejść.  Można iść powoli przez 4, 5 dni lub relatywnie krócej, w zależności od upodobania. Dla najbardziej wytrwałych czeka wyzwanie przejścia całego, stukilometrowego odcinka za jednym razem, w 24 godziny.


Opis szlaku


Gołoszyce - początek szlaku
Wyruszamy z Gołoszyc, wsi położonej na drodze Opatów- Kielce.  Z prawej strony  jezdni widać czerwono-białe znaki na drzewach i tablicę informującą, jakim szlakiem będziemy podążać.   Kierujemy się na północ. Po kilkuset metrach po prawej strony mijamy cmentarz I wojenny, który jest wart chwili uwagi.

Pasmo Jeleniowskie

 Szlak stopniowo zagłębia się w las i wiedzie podejściem na grzbiet Pasma Jeleniowskiego.  Pierwszym wzniesieniem, jakie zdobywamy po 4,5 km, jest Truskolaska (448 m npm).

Rezerwat Przyrody "Szczytniak"

Następnie, kierując się na zachód zaliczamy kolejne wzniesienia grzbietu  i najwyższe z nich – Szczytniak (554 m npm), gdzie możemy podziwiać częściowo zarośnięte gołoborze, a miedzy drzewami dostrzec kształt Łysej Góry (594 m npm) z charakterystyczną wieżą radiowo-telewizyjną . Samo pasmo nie jest szczególnie widokowe, ale relatywnie „dzikie” (jak na świętokrzyskie warunki) i przenosi nas w prawdziwie górski klimat.
Maszerujemy lasem, po drodze mijając ślady umocnień z czasów I wojny światowej i rezerwaty przyrody – „Goloborze Małe”, „Szczytniak”, „Góra Jeleniowska”, warte poświęcenia dłuższej chwili.

Łysa Góra spod G. Jeleniowskiej

Ze Szczytniaka schodzimy jeszcze do drogi i zaliczamy ostatnie wzniesienie pasma – Górę Jeleniowską (533 m npm).  Stamtąd, ciągle na zachód kierujemy się do pierwszej większej wioski – Paprocic, gdzie możemy uzupełnić zaopatrzenie żywnościowe.  Następnie poprzez niewielkie wzniesienie – Kobylą Górę (391 m npm) docieramy do Trzcianki. Zaraz za wsią wchodzimy na teren Świętokrzyskiego Parku Narodowego.
ŚPN jest jednym z najbardziej wartościowych pomników naturalnych, przez które prowadzi szlak Edmunda Massalskiego.

Święty Krzyż
Najpierw czerwone znaki wiodą nas na Łysą Górę (594 m npm). To sztandarowy punkt  Łysogór, jak i całych Gór Świętokrzyskich. Historia miejsca wiąże się z kultem pogańskim i poprzez legendy o miejscowych sabatach czarownic kończy się na czasach chrześcijańskich. Na Łyścu warty uwagi jest przede wszystkim klasztor Świętego Krzyża wraz z podziemiami, muzeum klasztorne i ekspozycja ŚPN.

Gołoborze na Łysej Górze

Paręset metrów od szczytu czeka ewenement - gołoborze, przy którym umieszczona jest nowoczesna platforma widokowa z rewelacyjną panoramą na okolicę.
Nieco zapomniany, choć według mnie interesujący jest również cmentarz jeńców radzickich, usytuowany nieopodal, poniżej klasztoru, w stronę Nowej Słupii.

Łysogóry zimą

Szlak czerwony prowadzi  następnie asfaltową drogą do przełęczy Huckiej, by w Hucie Szklanej odbić w kierunku liziery lasu. Kolejne kilometry przemierzamy przyjemną ścieżką, na granicy Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Po lewej stronie, przez drzewa liściaste przebijają się widok na Wał Małacentowski, zaś z prawej majaczy zalesiony grzbiet Łysogór. W lesie znajdują się dwie wiaty, gdzie można przysiąść, po czym szlak wyprowadza nas na asfalt, do Kakonina.

Kakonin

W malutkiej wsi znajdziemy interesujący budynek – to chata z 1820 roku, reprezentatywny przykład świętokrzyskiego budownictwa wiejskiego.

Kapliczka św. Mikołaja

Nieopodal chaty, szlak im. Edmunda Massalskiego skręca na północ. Zaczyna się bardziej strome podejście, które po dwóch kilometrach dreptania doprowadza nas do przełęczy Świętego Mikołaja (544 m npm).   Na miejscu spotykamy zaś klimatyczną kapliczkę pod jego wezwaniem, która zaprasza na krótki postój kontemplację.

Łysica zimą

Kolejne trzy kilometry idziemy  grzbietem Łysogór. Jego zwieńczeniem jest Łysica (612 m npm) – najwyższy szczyt szlaku im. Edmunda Massalskiego, jak i zarówno całych Gór Świętokrzyskich. To jedno z popularniejszych miejsc niedzielnych wycieczek mieszkańców Kielc, dlatego na szczycie może być tłoczno. Poza tłumami, na szczycie znajduje się drewniany krzyż, a w okolicy możemy obserwować kilka małych i zarastających gołoborzy.

Kapliczka św. Franciszka

Z Łysicy, w kilkanaście/kilkadziesiąt minut schodzimy do Świętej Katarzyny, mijając po drodze drewnianą kapliczkę pod wezwaniem Świętego Franciszka i źródełko, z którego śmiało można czerpać wodę pitną. Przed Świętą Katarzyną opuszczamy również teren Świętokrzyskiego Parku Narodowego.
We wsi, chwilę wypada poświęcić klasztorowi Bernardynek z XV wieku, który usytuowany jest przy czerwonym szlaku.

Pomnik partyzantów
Po zwiedzeniu budowli kierujemy się na południe, drogą nr 752. Szlak w tym miejscu, ze względu na ilość samochodów może wydawać się niezbyt interesujący. Pewnym urozmaiceniem jest punkt widokowy, usytuowany po prawej stronie drogi, mniej więcej naprzeciwko pomnika „partyzantów ziemi kieleckiej”, z którego rozpościera się wspaniały widok na Suchedniowsko- Oblęgorski Park Krajobrazowy.
Niewiele dalej skręcamy w prawo. Dochodzimy do miejscowości Krajno i dreptamy asfaltem, aż do końca utwardzanej nawierzchni.  Asfaltowa droga  towarzyszy nam nieprzerywanie przez niemal pięć kilometrów. Miękką ścieżkę przynosi dopiero Kraiński Grzbiet. Wędrówka nim to pokonywanie przestrzeni pośród pól i wzniesień.

Panorama z Wymyślonej

Ciekawsze widoki spotkamy nieopodal – na Wymyślonej (415 m npm). Z góry ozdobionej skałami piaskowca kwarcytowego  rozciąga się panorama na Dolinę Wilkowską i Pasmo Klonowskie.

W oddali Radostowa

 Po kolejnych dwóch kilometrach i stromym podejściu, docieramy na Radostową (451 m npm).
Z góry schodzimy w kierunku północnym, do doliny rzeki Lubrzanki.  Dalej idziemy około kilometra drogą, poczym skręcamy w prawo.

Widoki z Pasma Małastowskiego

Stromym podejściem wspinamy się na Pasmo Małastowskie. Pierwszym szczytem, jaki osiągamy, jest Dąbrówka (440 m npm). Dalej szlak wiedzie w miarę płaskim, zarośniętym lasem liściastym, grzbietem. Na 55tym, kilometrze spotykamy Diabelski Kamień – okazały fragment kwarcytowej skały, a którym wiąże się miejscowa legenda. Poza walorami naturalnymi to bardzo dobre miejsce na postój. Z Diabelskiego Kamienia czerwony szlak prowadzi nas na Klonówkę (473 m npm), gdzie warto  zatrzymać się na, na stalowej platformie widokowej.

Diabelski Kamień

Po kilometrze marszu za czerwonymi znakami, trafiamy na drogę. Tu czeka kolejny asfaltowy odcinek do przejścia. Schodzimy przez wieś Masłów Pierwszy i przed charakterystycznym kościołem skręcamy w prawo.  Niewiele dalej wiejskimi uliczkami wychodzimy wreszcie na pole.

Masłów, widok na Domianówkę

 Podejście na Domianówkę (417 m npm) wiedzie krzaczastą ścieżką i jest niezbyt strome. Schodząc z góry szybko docieramy do przełęczy pomiędzy Domianówką, a Białą . W oddali, na południu widać przedmieścia Kielc, ale szlak prowadzi w przeciwną stronę. Leśną ścieżką idziemy około kilometra, po czym docieramy do kolejnego asfaltowego odcinka. Prowadzi  przez wsi Koszarka i Dąbrowa, kilkaset metrów wzdłuż drogi krajowej nr 73, po czym skręca w lewo, w las.

Idziemy teraz stosunkowo płaskim terenem, nieco pod górę.  Trudno odróżnić, kiedy przechodzimy przez wzgórze Sosnowiec, po czym idziemy dalej na południowy wschód. Szlak w pewnym momencie przechodzi wiaduktem nad drogą szybkiego ruchu, po czym znowu niknie w lesie.  Po 70tym kilometrze marszu wychodzimy powrotnie na drogę, na wzgórzu Krzemianka (385 m npm).  Czeka nas kolejny odcinek asfaltu, tym razem niezbyt przyjemny, wiodący wąskim poboczem wzdłuż ruchliwej drogi Kielce-Zagnańsk.

Pomink 4PP AK

 Po dwóch kilometrach skręcamy w lewo, przy stosunkowo nowym pomniku żołnierzy Armii Krajowej.
Wchodzimy w leśną drogę, która prowadzi do miejscowości Tumlin. Odcinek ma około 5 kilometrów, zaś w połowie odległości znajduje się wiata, w sam raz na postój. Przez Tumlin również idziemy drogą asfaltową. W miejscowości warto obejrzeć barokowy kościół z 1599 roku.
Z Tumlina wychodzimy drogą na wschód, w kierunku widocznego wzniesienia.

Rezerwat Przyrody "Kamienne Kręgi"

To Góra Grodowa (395 m npm) , która w tradycji uważana była  za święte wzniesienie pogan.  To jedno  z ciekawych miejsc w regionie. Na jednym ze zboczy usytuowana jest odkrywkowa kopalnia piaskowca, zaś na szczycie znajduje się geologiczno – archeologiczno – leśny  Rezerwat Przyrody „Kamienne Kręgi” i zabytkowa kapliczka z polowy XIX wieku.  Miejsce jest naprawdę klimatyczne i polecam je odwiedzić.

Wzgórza Tumlińskie

Następne dwa kilometry schodzimy w dolinę. Przechodzimy przez wieś Tumlin – Podgrodzie i docieramy do ścieżki wiodącej wzdłuż lasu. Po kilkuset metrach zagłębiamy się nią już między drzewa i wspinamy stromym podejściem na Wykreńską (401m npm).Mimo, iż wzniesienie niewielkie, od tej strony maże naprawdę dać w kość.

Ciosowa Góra

Kolejne kilometry szlaku im. Edmunda Massalskiego prowadzą Wzgórzami Tumlińskimi. To jeden z bardziej urozmaiconych odcinków w tej części szlaku. Mijamy kolejno Kamień (399 m npm) i Ciosową Górę (365 m npm), gdzie znajduje się piękne odsłonięcie piaskowca triasowego  – jako pozostałość po nieczynnym kamieniołomie.
Schodząc z Ciosowej Góry docieramy do wsi Porzecze i wchodzimy na drogę. Tu zaczyna się chyba najdłuższy asfaltowy odcienie szlaku, więc dobrze na to się przygotować, choćby psychicznie. Nieprzyjemna nawierzchnia ciągnie się prawie 5 kilometrów i wyprowadza na Baranią Górę (426 m npm).

Widok z Baraniej Góry 

Ze wzniesienia rozpościera się niebanalny widok na Wzgórza Tumlińskie. Tu również znajduje się skrzyżowanie ze szlakiem czarnym, który prowadzi do pobliskiego Oblęgorka, a nieopodal szlaku usytuowany jest Rezerwat Przyrody o tej samej nazwie, kryjący warte obejrzenia wąwozy.
Z Baraniej Góry idziemy prosto na wschód. Schodzimy w dolinę, przechodzimy wzdłuż drogi i pniemy się na koleje wzniesienie.  Siniewska Góra (449 m npm) jest najwyższa w całym Paśmie Oblęgorskim.  W tym kompleksie leśnym zawiera się również główna część Suchedniowsko-Oblęgorskiego Parku Krajobrazowego.

Widok z platformy w Sieniowie

Zejście z Sieniawskiej jest bardzo długie i monotonne. Warto zatrzymać się po drodze w Sieniowie i wejść na sporych rozmiarów platformę widokową.  Po wyjściu z lasu przechodzimy pomiędzy polami i przecinamy drogę . Przed nami rozpościera się widok na Górę Perzową (395 m npm).

Perzowa Góra i kapliczka św. Rozalii

Geologiczno –leśny rezerwat przyrody, który znajduje się nieopodal szczytu jest według mnie jednym z najbardziej klimatycznych miejsc w całych Górach Świętokrzyskich. Na jego terenie znajdują się znacznej wielkości odsłonięte bloki piaskowca triasowego, które miejscami mają po kilka metrów wysokości. W grotę, pośrodku największego skupiska skalnego  wkomponowana jest  XVIII wieczna kapliczka pod wezwaniem św. Rozalii.  Bloki piaskowa porośnięte są mchem i rażą intensywną zielenią, sam zaś szlak wiedzie pomiędzy nimi urozmaiconą ścieżką.

Perzowa Góra

Rezerwat zachęca do dłuższego postoju, a miejsce po ognisku tylko potwierdza, że wielu turystów  z tego postoju korzysta.
Z Perzowej Góry już tylko 3 kilometry dzielą nas od końca szlaku. Wchodzimy jeszcze na Kuźniacką Górę – ostatnie wzniesie na szlaku i łagodną ścieżką w dół idziemy w kierunku miejscowości.

Kuźniaki - koniec szlaku

Dochodzimy do Kuźniak. Kilka metrów przed ulicą, po prawej stronie drogi znajduje kamień z  tablicą, informujący o końcu szlaku.
Pokonaliśmy ponad 100 km. Nie pozostaje nic innego, jak skręcić w prawo i podejść do przystanku autobusowego, usytuowanego nieopodal. Wypada jeszcze „zawiesić oko” na ruinach wielkiego pieca hutniczego z końca XVIII wieku i z czystym sumieniem można wracać do domu.

Ruiny wielkiego pieca hutniczego w Kuźniakach



Mam nadzieję, że opis i zdjęcia zachęcą Was do odwiedzenia Gór Świętokrzyskich, a szczególnie szlaku im. Edmunda Massalskiego. Niepozorny, niezbyt popularny,  ale za to charakterystyczny i z pewnością wart poświęcenia urlopu, weekendu, niedzieli.
Zapraszam i polecam.

Galerie:
Gołoszyce - Dąbrowa 2010

Kuźniaki - Dąbrowa 2013

Tomasz Duda



Rowerem wzdłuż Nidy (Pińczów – Chroberz – Wiślica – Nowy Korczyn)

$
0
0
Rowerem wzdłuż Nidy (Pińczów – Chroberz – Wiślica – Nowy Korczyn)

Nazywane nieraz „świętokrzyskim stepem”, Ponidzie jest miejscem bardzo specyficznym i intrygującym.  Usytuowanych jest  tu wiele rezerwatów przyrody i trzy parki krajobrazowe – Szaniecki, Kozubowski i Nadnidziański.  W okolicy miłośnicy przyrody znajdą relikty roślinności stepowej, czy  słonorośla, a speleolodzy spędzą trochę czasu na eksploracji zalanych gipsowych jaskiń – może niezbyt imponujących, ale urokliwych i tajemniczych.
Podmokłe łąki i torfowiska ciągnące się wzdłuż rzeki i liczne zakola głównego cieku wodnego były i są inspiracją dla turystów,  fotografów i … rowerzystów...

Tu na scenę wkraczam ja, posiadacz roweru – „ROWERZYSTA”

Przed długi czas naiwnie  myślałem, iż jako kilkuletni turysta, eksplorację okolicy ( w tym Ponidzia) mam już za sobą. Tereny bliskie domowi i sercu zwiedziałem przecież we wczesnym dzieciństwie i to bardzo dociekliwie, więc po co powtarzać?
Po głębszym jednak zastanowieniu się, doszedłem do wniosku, że rozdział w „mojej turystyce” pt. Świętokrzyskie” nie został jednak zamknięty, a nawet więcej – po dokładniejszym przestudiowaniu tematu zdałem sobie sprawę, iż to jeszcze niezgłębiona „tabula rasa”, która wprost prosi się o dalszą eksplorację.


Rowerem wzdłuż Nidy

Wychodzę  więc potrzebie naprzeciw. Jednym z motywów przewodnich wycieczki tematycznej po okolicy staje  się właśnie Ponidzie. Pewnego dnia wpadam na pomysł przejechania rowerem przez jedne z najważniejszych (według mnie) punktów tej krainy, wzdłuż rzeki Nidy.
Wykonanie pomysłu przychodzi niebawem, pięknym wrześniowym popołudniem.
Opuszczam moją miejscowość i po przejechaniu ponad 30stu kilometrów, najpierw drogą krajową nr. 73 do Buska Zdroju, tam „przeskakuję” na wojewódzką 767 i po kilkudziesięciu minutach docieram do Pińczowa.

Kościół św. Jana Ewnagelisty i dawny zespół klasztorny oo. Paulinów

Miasto jest praktycznie punktem początkowym wycieczki i jednocześnie pierwszym miejscem wartym dłuższego postoju, obojętnie od wybranej drogi.
Pińczów to miasto z bardzo bogatą historią, sięgającą XII wieku. Prawdziwy rozkwit przeżywa ponad 300 lat później, kiedy staje się własnością rodu Oleśnickich. W Pińczowie pojawia się wtedy murowany zamek, a wkrótce Władysław Jagiełło nadaje mu prawa miejskie.  W XVI wieku miasto staje się ośrodkiem reformacji, co okrywa go zapomnianą dzisiaj sławą.  To tutaj organizuje się  kalwińskie gimnazjum zwane „sarmackimi Atenami”, tłumaczy Biblię na język polski i organizuje reformacyjne synody. Miasto staje się centrum ruchu kalwińskiego w tej części polski.
Kolejne wieki nie są dla miasta aż tak łaskawe. Cierpi na skutek zaborów, wojen i okupacji. Do II wojny światowej to jeden z ważniejszych ośrodków żydowskich w Małopolsce.

Pińczów

Warto zobaczyć:
- kościół św. Jana Ewnagelisty i dawny zespół klasztorny oo. Paulinów
- kaplicę św. Anny z XVI wieku
- „Dom Ariański” z XVI wieku
- Pałac Wielopolskich w stylu barokowo- klasycystycznym
- pozostałości zamku Oleśnickich

Pomnik partyzantów Republiki Pińczowskiej

Z Pińczowa wyjeżdżam na wschód drogą 766. W Skrzypiowie skręcam na południe, kierując się na Młodzawy Duże. Mijam miejscowość i w Młodzawach Małych zatrzymuję się przy pomniku partyzantów Republiki Pińczowskiej, przypominającym to tym ważnym dla Ponidzia fakcie historycznym.

Pałac Wielopolskich w Chrobrzu

Po krótkim postoju ruszam w dalsza drogę. Przejeżdżam przez Mozgawę i po kilku kilometrach docieram do Chrobrza. 

Miejscowość o nazwie kojarzącej się z piastowskim królem Polski, ma XII wieczne korzenie. Według tradycji Bolesław Chrobry, wracając z wyprawy kijowskiej zakłada w osadzie obronny gród nad Nidą i ustanawia parafię. Od tamtego czasu miejscowość systematycznie się rozwija, nie osiągając przy tym znaczniejszych rozmiarów.
Aby dotrzeć do centrum Chrobrza, trzeba skręcić  od głównej drogi na lewo, w kierunku Buska Zdroju.

Kościół pw. Wniebowzięcia NMP

Watro zobaczyć:
- Zespół pałacowo - parkowy z pałacem Wielopolskich z XIX wieku, usytuowany nieopodal wsi, nad Nidą
- Kościół pw. Wniebowzięcia NMP
- pozostałości zamku rycerskiego, na wzgórzu Zamkowym nad Nidą

W Chrobrzu podjeżdżam również nad Nidę. Nad rzeką niedawno zbudowano przystań kajakową, która zachęca do dłuższego postoju.
Po odwiedzeniu Chrobrza wracam na drogę główną. Mijam Niegosławice i Jurków, by po 12 kilometrach dojechać do Koniecmostów. Dalsza droga wiedzie wzdłuż Nidy, jednak w tej miejscowości warto „zrobić” dodatkowe 5km i odwiedzić Wiślicę.

Kolegiata Wiślicka

Wieś, mimo iż wielkością nie reprezentuje monumentalnego charakteru, w aspekcie historycznym to prawdziwa perła Ponidzia.  Pierwsze wzmianki o niej pojawiają się już w IX wieku. Jak nazwa wskazuje, wieś wchodzi początkowo w skład państwa Wiślan, a dopiero  w X wieku zajmują ją Polanie. W średniowieczu jest jednym z najważniejszych ośrodków administracyjnych w Małopolsce, posiadającym dwa grody obronne.  W 1326 roku, Władysław Łokietek nadaje Wiślicy prawa miejskie.
Do rozwoju osady przyczynia się znacznie król Kazimierz Wielki. Ogradza miasto kamiennymi murami i buduje słynną  kolegiatę, przez co Wiślica staje się jednym z najsilniejszych ośrodków królestwa.
Początkiem upadku miasta jest potop szwedzki. Od tamtego czasu miasto zaczyna pustoszeć, aż wreszcie traci prawa miejskie i przekształca się w wieś, jaką pozostaje do czasów współczesnych.

Dom Długosza w Wiślicy

Z racji bardzo bogatej historii, w Wiślicy warto odwiedzić wiele ciekawych miejsc:
- bazylika Narodzenia NMP z 1350 roku (dawna „kazimierzowska” kolegiata) wraz z podziemiami, uznawana za architektoniczny symbol Ponidzia
- Dom Długosza z XV wieku
- pozostałości kościoła św. Mikołaja wraz z misą chrzcielną z IX wieku
- dzwonnica ufundowana przez Jana Długosza
- grodzisko wczesnośredniowieczne, położone na wschód od wsi


Z Wiślicy wracamy drogą 776, do Koniecmostów. Obieram drogę na Winiary. Po 6 kilometrach odbijam na lewo, w drogę podporządkowaną. Przejeżdżam przez Czarkowy.
 W miejscowości wart uwagi jest cmentarz wojskowy i pomnik. W mogiłach spoczywają tu żołnierze Legionów Piłsudskiego, polegli w wojnie obronnej IX 1939, jak i partyzanci, walczący z okupantem kilka lat później.

Nida

Przejeżdżam przez Żukowice i Stary Korczyn. Droga wiedzie nieopodal rzeki i w razie potrzeby można zorganizować postój nad wodą. Wystarczy wjechać w jedną z wielu polnych dróg, prowadzących w kierunku zadrzewionych meandrów Nidy.
Po kilkunastu kilometrach jazdy niezbyt ruchliwą drogą, docieram do Winiar Dolnych i drogi krajowej 79. Trzymam się jej, po kilku kilometrach przejeżdżam mostem nad Nidą i trafiam do Nowego Korczyna.

Dzwonnica kościoła św. Trójcy w Nowym Korczynie

Nowe Miasto Korczyn (jak wcześniej nazywała się miasto) w średniowieczu było jednym z najważniejszych miast królewskich Korony Królestwa Polskiego. W 1258 roku lokuje je Bolesław Wstydliwy. Kazimierz wilki blisko sto lat później otacza Nowy Korczyn kamiennymi murami i wznosi murowany zamek nad Nidą.  Tutaj przyjmuje się  zagraniczne poselstwa, czy ustanawiano przywileje. Odbywały się tu również sejmiki generalne ziemi małopolskiej i wielkie jarmarki zbożowe.  W Nowym Mieście sformowała się również konfederacja husycka Spytka z Melsztyna, rozgromiona w bitwie pod okolicznymi Grotnikami. Miasto upada na skutek licznych pożarów i „potopu” szwedzkiego. Nigdy nie odzyskuje swego pierwotnego blasku i w traci prawa miejskie.  Dziś możemy podziwiać tylko resztki świadków złotych czasów miasta.

Warto zobaczyć:
- kościół św. Stanisława i zespół pofranciszkański z XIII wieku
- kościół św. Trójcy z XVI wieku
- Dom Długosza – budynek dawnej Akademii
- ruiny synagogi z XVIII wieku
 - Źródło św. Kingi wraz z figurą





Wyświetl większą mapę
 Trasa, jaką przebyłem wzdłuż Nidy,  ma około 47 kilometrów długości. Jechałem co prawda drogą wzdłuż zachodniego brzegu rzeki, jednak dało by  się poprowadzić i trasę alternatywną, po jej wschodniej stronie.
Niemniej jednak drogę, którą jechałem rowerem, szczerze polecam. Niekorzystnie, pod względem natężenia ruchu, wypadają tylko fragmenty drogi krajowej 79 i dróg wojewódzkich 766 i 776.
Pozostałe, lokalne „asfaltówki” są do jazdy rowerem bardzo dobrze. Natężenie ruchu samochodowego niewielkie, przyzwoity stan nawierzchni i spora „wygoda” jazdy. Mam tu na myśli fakt, że niewiele tu stromych podjazdów, czy zjazdów, za to wiele przyjemnych, płaskich odcinków doliną rzeczną.  Co prawda nie wszyscy lubią taką „monotonię” ale miłośnikom takowej, z pewnością trasa przypadnie do gustu.
Piękne widoki rozległej doliny również nie należą do rzadkości.
Trasa wzdłuż Nidy jest bardzo wartościowa pod względem zarówno walorów naturalnych, jak i stricte historycznych. Jak z powyższego opisu wynika, nie brakuje tu miejsc o prawdziwie imponującej historii, które do dziś tchną klimatem czasów swojej świetności.   Nie wiedzie tędy jeden konkretny szlak rowerowy (takowych nie brakuje), ale podążając za znakami z orientacją nie ma żadnego problemu.
Mam nadzieję, że opis wycieczki wzdłuż Nidy zachęci Was do odwiedzenia Ponidzia, wyciągnięcia roweru i pokonania trasy, którą z czystego serca mogę zarekomendować na odpoczynek niedzielnym popołudniem.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Sandomierz – zwiedzanie, zabytki, co warto zobaczyć

$
0
0
Sandomierz – zwiedzanie, zabytki, co warto zobaczyć


Nazywany „małym Rzymem”, leżący nad Wisłą Sandomierz, jest jednym z najbardziej reprezentacyjnych miast województwa świętokrzyskiego.
Od średniowiecza , gród górujący nad rzeką jest jednym z najważniejszych ośrodków władzy w Polsce. Już za czasów Bolesława Chrobrego, o tej funkcji miasta wspomina Gall Anonim.  Kolejne wieki czynią go stolicą Księstwa Sandomierskiego, ale też nie oszczędzają od najazdów Tatarskich, które doszczętnie rujnują miasto.
Ponowna lokacja miasta następuje w XIII wieku przez Leszczka Czarnego, dzięki której Sandomierz odradza się z popiołów. W XIV wieku zyskuje już rangę  miasta królewskiego Korony Królestwa Polskiego i rozkwita dzięki handlowi zbożem.  Od tego czasu na sandomierskim zamku często rezyduje dwór królewski, jak i zagraniczni goście.
W XVI wieku, w mieście zawiązuje się ugoda sandomierska – porozumienie protestantów do walki z kontrreformacją, a blisko sto lat później Sandomierz obracają w gruzy wojny szwedzkie, które powodują ponowny jego upadek.
Mimo odbudowy, podczas zaborów Sandomierz trwa w ciągłej stagnacji spowodowanej położeniem na granicy Cesarstwa Rosyjskiego i Galicji.
I wojna światowa dotyka miasto, lecz od 1918 roku Sandomierz zaczyna prężnie się rozwijać. W latach 30stych XX wieku ma stać się stolicą Centralnego Okręgu Przemysłowego, lecz plany przekreśla wybuch kolejnej wojny.
Podczas walk na przyczółku baranowsko- sandomierskim, Sandomierz staje się areną walk. Na skutek manewru okrążającego, 18.08.1944 roku, Armia Czerwona zdobywa miasto, z małym dla niego uszczerbkiem.

Duża rola miasta w historii „danej Polski” i niewielkie zniszczenia wojenne sprawiają, że do naszych czasów zachowuje się olbrzymia część zabytków Sandomierza.

Jadąc drogą krajową 79 najlepiej zaparkować przy Alei Jana Pawła II. Po lewej stronie przed zamkiem i po prawej, na bulwarze wiślanym, czeka sporo miejsc parkingowych lecz w niedzielne południe ich liczba jest zdecydowanie niewystarczająca.
Pierwszym zabytkiem wartym odwiedzenia jest Zamek Królewski. Wznosi się na wzgórzu i po prostu nie można go nie zauważyć.


Budowla została pierwotnie wzniesiona z polecenia Kazimierza Wielkiego , przebudowywana na styl renesansowy i zniszczona w czasie najazdu szwedzkiego. Do dziś pozostało zachodnie skrzydło zamku, w którym mieści się muzeum.


Z zamku ul. Mariacką kierujemy się do Bazyliki Katedralnej Narodzenia Najświętszej Marii Panny. To największa świątynia w mieście, zbudowana w stylu gotyckim, w XIV wieku.
Dalej idziemy ul. Jana Długosza.
Po prawej stronie ulicy znajduje Collegium Gostomianum, które od strony Wisły znakomicie komponuje się z panoramą miasta.
To jedna z najstarszych szkół średnich w Polsce i zarazem dawne kolegium jezuickie. Najstarsza część budynku pochodzi z XVII wieku.


Idąc dalej ulicą Długosza, skręcamy w prawo, w kierunku charakterystycznego budynku z cegły, ozdobionego w romby ułożone z zendrówki. To „Dom Długosza”, ufundowany przez kronikarza i zbudowany w stylu gotyckim, w XV wieku.


W środku mieści się Muzeum Diecezjalne – skromne, ale bogate i warte polecenia. Zawiera wiele wartościowych zbiorów, np. krzyż ofiarowany przez króla Władysława Jagiełłę, czy najstarszy portret tego władcy (według wielu opinii).
Po odwiedzeniu budynku, idziemy dalej prosto i po kilkuset metrach skręcamy w ulicę Krótką, a następnie Mariacką.  Nią docieramy aż do Rynku.


Centralnym punktem placu jest Ratusz.
Początkowo zbudowany w stylu gotyckim, w miarę upływu lat przebudowany na styl renesansowy i zwieńczony attyką. W XVII wieku dodano do niego charakterystyczną wieżę z zegarem słonecznym. Ratusz jest jedną z najbardziej charakterystycznych budowli Sandomierza. W środku znajduje się oddział Muzeum Okręgowego.
Rynek jest wart baczniejszej uwagi. Koniecznie należy obejść go wokoło i obejrzeć piękne fasady renesansowych kamienic, po czym można zatrzymać się w jednej z wielu restauracji na dłuższy postój.

W okolicach rynku, przy  ulicy Oleśnickich znajduje się wejście do podziemnej trasy turystycznej. Ta licząca 470 metrów ścieżka poprowadzi nas przez dawne piwnice kupieckie, wydrążone w lessach starego miasta. Wyjście z niej w znajduje się w ratuszu.
Z rynku kierujemy się bezpośrednio na północ, w ulicę Opatowską.


Już z oddali widać charakterystyczną, ceglaną wieżę bramną. Brama Opatowska jest jedyną zachowaną, z czterech jakie broniły wejścia do miasta. Wybudowana w XIV wieku na polecenie Kazimierza Wielkiego, dziś oferuje turystom wspaniały widok na Sandomierz.
Od Bramy Opatowskiej wracamy w stronę rynku ul. Żydowską.
Po przejściu około 150 metrów po prawej stronie mijamy dawną Synagogę.
Ulica Żydowska wkrótce przechodzi w Zamkową. Właśnie nią kontynuujemy marsz i po przejściu kilkudziesięciu metrów zatrzymujemy się przy charakterystycznych schodach i wcięciu pomiędzy budynkami z prawej strony.


To Furta Dominikańska, tzw. Ucho Igielne, które jest jednym z miejskich „smaczków”. Teoretycznie wcięcie w murze, w praktyce przyciąga tłumy ludzi, którzy chcą zrobić sobie pamiątkowe zdjęcie właśnie w tym miejscu.

Tu oględne zwiedzanie  zabytków architektonicznych Sandomierza się kończy. Powtarzam, zwiedzanie „oględne”, „na szybko”. W mieście znajduje się wiele innych, nie wspomnianych przeze mnie obiektów, z pewnością wartych obejrzenia.

Oprócz niebanalnej architektury Sandomierz reprezentuje sobie również bogactwo naturalne.


Niedaleko Zamku znajduje się lessowy wąwóz królowej Jadwigi. Najlepiej wejść do niego od strony ul. Staromiejskiej, zwiedzając po drodze kościół św. Jakuba.
Wąwóz ma około 0,5 kilometra długości i do 10 metrów wysokości, co na świętokrzyskie warunki jest naprawdę imponujące.

Obowiązkowym punktem wycieczki powinien być również Bulwar Wiślany. Niedawno odnowiony, jest bardzo przyjemnym miejscem do wypoczynku nad Wisłą. Z bulwaru rozpościera się wspaniały widok na Zamek i Katedrę, w okolicy można wypożyczyć kajaki i rowerki wodne, a prom oferuje rejsy Wisłą.
Niedaleko Sandomierza położone są góry Pieprzowe. Aby dostać się do nich należy znaleźć ul. Błonie, na wschód od miasta i dojechać nią aż do końcowego parkingu na wałach wiślanych.


To doskonałe miejsce aby zostawić samochód na czas spaceru. Tu również zaczyna się teren Rezerwatu Przyrody „Góry Pieprzowe”.
Wzgórza są jednymi z najstarszych wzniesień w Polsce. Zbudowane z łupków zdecydowanie różnią się od otaczającego krajobrazu. Choć wypiętrzone tylko około 40-60 metrów nad poziom Wisły, stanowią interesującą  atrakcję okolicy. Przez Góry Pieprzowe prowadzi szlak czerwony, który przecina teren całego rezerwatu. Przejście go jest najszybszą formą zwiedzenia Gór Pieprzowych, które osobiście bardzo polecam.
Ze wzniesień rozpościera się spektakularny widok na Wisłę i Sandomierz.

Położone na wzgórzu miasto przyciąga turystów z całej Polski, którzy z pewnością nie mogą narzekać na brak atrakcji. Starówka cieszy oko nie tylko mnogością historycznych budowli, muzeów i kamienic, ale stanem zachowania większości obiektów.
Ten jest zdecydowanie godzien podziwu. Odnowione kamienice, schludne ulice i porządek może być przykładem dla innych miast, które chciałyby przyciągnąć turystów.
Sandomierzowi się to  stu procentach udało, czego możemy być naocznymi świadkami, wybierając się do miasta w słoneczne, niedzielne popołudnie.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Pik Lenina 2013 - relacja z wyprawy Część 1 - Z Warszawy na Polanę Ługową

$
0
0
Pik Lenina 2013 - relacja

Część I – Z Warszawy na Polanę Ługową

Wyprawa na Pik Lenina za nami. Mimo iż nie udało się wejść na szczyt, chyba każdy z czterech uczestników uważa ja za udaną. Mniej lub bardziej. Niespełna miesiąc wyjazdu, z perspektywy minął „jak z bicza strzelił”, zostawiając w naszych głowach swoje wspaniałe  znamię – wspomnienia największego i najbardziej śmiałego przedsięwzięcia, w jakim do tej pory, którykolwiek z nas brał udział. 
Wyjazd do Kirgistanu stanowił ukoronowanie paru miesięcy przygotowań, zakupów i pozyskiwania środków finansowych.
Już ostatnie dni przed wyjazdem były dla każdego z nas ukierunkowane tylko w jedną stronę.  Załatwienia, konsultacje i „pakowanie” w siebie dużych ilości jedzenia „na zapas” towarzyszyły nam aż do ostatniej chwili. 
Wieczór i noc z 16 na 17 lipca poświęciliśmy na pakowanie. Podział sprzętu, upychanie jedzenia i ubrań w każde wolne miejsce w plecaku i ostatnie redukcje „zbędnych” rzeczy trwały jeszcze długo po północy. I zdenerwowanie – to towarzyszyło chyba każdemu, a największe zmartwienie – nie zapomnieć o niczym, od zapalniczki po namiot…
Parę godzin niespokojnego snu oddzielało nas od wyjazdu…
I wreszcie wstał dzień, oczekiwany od miesięcy, 17.07.2013


17 lipca


Na lotnisku F. Chopina w Warszawie pojawiamy się rano. Ja, wraz z Januszem i Konradem docieramy tu Polskim Busem, który zarezerwowaliśmy już parę miesięcy temu, zaś Janek decyduje się na konwencjonalny środek transportu – rodzicielski samochód. 
Niemniej jednak, wszyscy jesteśmy przed czasem i w komplecie, a kilka godzin jakie pozostało przed odlotem przeznaczany na ostatnie przepakowania.
W ciżbie ludzi znajdujemy wolne miejsca siedzące i zabieramy się za ważenie plecaków. Każdy z nas ma coś do przepakowania, wymiany, bądź zabrania na przechowanie towarzyszowi z cięższym balastem. 
Pomimo zachowywania umiaru, cięć wagowych jedzenia i ekwipunku okazuje się, że nasze bagaże do lekkich nie należą. Co prawda mieszczą się w limitach lecz w niektórych przypadkach trzeba trochę pokombinować i powymieniać się sprzętem pomiędzy sobą.
Przepakowani, po chwili rozmowy, możemy się rozejść.
Janek i Konrad ruszają do odprawy pierwsi i około 11:00 odlatują w kierunku Kijowa.
Mnie i Januszowi na lotnisku przychodzi jeszcze poczekać. Ostatnie godziny przed odlotem ciągną się w nieskończoność, ale Chronos jest nieubłagany.


Dopiero o 13:00 wychodzimy w kierunku odprawy trwającej około dwóch godzin. Z obserwacji wynika, że nie my jedni lecimy w góry. W samolocie do Istambułu o 14:45 oprócz nas, siedzą jeszcze minimum dwie ekipy które planują szturmować góry Kirgistanu i Tadżykistanu. 


Lot przebiega bez problemów, przy pięknej pogodzie.  Na lotnisku Ataturka mamy przesiadkę i dwie godziny przerwy. Nie bardzo wiedząc co z nimi zrobić, kładziemy się spać i budzimy akurat w terminie odprawy, widząc na tablicy magiczne słowo – „Bishkek”
Wieczorem samolot odrywa się od płyty lotniska w Istambule. Pod nami zostaje piękne, oświetlone miasto wyznaczające niegdyś granicę kontynentu Europejskiego. Wyruszamy do serca Azji!


18 lipca

Trwający 5 godzin lot do Biszkeku okazuje się bardziej męczący od poprzedniego. W samolocie jest zdecydowanie zbyt gorąco i ciasno aby efektywnie się wyspać. 


Na lotnisku Manasa kołujemy o 5 rano czasu lokalnego, niewyspani i nie w pełni wyłapujący wszystkie bodźce z otoczenia. Nierówna płyta lotniska, zaduch w budynku i ogromne czapy mundurowych  wystarczają jednak aby nasza percepcja przekazała bodziec uświadamiający, że znajdujemy się w postsowieckim, azjatyckim kraju. 
W budynku, od godziny, czeka na nas Janek i Konrad, teraz wychodząc nam naprzeciw. Im podróż również upłynęła bez zbędnych niespodzianek.  
Zebrawszy się, dokonujemy kosmetycznych przepakowań, zmieniamy dwuczęściowe buty na sandały i jesteśmy gotowi do zmierzenia się z tłumem taksówkarzy przy wejściu. 
Lokalni, samozwańczy kierowcy zgodnie z przewidywaniami zalewają nas ofertami przejazdu do stolicy. Ceny są kosmiczne, a my niewzruszeni przebijamy się przez tłum. Jeszcze za wejściem biegnie do nas paru miejscowych, ale spławieni odpuszczają. 


Po przejściu kilkudziesięciu metrów znajdujemy postój marszrutek i za 60 som od osoby (teoretycznie 40 + bagaż) udaje nam się kupić transport do stolicy.


Pierwsze wrażenie, jakie robi na nas miasto jest zdecydowanie negatywne. Rudery, dziurawe drogi i brzydota większości tandetnych budynków nie zachęcają do bliższego poznania.  My na szczęście, nie planujemy zatrzymywać się tu na długo. 


Wysiadamy przy Osz Bazar, parę kilometrów od ścisłego centrum Biszkeku. Tak, jak na lotnisku, również i tu zostajemy otoczeni przez taksówkarzy proponujących transport do Osz. Początkowo cena jest wysoka, lecz nasza inwencja, jak i rywalizacja kierowców między sobą pozwalają zbić ją do przystępnej wysokości  1000 som od osoby. 
Na to możemy się zgodzić. Samochód jest sześcioosobowy, więc potrzebujemy jeszcze kolejnych dwóch pasażerów.  Dogadujemy się z dwójką Niemców, którzy również szukają transportu na południe i umawiamy z kierowcą wyjazd na 10:00 rano. 


Prawie trzy godziny, jakie pozostają do odjazdu musimy jeszcze dobrze spożytkować. Janusz i Konrad zostają z bagażami na Osz Bazar i deklarują się zakupić prowiant na drogę. W tym czasie ja wraz z Jankiem wyruszamy do serca Biszkeku. Naszym zadaniem jest zakup prawie 4 litrów gazu do palników.
Adres i mapę miasta mamy, lecz odległość jest całkiem spora – około 7 kilometrów w jedną stronę.  Obserwacja nowego otoczenia sprawia, że droga upływa nam bardzo szybko. Niestety pierwsze spostrzeżenia z miasta potwierdzają się. 


Biszkek po prostu jest  brzydki. Nierówne chodniki, obskurne bloki i zabudowa w najlepszym razie niczym w Polsce czasów minionego, „czerwonego” ustroju. Nowe budynki również nie powalają. Bryłowate, tandetne i pudełkowate, nie mają żadnych walorów wizualnych.
Gdy już trafiamy na sklep turystyczny, spotyka nas niemiłe rozczarowanie. Dobrej jakości gazu brakuje, jest go dwa razy mniej niż potrzebujemy. Z braku lepszego rozwiązania kupujemy co można i wracamy na Osz Bazar. 


Mimo pośpiechu, do samochodu docieramy długo po wyznaczonej godzinie. Pakujemy gaz i plecaki do bagażnika, po czym wsiadamy do auta.
Już mamy wyjeżdżać, gdy nagle nasz kierowca wyparowuje, a przy samochodzie pojawia się dwójka typów legitymujących się jako policja poszukująca narkotyków i wymachujących laminowanymi świstkami. Dyskusji bardzo nie ma i chcąc nie chcąc zostajemy przetrząśnięci mniej lub bardziej z rzeczy osobistych. 
Po kilkunastu minutach dwójka „policjantów” wreszcie daje za wygraną i odchodzi. Nasz kierowca cudownie wraca, a my nie spodziewając się niczego, jedziemy do Osz, zadowoleni z nagłego ożywienia akcji.


Droga do miasta zabiera niemal cały dzień z naszych życiorysów. Trasa wiedzie początkowo na wschód, przy znośnej i chmurnej pogodzie, by po kilkuset kilometrach jazdy przez doliny i przełęcze górskie skręcić na południe. 


W miarę upływu kilometrów zza chmur wychodzi słońce, a my pierwszy raz stykamy się z kirgiskim upałem, który męczy nas pod blaszaną karoserią. 
Widoki w niektórych momentach są naprawdę bajeczne. Góry, co prawda w większości suche i kamieniste przestawiają sobą pewien stopień monumentalizmu, którego do tej pory jeszcze nie znaliśmy. Za to sposób jazdy Kirgizów,  doprowadza nas do obaw o swoje zdrowie. Wymijanie na „trzeciego” wśród górskich serpentyn  to normalna proza życia, zaś przypadki „o włos”-  szara codzienność, która zwykłemu europejczykowi jeży włosy na głowie. 
Najlepiej chyba uznać, że lokalni wiedzą co robią i uciąć sobie drzemkę. Osobiście podążam tym pomysłem i przesypiam większość drogi. 
Osz wita nas już późną nocą. Mimo zapewnień kierowcy, w mieście jesteśmy dopiero po 23:00, a ów ma problem ze znalezieniem podanego przez nas adresu. 
Faktycznie nie jest łatwo, gdyż miejscowi nie są w stanie nam pomóc, a co więcej – sami nie znają numerów swoich domów.


Po godzinie zmagań , kombinowania i jeżdżenia, wreszcie udaje się znaleźć nocleg, który załatwialiśmy jeszcze w Polsce. 
Grubo po północy otwiera nam starsza Kirgizka i wprowadza o małej salki katechetycznej.  Bez klimatyzacji, wszystkich okien i kompletnej podłogi, ale za to wyposażonej w prąd i co najważniejsze – bieżącą wodę.  Warunki, jakimi pogardziłby przeciętny europejski turysta, dla nas w tej chwili są nader satysfakcjonujące.
Entuzjazm związany ze znalezieniem noclegu przekreśla jednak przygnębiający fakt – jeszcze w czasie jazdy dwójka z naszego towarzystwa zauważa, że w portfelu brakuje im po 200 dolarów. Od razu powiązujemy ten fakt z milicjantami, zniknięciem kierowcy i układamy ciąg przyczynowo skutkowy – milicjanci po prostu nas okradli. 
Noc upływa na przepakowaniu się i obliczaniu finansów na wyprawę. Każdy z nas miał do tej pory po 500 dolarów, więc brak 400 uszczupla nam budżet o całe 20%. Po rozważeniu wszystkich opcji dochodzimy do wniosku, że mimo wszystko powinniśmy zmieścić się z kosztami. 
Te obliczenia, spotęgowane dostępem do bieżącej wody,  trochę poprawiają nam humor i tak podbudowani, grubo po północy kładziemy się spać. 


19 lipca


Wczesnym rankiem, w trójkę wychodzimy do miasta w poszukiwaniu prowiantu i transportu na Polanę Ługową. Konrad zostaje w salce, przy bagażach. 
Chodząc po mieście wypatrujemy taksówkarzy i próbujemy namówić ich na podwózkę.  Okazuje się, że wbrew obawom, dojazdu na Polanę Ługową podejmuje się większość kierowców lecz życzą sobie za to niebotyczne kwoty rzędu 20000 som. Mając świadomość, iż agencje turystyczne są o połowę tańsze, a samochody miejscowych niepewne, decydujemy się nie ryzykować. 
Wracamy do salki i ustalamy nowy plan działania. Nie mamy póki co żadnych adresów wspomnianych agencji ani żadnego punktu zaczepienia. Z pomocą przychodzi nam miejscowa Kirgizka o polskich korzeniach, która wykonując dwa telefony, załatwia nam kontakt z jedną z agencji turystycznych w Osz. 
Mając szczątkowy adres, urządzamy poszukiwawczą wycieczkę po mieście. Nie bardzo wiemy, gdzie się udać, jednak z pomocą miejscowych jakoś znajdujemy ulicę i budynek. Jak się okazuje, trafiamy do agencji Fortuna Tour, gdzie zostajemy przyjęci bardzo uprzejmie.
Na nasze szczęście, załatwiamy sobie transport od zaraz, po stałej cenie - 50 dolarów od osoby. 
Już stamtąd wsiadamy terenowy samochód, po drodze robimy zakupy, po czym  przyjeżdżamy na naszą salkę. 


Pakujemy bagaże do Jeep’a, zostawiamy Kirgizce parę drobiazgów, a w zamian otrzymujemy dobre słowo i błogosławieństwo na drogę.  Płacić musimy z góry, do rąk przedstawicielce agencji.
Gdy opuszczamy miasto jest już bardzo gorąco. Jeep, choć zaskakująco nowy i wyglądający na solidny, klimatyzacji jednak nie ma, a skwar dokucza nieznośnie.
Początkowo płaski i suchy krajobraz, z czasem nabiera górskiego charakteru.  Choć słońce grzeje tak samo, robi się coraz chłodniej, a zamontowany naprzeciwko mnie altymetr powoli, ale bezlitośnie wskazuje coraz większą wysokość. 


Z czasem góry zaczynają nas otaczać, a nadzwyczaj dobrej jakości droga serpentynami prowadzi nas na przełęcz.  Małomówny do tej pory kierowca szczerzy zęby i pokazuje na altymetr. Na przełęczy strzałka zatrzymuje się na poziomie 3,5 tys metrów i na chwilę zamiera. 
Przed nami rozpościera się niesamowity widok na rozległy płaskowyż i Pamir. Dalekie, ośnieżone góry, okryte parasolem chmur wydają się naprawdę niedostępne, a tereny po drugiej stronie przełęczy dzikie i zapomniane przez Boga i ludzi.
Po chwili zaczynamy zjeżdżać, a w moje głowie pojawia się świadomość, że od tego momentu zaczyna się przygoda, ryzyko i niebezpieczeństwo. 
Za pól godziny mijamy Sary-Tash. Miejscowość, miasto, cokolwiek. Złożone z małych, niezbyt solidnych domków i otoczone jurtami na obrzeżach. Odmienne od jakichkolwiek większych osiedli, jakie widywałem do tej pory. 
Z Sary-Tash skręcamy na zachód.  Przemieszczamy się wzdłuż płaskowyżu, na wysokości 3 tys metrów, drogą płaską jak naleśnik i zbyt równą jak na kirgiską rzeczywistość. Z lewej towarzyszy nam zachmurzony Pamir, z prawej pomniejsze góry, wysokością dorównujące europejskim Alpom. 
Z palcami na szybach szukamy charakterystycznego kształtu Piku Lenina. Wbrew pozorom nie łatwo jednoznacznie go określić.  My mamy swoją wersję, kierowca swoją, a prawdy strzegą chmury, zalegające teraz na lodowcach Pamiru. 


Po drodze mijamy kilka pomniejszych wiosek. W jednej z ostatnich – Sary Mogul – zatrzymujemy się, aby zakupić za słoną cenę ostatnie produkty żywnościowe typu Snickers.
Parę kilometrów dalej po starym, stalowym moście przekraczamy brunatną rzekę i wjeżdżamy na drogę gruntową. 
Jak mówi kierowca, do Polany zostało jeszcze około 30 kilometrów. Widoczne w oddali góry zbliżają się powoli, ale nieubłagalnie, a wskazówka altymetru wspina się powyżej 3 tysięcy metrów. 
Droga płaskowyżem ciągnie się i dłuży. Krajobraz pozostaje cały czas niemal niezmienny, a każdy z nas niecierpliwi się, ciekaw co zostanie na miejscu. 
Bardziej stromy podjazd zaczyna się dopiero parę kilometrów przez Polaną Ługową i pokręconymi drogami wyprowadza w dolinę górską, którą brniemy ciągle naprzód. Kierowca złorzeczy co jakiś czas na nierówności, i powtarza formułkę, o rzekomej i wątpliwej nowości jego samochodu.  


Jadąc przez dolinę, mijamy liczne namioty bazowe. Pola niektórych agencji turystycznych przypominają małej wielkości miasteczka, płóciennych domków na stelażu.
Wszystkie te dobrodziejstwa zostawiamy za sobą. Na szczęście dla nas teren  agencji Fortuna Tour znajduje się na końcu Polany Ługowej. 
Po kilkunastu minutach samochód zatrzymuje się naprzeciw dwóch jutr i większego namiotu jadalni. W porównaniu do tych mijanych po drodze, robią skromne wrażenie.  Mimo wszystko, u stóp wielkiej góry, jakoś tego nie dostrzegamy. Każdy jest zadowolony i z ciekawością spogląda wokoło. 
Choć przygoda już trwa, to prawdziwa wyprawa zaczyna się właśnie w tym momencie.  Na Polanie Ługowej, w Base Camp.

Ciąg dalszy niebawem

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/



Pik Lenina 2013 – relacja Część II - Aklimatyzacja

$
0
0
Część II - Aklimatyzacja


19 lipca, ciąg dalszy


Po przyjeździe do Base Campu instynktownie rozglądamy się za miejscem na rozłożenie namiotu.  Niemal natychmiast pojawia się kobieta  z Fotrune Tour i rozprawia o tym, że nocowanie poza terenem agencji jest zabronione i złe, że policja jeździ i inne teksy mające utrzymać nas na miejscu. Pyta także o pozwolenia do przebywania w strefie nadgranicznej, a my dobitnie przytakujemy posiadanie takowych. To, że postanowiliśmy nie wydawać po 50 dolarów na kawał świstka to już inna sprawa.  Niemniej jednak kobieta ciągle straszy, że milicja jeździ i kontroluje.


Chyba nikomu już nie chce się słuchać jej gadania, bagaże póki co są nie do ogarnięcia przy pomocy pleców i dwóch rąk, a poza tym zaczynamy odczuwać skutki przebywania na wysokości 3600 metrów. Dla świętego spokoju decydujemy się rozbić przy agencji. Przyjemność taka kosztuje nas 1 euro za noc, na osobę.  Ja instaluję się w namiocie z Jankiem, a Konrad z Januszem.
Osobiście, po kilkudziesięciu minutach przebywania w Base Campie nie czuję się za dobrze. Głowa daje o sobie znać.


Dzień pełen wrażeń kończymy jedzeniem i ogarnięciem całego bagażu, co wcale nie przychodzi łatwo. Spakowanie wszystkiego do namiotu, koszmarnie zmniejsza miejsce w środku. Jest ciasno.


20 lipca


Noc upływa znośnie. To chyba dobry zwrot niedookreślony.
 Jak dla mnie zdecydowanie gorzej. Apatyczny, z bólem głowy, nie mam ochoty na przyjmowanie żadnych posiłków. Dzisiaj mamy dzień restu i pięknej pogody, który skrzętnie wykorzystuję.  Moja działalność dziś ogranicza się właściwie do picia, snu i kibla.  Widząc, że chłopaki wychodzą na krótkie spacery, resztkami woli, po południu, toczę się w stronę Przełęczy Podróżników i przyszłego celu.
Po jakimś czasie przychodzą problemy żołądkowe i gorączka które na dobre usadzają moją osobę w pozycji horyzontalnej.


Dla mnie to właściwie dzień zmarnowany. Konrad i Janusz robią rekonesans w kierunku ścieżki na Pik Pietrowski (4600 metrów).


21 lipca


Drugą noc przyjmujemy już lepiej. W najlepszej kondycji jest Janusz, a ja z moim żołądkiem plasuję się raczej za peletonem.  Dziś czuję się dobrze, ale słabo. Żołądek trzyma ciągle.
Od rana jest piękna pogoda, więc chcemy wykorzystać ten dzień na aklimatyzację. Najpierw Janusz z Konradem wychodzą w stronę grani Piku Pietrowskiego, by o 13 wrócić do bazy. Docierają do około 4100 metrów.
Następnie w drugiej dwójce ruszam ja z Jankiem.  Z racji osłabienia w moim marszu delikatnie mówiąc nie ma animuszu, a i Janek nie jest zbytnio żywiołowy. Przechodzimy przez Polanę, przekraczamy potok lodowcowy i wdrapujemy się na przełęcz.  Wtedy mój żołądek odzywa się ze zdwojoną siłą.  Zastanawiam się, czy iść dalej, ale resztką woli wspinamy się na grań. Po drodze mijamy grupę Rosjan, która sprężystym krokiem schodzi w dół.


Nasze kroki nie są sprężyste, ale powoli zdobywamy wysokość. Aura zdecydowanie zaczyna się psuć, a wiatr targa nami nieznośnie. Mój żołądek ściska mocnej jeszcze kilka razy, co więcej takie same problemy odzywają się u Janka. Marsz nie jest komfortowy, ale ostatecznie dochodzimy do wysokości około 4000 metrów, ostatniego wypiętrzenia grani przed śnieżnym podejściem na Pierowskiego.


Droga w dół idzie już szybciej z racji ciemnych chmur na horyzoncie.  Jeszcze przed osiągnięciem dna doliny zaczyna padać. Z trudem przekraczamy wezbrany, lodowcowy strumień i w deszczu docieramy do namiotów.
Podczas naszej nieobecności, problemy żołądkowe odzywają się tym razem do Konrada.
Deszczowa noc niczego dobrego nie wróży na przyszłość.


22 lipca


Dziś rano planujemy wyjść do Camp I, jednak rzeczywistość sprowadza nas na ziemię. Konrad skarży się na żołądek i gorączkę, Janek ma dokładnie te same problemy. Ich stan jest podobny do mojego przedwczoraj, czyli „nie do ruszenia”. No nic, nie spieszy się. Góra poczeka dzień dłużej, a pakować się z deszczu pod rynnę nie ma sensu. Taką przecież przyjęliśmy taktykę. Powoli, systematycznie do góry, bez wystawiania organizmu na próby wysokości.
 Ja dziś czuję się dobrze, a najlepszym samopoczuciem cieszy się Janusz.  Wobec marnego stanu chłopaków, Janusz chce wyjść na rekonesans do Camp I, wraz z częścią bagażu.  Na szczęście, bezpośrednio przed wyjściem zatrzymuje go deszcz, który z pozoru niewinny, w perspektywie pada do 14:00i krzyżuje jakiekolwiek plany.
Po południu, z nudów idziemy z Januszem po wodę. Konrad rozciągnięty w namiocie leczy żołądek, Janek ogólnie czuje się i wygląda źle. Zastanawia się, czy jutro da radę wyjść do Camp I.


23 lipca


Wstajemy o 7:00. Ranek jest chłodny i wietrzny, a po niebie przetaczają się chmury nie zapowiadające dobrej pogody.  Chcemy wyjść wcześnie, ale nasz transport bagaży pojawia się dopiero o 9:00. Oddajemy na osła większą część rzeczy – w sumie 55 kilogramów. Kosztuje nas to łącznie 110 dolarów.  Po pozbyciu się uciążliwego balastu, i zostawianiu paru drobiazgów w Fortunie (5 euro za depozyt obojętnie od czasu) wychodzimy w stronę Camp I.  Janusz i Konrad na czele, za nimi nasza dwójka.


Janek dziś ciągle czuje się źle i idzie na końcu. Czekam na niego, utrzymując cały czas kontakt wzrokowy. Początkowo płaskim terenem, następnie trawersem, przemieszczamy się w kierunku Przełęczy Podróżników.  Przed nami, do Camp I zmierza wiele grup turystów, w większości rosyjskich.  Pogoda początkowo ładna, z godziny na godzinę zmienia się i psuje. Bezpośrednio przed podejściem na przełęcz robimy dłuższy postój, aby zebrać trochę sił i szybko rozprawić się ze stromymi trawersami.
Wdrapanie się na Przełęcz Podróżników zajmuje nam około pół godziny.  Miejsce wbrew pozorom jest bardzo przestronne. Jeśli ktoś zastanawiałby się czy można tu robić namiot – można.  Nawet niejeden i to na trawce.  Z dostępem do wody pośrednio, ale jakoś można przeżyć.


Z Przełęczy Podróżników rozpościera się wspaniały widok na prawdziwy,  wysoki Pamir. Grzbiet rozdziela jakby dwa światy. Za nami zostaje trawiasta dolina, a przed nami rozpościera się świat lodu, skał i piachu.
Sam lodowiec wygląda ohydnie. Czarny, kamienisty, z zielonkawą wodą płynącą strumieniami.  Widok na góry również nie jest spektakularny. Tu pogoda jest paskudna, a powyżej 5000 metrów zalegają chmury.
Z przełęczy idziemy trawersem, prowadzącym sypką ścieżką. Miejscami kroki stawia się niepewnie, aby nie zsunąć się z kamieniami. Trawersy stają się bardzo monotonne. Kilometr w dół, kilometr w górę i do znudzenia.  Dla rozrywki, często mijamy się z konnymi i oślimi tragarzami, co nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Po drodze trzeba przekroczyć wartki, lodowcowy strumień, który szczęśliwie udaje się przeskoczyć.


Jest chłodno i wieje. Gdy wchodzimy na lodowiec ekipa dzieli się na dwie części. Ja idę z Januszem bardziej przodem szukać Camp I, Konrad zostaje z tyłu z Jankiem, który idzie wolniej.
Na morenie widzimy dwa znaki, które informują o lokacji namiotów agencyjnych.  Wskazują tylko kierunek, a ścieżka często się rozmywa. W pewnym momencie zastanawiamy się gdzie iść, choć w oddali widać już jaskrawożółte namioty Pamir Expediion.
W tym momencie zmienia się w ogóle moje pojęcie o Camp I.  Nie jest to jedno, wyznaczone miejsce, ale namioty róznych agncji położone są w sporej, sięgającej kilkuset metrów, odległości od siebie.  Można by rzecz, że cały obóz zajmuje powierzchnię paru hektarów lodowca.
Na szczęście namioty Pamir Expedition i Fortuna Tour są najdalej, czyli najbliżej lodowca Lenina.
Docieramy do nich po kilkudziesięciu minutach.  Dwie agencje rozłożone są w sąsiedztwie, na morenie.  Kontrastują ze sobą schludne namioty Pamiru i stare, „złachane” konstrukcje Fortuny. Ponad to w Fortunie rozbicie namiotu kosztuje 1 euro za noc od osoby.


Mimo zmęczenia, postanawiamy zaczekać z rozłożeniem i pokombinować, w Pamir Expedition.
Już przy wejściu zostajemy zaproszeni do jurty na herbatę, nikt nie pyta o pieniądze i atmosfera jest po prostu inna. Siedząc chwile w ciepłej „chatce” porównujemy podejście obu agencji i wiemy już jedno – nasza współpraca z Fortuną się kończy.
Pytamy o rozbicie namiotu w Pamirze – okazuje się, że nie będzie problemu, jeśli przygotujemy sobie miejsca. Co najważniejsze, za darmo. Tak też robimy. Teren, gdzie rozłożone są namioty Pamir Expedition jest wykorzystany do minimum, ale postanawiamy spróbować.
Gdy wraca Konrad z Jankiem, zabieramy się do robienia miejsc. Wokoło pruszy śnieg i robi się pełna, zimowa atmosfera. Praca na 4300 metrów rozgrzewa solidnie, więc  temperatura a zewnątrz się póki co nie przejmujemy.


Już po zmroku rozbijamy namioty. Wieczór spędzamy w jurcie agencji. Ten okrągły i i przestronny namiot, wyposażony w stoły, ławki i co najważniejsze – piec, stanie się przez najbliższy czas naszym małym domem. To tutaj będzie się wracało najchętniej po dniu na lodowcu, siedziało do późnej nocy i piło któryś z kolei litr herbaty.
Podbudowani gościnnością idziemy spać niedługo przed północą.


24 lipca


Po wietrznej i częściowo śnieżnej nocy wstaje piękny ranek. Choć temperatura oscyluje w okolicy zera, a nocny śnieg pokrył namiot cienka warstwą,  rzeźkie powietrze tylko zachęca do wyjścia.
Kilka chwil po otwarciu po otwarciu namiotu i rozejrzeniu się wkoło, aż chce się żyć. Pierwszą rzeczą, którą widzę, jest właśnie ON, wielki masyw Lenina, który wczorajszego wieczora był niewidoczny pod chmurami.  W całej swojej okazałości promieniuje bielą lodowców i przygniata monumentalizmem. Bez okularów nie ma mowy o wyjściu.
 Gdzieś w oddali widoczna jest wydeptana ścieżka, której zygzak przyciąga moją uwagę. Ciągnie nią niezmordowanie tabun mrówek, które z mozołem zdobywają metry, omijają szczeliny i wypluwają płuca na stromym podejściu.
Jest na co popatrzeć, a na patrzenie mamy dziś cały dzień. Mimo iż czujemy się poprawnie, przed wyjściem na lodowiec postanawiamy odpocząć.


Pogoda cały dzień dopisuje, a my leniuchujemy i wygrzewamy się na słońcu. Dziwne to wygrzewanie, bo spod ubrań nie wystaje nawet czubek nosa, ale z pewnością regenerujące i budujące na duchu.
Po południu przychodzi do nas Marija z Pamir Expedition, która prosi nas o przeniesienie namiotów. Okazuje się, że komuś nie spodobały się nasze miejsca. Jakiś życzliwi ludzi donieśli, że skoro nie mamy wykupionych pakietów, to stoimy zdecydowanie za blisko jurty obozowej. Oni płacą i idą dłużej, to czemu nam, za darmo, ma być  lepiej?
Nie wiem, jak chłopaki odbierają taki rozwój sprawy, ale mnie ta zawiść ludzka doprowadza do szału. Klnę na czym świat stoi i na wszystkich wkoło. Każdego spotkanego obdarzam też subtelnym spojrzeniem mordercy.  Cóż jednak mamy zrobić, trzeba się przenieść. Na szczęście mogę wyżyć się na łopacie, przygotowując nowe miejsce pod namiot.
Przeprowadzka jest mocno problematyczna, a teren nierówny. Z niechęcią przewalamy kupę kamieni ponad godzinę. Wreszcie stawiamy namioty i przygotowujemy jutrzejsze wyjście.
Wieczór „karciany” i nawadnianie  w jurcie Pamir Expedition (PE).


25 lipca


Krótka noc. Budzę się w ciemnościach, o 4:30.
Po unieruchomieniu budzika dopada mnie straszliwy nihilizm z którym trzeba walczyć. Po założeniu ubrania jest już lepiej, a wciskając botki w skorupy, przy odrobinie mroźnego powietrza, odzyskuję kontakt z rzeczywistością. Chłopaki w namiocie obok również się grzebią.
Idziemy do jurty obozowej na musli. Wrzątku wystarczy, bo prosiliśmy o przygotowanie go wczoraj wieczorem. Nic nas to nie kosztuje, a za wielką PE należy się kolejny plus.
Przed wschodem słońca pogoda jeszcze nie jest pewna. Pruszy śnieg.  Zakładamy uprzęże na cztery litery i idziemy na lodowiec.  Przed nami ciągnie się już wąż światełek, a my pozostajemy gdzieś w ogonie.
Dziś niesiemy depozyt z jedzeniem na górę i planujemy zostawić go gdzieś w okolicach Camp II
Lodowiec w dolnym biegu jest stabilny, zmrożony i niemal pozbawiony szczelin. Robimy tak jak wszyscy – nie wiążemy się. Po kilkunastu minutach marszu pomiędzy lodowymi pagórkami docieramy do podejścia. Tu już trzeba wyłożyć liny i raki. W międzyczasie pogoda poprawia się i wkilka minut wszystkie chmury znikają z nieba.


Dzielimy się w dwie dwójki - Ja z Januszem, Konrad z Jankiem.  Związani ruszamy powoli do góry. Krok za krokiem, bez pospiechu się rozgrzewamy. Temperatura ciągle ujemna, słońce jeszcze nisko.  Przechodzimy przez kilka mniejszych szczelin, przy większych asekurujemy się „z prusika”. Jeszcze przez spiętrzeniem lodowca, wraz z Januszem odstawiamy drugą dwójkę na sporą odległość. Przed najbardziej stromym fragmentem podejścia zatrzymujemy się na herbatę.
Z góry schodzi jakaś międzynarodowa ekipa. Jeden z Kazachów pyta nas o Olę Dzik, podobno ma być za kilka dni. Mówi też o wczorajszym wypadku. Dwójka alpinistów odmroziła sobie wszystkie palce na szczycie.
Same nieciekawe informacje, mógłbym rzecz. Niedawno w Base Camp docierały do nas wiadomości o Polce z obrzękiem mózgu,  którą sprowadzano do BC, a teraz kolejne hiobowe wieści.
Gdy Kazach kończy mówić, ze stromej ścianki zaczyna spadać człowiek. Toczy się kilkanaście metrów po zboczu, obraca i pędzi w naszą stronę.
Jestem związany z Januszem liną, więc pomiędzy nami zapada mała konsternacja, po czym rozbiegamy się na boki.
Niemiec , jak się później okazało, zatrzymuje się jednak samodzielnie, kilka metrów przed nami.


Trochę oszołomieni sytuacją czekamy na chłopaków przed podejściem. Wyciągamy czekany. Zbocze, dość konkretnie nachylone, zaporęczowane jest mniej więcej od połowy w górę, a poręczówka u dołu wisi luźna.  Idziemy prosto pod górę, pomagając sobie rakami i czekanami.  Odcinek męczący, ale przyjemny.  Dalej czeka slalom  między wielkimi szczelinami i przekraczanie kruchego mostu śnieżnego. Wkładamy w marsz trochę wysiłku i spieszymy się, aby przejść go jak najszybciej.


Słońce zaczyna już konkretnie dogrzewać. Można zdejmować kolejne elementy ubioru. Od tego momentu wiele ekip się rozwiązuje, ale my nie znając lodowca zostajemy związani z prawidłami bezpieczeństwa. Dalej szczelin faktycznie jest mniej, a przynajmniej większość niewidocznych.


Tutaj, na wysokości prawie 5000 metrów marsz jest już trudniejszy. Kroki coraz krótsze, a słońce jeszcze bardziej bezlitosne. Robimy częstsze postoje, a Konrad i Janek i tak zostają coraz bardziej z tyłu.
W końcu około 14:00 docieramy do wysokości około 5300. Chłopaki trafiają tu  za pól godziny i razem na trawersie przed Camp II zostawiamy depozyt. Kopiemy dziurę w śniegu, zapisujemy na GPS współrzędne, robimy zdjęcia i inne pomiary.  Po robicie szybko ewakuujemy się w dół, bo na horyzoncie „malują się” ciemne chmury.


Ponownie idąc w dół odstawiamy chłopaków. Zejście przebiega bardzo szybko, choć lodowiec jest już bardzo grząski, niestabilny i „dziurawy”. Spiętrzenie pokonujemy z asekuracją „z prusika”, a przy stromym zboczu zjeżdżamy z poręczówki.
W bezpiecznym miejscu czekamy na chłopaków, aby nie szli sami przez najtrudniejszy odcinek. Temperatura spada i wkrótce zaczyna padać deszcz.


Konrad i Janek pojawiają się po jakimś czasie i bez werwy zabierają się za zejście.  Po kilkunastu minutach radzą sobie ze zboczem i już wszyscy możemy iść w kierunku żółtych namiotów.
Lodowiec w dolnym biegu jest teraz wyjątkowo paskudny. Na powierzchni wpłyną tysiące małych potoczków i nietrudno wywinąć „orła” idąc bez raków.
Do Camp I wracamy około 18:00 i pierwsze co robimy to zajmujemy miejsce w ciepłej jurcie.
Podczas spożywania wieczornego liofila Konrad nagle informuje nas, że więcej do góry nie wychodzi i wraca. Decyzję tłumaczy kontuzją łydki.  Zaskoczeni takim obrotem spraw, usilnie próbujemy przekonać go do zmiany postanowień, a w najgorszym razie do pozostania w Camp I.  Niestety, Konrad pozostaje nieugięty i zamierza wracać.
Taka zmiana w składzie, z mojej perspektywy jako nieformalnego kierownika wyprawy, jest bardzo kłopotliwa i dobijająca. Cały wieczór zajmuje rozmyślanie nad możliwymi alternatywami, co powinno zostać z nami, a co powinien wziąć Konrad, dzielenie się na nowo jedzeniem i ogólna reorganizacja.
Późną nocą pakujemy jeszcze rzeczy, jakie zostawimy w Camp I w depozycie (depozyt na czas nieokreślony kosztuje 15 dolarów od pakunku) i idziemy spać .


26 lipca


Budzimy się w okolicach 5:00 i staramy na szybko ogarnąć. Nie przychodzi to jednak łatwo, bo  z namiotami mamy kupę zabawy.
Po śniadaniu w jurcie żegnamy się z Konradem i wychodzimy na lodowiec.  Zbieramy się później niż wczoraj, może nawet zbyt późno.  Wiążemy się teraz w trójkę i atakujemy podejście. Krok po kroku, jednak z większym animuszem  i szybciej niż ostatnio.


Strome zbocze pokonujemy już inaczej niż poprzednio, kilkoma wąskimi zygzakami, bez asekuracji i bez problemów. Za newralgicznym odcinkiem rozwiązujemy się, jak większość  zespołów.
Ja i Janusz wychodzimy szybciej po depozyt, Janek drepce spokojnie za nami.  Do miejsca, gdzie zostawiliśmy jedzenie w foliowych workach dochodzimy po 14:00. Pomiar GPS, porównywanie ze zdjęć i…  … i nic nie możemy znaleźć. Początkowo powoli, z czasem już bardziej zrezygnowani, na zmianę sondujemy i kopiemy czekanami śnieg, który zdążył już solidnie zamarznąć. Z pozoru prosta czynność, w konsekwencji roztacza nad naszymi głowami czarne myśli – jeśli nie znajdziemy jedzenia które stanowiło większość całego wyżywienia, to o wchodzeniu nie ma już mowy.
Godzinna rąbanina na tej wysokości solidnie nas męczy, choć opłaca się. W pewnym momencie, sondując kolejne metry czuję miękki, sprężynujący materiał.  Jest – przechodzi mi przez myśl – i moment ten staje się dla mnie najszczęśliwszą chwilą od paru dni.


Wygrzebujemy pakunek i dzielimy po równo. Janek, który dotarł do nas w międzyczasie również zostaje obdarzony ładunkiem. Chyba nie zdaje sobie sprawy, że było „o włos”.
 W pełnym słońcu i prawie dwudziestoma kilograma mami na plecach marsz zamienia się w katorgę. Teoretycznie obóz II już widać, jednak w praktyce do przejścia zostało jeszcze kilkaset metrów równego trawersu.
Idziemy krok za krokiem i metr za metrem. Plecak koszmarnie wciska w ziemię, a głowa ciąży na ramionach. Cały, niby łatwy odcinek zajmuje nam około godziny. Zostawiamy plecaki  na ścieżce, w okolicach „dolnego” obozu II i na lekko maszerujemy poszukać miejsca na górze.


W „górnej dwójce”, na wysokości 5400 metrów,  stłoczenia namiotów sięga granic. Od brzegów szczelin, Az do skał, na każdym częściowo płaskim skrawku śniegu stoi namiot. Jakiś Rosjanin wskazuje nam dwa „znakomite” miejsca, w których gromadzi się około 10 cm stojącej wody. Bez namysłu wracamy w dół i za takie wygody dziękujemy.


„Dolna dwójka” , o powierzchni kilku arów, choć w większym stopniu narażona na lawiny, jest o niebo przestronniejsza.  Jeśli do wyboru mamy relatywnie czysty śnieg i dużo miejsca,  albo codzienne taplanie się w wodzie, to zdecydowanie  wolimy  zaryzykować.
Chwilę później wybieramy miejsce nieopodal ścieżki i kopiemy dwie platformy. Zmęczeni jesteśmy solidnie, a wysokość daje się we znaki, toteż praca posuwa się na zasadach „slow motion”.
Późnym popołudniem stają dwa namioty, zakotwiczone na workach foliowych i czekanach, a my zabieramy się za gotowanie jedzenia i wody.  Pogoda piękna, jednak gdy słońce zachodzi za grań temperatura spada automatycznie o kilkanaście stopni i musimy cieplej się ubrać. Cały wieczór zajmuje nam nawadnianie się  i jedzenie liofili.  Janka męczy ból głowy, ja z Januszem zachowujemy poprawną formę.


27 lipca


Dziś znowu odpoczywamy. Wstajemy późno, po 9:30 i zabieramy się za podstawowe czynności.  Właściwie cały dzień skupia się wokół gotowania wody i jedzenia.  W przerwach przepakowujemy się, spacerujemy  po obozie i obserwujemy lokalne udogodnienia typu kibel (a właściwie kilkudziesięciu centymetrowy murek na planie kwadratu).
Utrzymuje się znakomita pogoda. Gdy słońce wschodzi wysoko, śnieg wkoło zaczyna się topić, a ukrop jest nieznośny.


Jak już nas ostrzegano na dole, przebywanie w obozie II jest mocno specyficzne i męczące. Gdy słońce grzeje i nie ma wiatru (tak jest najczęściej), temperatura wyciska pot z człowieka odzianego  w same gacie. Natomiast gdy zachmurzy się, ciepło gdzieś ucieka i z ukropu zostaje kilka stopni powyżej zera. Wtedy trzeba się ubrać. Cały zaś dzień, jest najczęściej pasmem takiego mixu.
Tym samym odpoczynek w Camp II jest odprężający tylko z nazwy i pełni jedynie dobrą funkcję aklimatyzacyjną. Z przyjemnością ma niewiele wspólnego.
Wkoło nas cały czas odbywa się duża rotacja ludźmi. Cześć ekip wchodzi, część schodzi, większość jednak zmierza do góry.


Po obiedzie, jesteśmy już znudzeni siedzeniem w namiocie. Ja i Janusz czujemy się dobrze, więc postanawiamy wyjść kawałek w kierunki jutrzejszej trasy. Janek nie wychodzi z nami, gromadząc energię na kolejny dzień.
Na lekko, bez żadnego balastu, dochodzimy do grzbietu na wysokości 5700 metrów i zawracamy do obozu.
Cała wycieczka zajmuje niewiele ponad godzinę.
Wieczorem segregujemy i ewidencjonujemy jedzenie. Decydujemy wynieść większą część do ostatniego obozu, a zostawić tylko, co niezbędne.


28 lipca


Budzimy się jeszcze przed wschodem słońca, o 5:00. Jemy śniadanie, robimy herbatę i pakujemy mój namiot, który zamierzamy rozstawić w Camp III. Drugi namiot zostaje w obozie II.
Choć pogoda dopisuje, to jednak dzień nie zaczyna się dla mnie zbyt dobrze. W skutek zapominalstwa najpierw zostawiam w namiocie całą wodę z bukłakiem  i muszę się  wracać, a podczas drugiego podejścia zauważam, że od kilku minut idę bez raka, który dziwnym trafem odpiął się. Zawracam więc ponownie, klnąc przy tym solidnie na siebie.
W sumie nadrabiam ponad 100 metrów podejścia i tracę cenny czas. Janusz czeka  na mnie na ścieżce, a Janek który szedł najwolniej, jest już niedaleko grzbietu.
Moje trzecie podejście wiedzie już bezpośrednio na górę. Pomimo wczesnej godziny, na osłoniętym od wiatru stoku słońce dogrzewa straszliwie i potęguje zmęczenie. Z racji wysokości podchodzimy bardzo wolno, ale po kilkudziesięciu minutach doganiamy Janka i dalej idziemy jednym tempem, blisko siebie.  Często stajemy, aby odpocząć.
Ścieżka początkowo biegnie stromym podejściem, aby wyjść na grzbiet i wypłaszczeniem dojść do głównej trudności.


To podejście na Pik Razdielnaja (6200 metrów). Pod stromy stok docieramy w samo południe i od razu robimy postój, aby wypoczęci zmierzyć się z podejściem.
W przerwie obserwujemy, że na wypłaszczeniu rozstawione jest kilka namiotów. Koniec końców, mógłby to być ciekawy obóz pośredni, choć narażony na lawiny z Razdielnej.
Po chwilowym odpoczynku, ruszamy powoli do góry. Ścieżka przechodzi tu w zygzak który biegnie aż do Camp III.
Kroki stają się coraz krótsze, pomaga zachowanie jednego schematu. Dziesięć tupnięć, postój, nawrót i w drugą stronę.


Droga, poza wyciskaniem z nas resztek energii, jest bardzo monotonna.  Co kilkadziesiąt metrów w pionie, robimy dłuższe, kilkuminutowe przerwy.
Mimo, iż za plecami mamy otwartą przestrzeń, niebo jest bezchmurne, a wiatru, jak na złość, brakuje. Słońce ma pełne pole do popisu i męczy nas okrutnie. W innych warunkach pewnie przeklinaliśmy wiatr, ale teraz jego podmuchów z nadzija oczekujemy.
Około 300 metrów przewyższenia kosztuje nas 2 godziny marszu.  Wreszcie teren się wypłaszcza, a naszym oczom ukazują się namioty.


Docieramy do Camp III. W pierwszym momencie jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni i szczęśliwi z wejścia na 6100 metrów.  Radości nie ma granic i póki co nic innego się nie liczy.
W oddali możemy podziwiać grań Lenina w całej okazałości, aż do szczytu. Z tej perspektywy robi  niesamowite wrażenie, lecz  duże odległości również wywołują niepokój.
Po chwilowej radości, pora zejść na ziemię.  Jesteśmy solidnie wypompowani, a przed nami jeszcze praca na dziś.


Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Janek nie zabawia tu długo. Topi tylko śnieg do termosu, po czym zaczyna schodzić. Rano uznaliśmy, że jeśli dziś czuje się niepewnie, to lepiej dla niego, aby spędził noc w obozie II.
Ja z Januszem zostajemy w Camp III i postanawiamy od razu rozprawić się z namiotem. Nie przychodzi nam to łatwo. Pomijając już ogólne zmęczenie i opór organizmu przed pracą na tej wysokości, to nasze samopoczucie pozostawia wiele do życzenia.  Czujemy się słabo, a w skroniach pulsuje.
Powoli i na zmianę kopiemy w  miękkim śniegu platformę głęboką na pół metra i w niej, na workach foliowych i czekanach montujemy namiot.
Po wypakowaniu wszystkich rzeczy, wskakujemy do środka.  Walacząc ze zmęczeniem gotujemy wodę. Koszmarnie chce się spać, ale mamy świadomość, że dziś mało piliśmy i możemy się odwodnić.
Gotowanie wody oscyluje na komedię. Ja trzymam garnek na gazie, Janusz palnik, a obaj przysypiamy co kilka chwil. Raz po raz, kuksańcami budzimy się wzajemnie, aby nie wylać wszystkiego na siebie.
Zmagania z palnikiem zajmują kilka godzin, ale udaje się nam porządnie napić,  wcisnąć w siebie liofila i ugotować nawet wodę na rano.


Czujemy się nietęgo, ale poza bólem głowy  nic nam nie dolega. Wieczorem jest zimno. Z namiotu nie chce się wychodzić, choć w pewnym momencie, jedyna zapalniczka odmawia posłuszeństwa i jesteśmy zmuszeni poszwendać się  wkoło, w celu pożyczenia takowej.
Rozmawiamy również z kilkoma zespołami, które ostatnio były na szczycie – w tej pogodzie wejście było stosunkowo łatwe.


Wieczorem, ostatkiem chęci wychodzę jeszcze na piękny zachód słońca, który na tej wysokości jest nie lada widowiskiem i tym samym kończę swoją aktywność na dziś.
Uporawszy się z jedzeniem, zawijamy się w śpiwory. Noc przesypiamy  znośnie, chociaż nie jest przyjemnie i dłuży się niemiłosiernie. Gdy pierwsi alpiniści wychodzący w kierunku szczytu budzą nas po 3:00, nie możemy porządnie zasnąć i niecierpliwie czekamy na słóńce


29 lipca


Nowy dzień, od rana przynosi nawrót bólu głowy. Blask promieni słonecznych w namiocie jest sygnałem do pakowania. Chcąc jak najszybciej znaleźć się na dole jemy tylko po batonie i pakujemy się. Na zewnątrz solidnie wieje, ale bezchmurna aura ciągle się utrzymuje.  Mój namiot wraz z jedzeniem zostawiamy w Camp III i liczymy, że nic z niego nie zniknie.
Zaczynamy zejście. Droga w dół, w porównaniu do mozolnego wdrapywania się, upływa błyskawicznie.  Solidnie wieje, ale zakapturzeni, przy szybkim marszu natychmiastowo się rozgrzewamy.  Z każdym metrem w dół czujemy się lepiej, a pod ścianą Razdielnej obaj jesteśmy jak nowo narodzeni. W Camp II meldujemy się po godzinie marszu – o 10:10. W stosunku do podchodzenia to szybkość wprost niesamowita.
Po chwili odpoczynku w obozie zaczynamy odczuwać głód.  Jako, iż mamy czas fatygujemy się na przygotowanie ciepłego musli. W tym czasie Janek zaczyna się pakować i opowiadać o mozolnym wczorajszym zejściu do Camp II.
Po jedzeniu suszymy jeszcze śpiwory i powoli zbieramy do wyjścia.


Wiążemy się w trójkę i nieprędko kierujemy w dół. Słońce mocno grzeje, a na tej wysokości złośliwy wiatr znowu wieje gdzie indziej. Jest piekielnie gorąco i choć schodzimy w dół w samych koszulkach pocimy się solidnie.
Ogólne wyczerpanie aklimatyzacją najbardziej  widać po Janku. Powoli stawia kroki i często chce się zatrzymywać.
Lodowiec w południe jest już grzązki i nieprzyjemny do marszu. Dostrzegamy również, że z dnia na dzień traci na stabilności.


W czasie gdy siedzieliśmy na górze, pootwierało się wiele nowych szczelin, a stare poszerzyły. W tych warunkach uważnie miarkujemy każdy krok i zwracamy uwagę na zachowanie śniegu pod butami.
Niektóre szczeliny trzeba przeskakiwać, kruche mosty śnieżne pozostawiają wiele do życzenia po swojej stabilności.


Stałe zachowywanie uwagi, trzymanie napiętego sznurka i asekuracja kosztują nas wiele nerwów .  Parę razy, na mocowaniu poręczówek udaje się założyć jakiś przelot, ale należą one do rzadkości.
Na szczęście do szczeliny nikt nie wpada, a dochodząc do płaskiej części lodowca wiemy, że właściwe trudności mamy już za sobą.  Rozwiązujemy się i czym prędzej kierujemy do Camp I. W oddali widać już znajome, żółte namioty, które przywołują w naszych głowach najlepsze skojarzenia od kilku dni.

Ciąg dalszy niebawem

Pozdrawiam


Tomasz Duda




Pik Lenina 2013 – relacja Część III – Atak i powrót

$
0
0
Część III – Atak i powrót

29 lipca, ciąg dalszy



Lodowiec, choć w dolnym biegu właściwie „rozbrojony” ze szczelin, o tej godzinie jest „rozbrejony”  do granic chłonności. Chodzenie czy raczej taplanie się spowalnia tempo choć nasila pragnienie osiągnięcia kamienistej moreny.
Rozwiązawszy się, maszeruję z Januszem szybciej, a Janek podąża za nami. Za pół godziny osiągamy Camp I, a obozujący przypatrują się nam trochę dziwnie. Bez zbędnych spacerów, pierwszym miejscem jakie odwiedzamy jest obozowa jurta.
Zamawiamy na wieczór namiot agencyjny (15 dolarów za noc), dostajemy herbatę i cukierki, po czym siadamy na plastikowych krzesełkach ogrodowych przy stoliku z tegoż zestawu.  Dopiero teraz, rozłożywszy się wygodnie ( a  na warunki ostatnich dni niebiańsko komfortowo), zaczynamy czuć zmęczenie.
Popołudniowe słońce grzeje przyjemnie – co jest tu rzadkością –, a my po prostu siedzimy, podziwiając niebanalne otoczenie. Po kilkunastu minutach dołącza do nas Janek i po chwili kontemplujemy już w komplecie.
O ile należę do osób, które nie potrafią po prostu nic nie robić, to w tym momencie właśnie nihilizmu potrzebuję.
Dopiero kilkadziesiąt minut później silimy się na jakieś ruchy, przypominając sobie o potrzebach fizjologicznych, czy niewygodnym ubraniu.
Na namiot przychodzi nam chwilę poczekać, więc stolik okupujemy aż wieczorny chłód przepędza nas do jurty.


Tam spędzamy cały wieczór, przy którymś z kolei liofilu i kolejnym litrze herbaty. Jedyne co nas martwi, to niepewne prognozy pogody.  Do tej pory utrzymywała się wspaniała aura, choć następne dni mają przynieść załamanie. W duchu liczymy, że jednak uda nam się zdążyć z akcją górską.
Noc spędzamy w żółtym namiocie Pamir Expedition. Wcześniej już nieraz z zazdrością patrzyliśmy na te przestronne konstrukcje, a teraz wreszcie możemy przespać się w warunkach oscylujących na normalne. Drewniane deski pod grzbietem są dziś niczym porządny materac.


30 lipca


Dzisiaj uskuteczniamy długo oczekiwany dzień restu. Choć chcielibyśmy spać do południa, to jednak temperatura wygania nas ze śpiworów około 9:00. W namiocie jest gorąco, choć po wyjściu z niego okazuje się, że poranna temperatura jeży włosy na ciele.
Póki co, bez konkretnych planów krzątamy się swoimi drogami, by niebawem spotkać się na śniadaniu w jurcie. Ta świeci dziś pustkami.  Wielu ludzi, z obawy przed prognozami, postanowiła wyruszyć w kierunku szczytu.
Rozmowy o pogodzie, której prognoza wisi na tablicy niedaleko nas, zajmują nam długo czasu. Marija z PE wspomina, że za kilka dni w Pamir ma przyjść „tajfun” , co nie wróży nic dobrego.
Następnie zastanawiamy się i dyskutujemy, co wziąć na atak szczytowy, co pozostawić i dlaczego.  Leniwe śniadanie przeciąga się i do namiotu wracamy właściwie w porze obiadu.
Zabieramy się za prozaiczne czynności – wierzenie śpiworów czy pobieżne naprawy sprzętu.  Niby luźna atmosfera, ale każdy z nas ma na karku jutrzejsze wyjście i trochę się denerwuje. Ucho wyłapuje każdą nową informację o pogodzie i „trawi” po swojemu.
Późnym popołudniem silimy się na chwilę dyscypliny i pakujemy plecaki. Choć mamy już konkretny spis co zabrać, a co nie, to jednak nie wszystko jest takie proste. Plecaki muszą być lekkie, ale też nie można pominąć niezbędnych rzeczy.


Jeśli chodzi o jedzenie, to zabieramy go na 4,5 dnia(licząc z tym co mamy odłożone w obozach). Zakładając, iż wejście i zejście zajmie około 3,5 dnia, to zostawiamy sobie jedną dobę zapasu  w racjach żywnościowych.
Musimy również rozwiązać problem ognia. Wymieniamy się ze spotkanymi Polakami za takową i kupujemy zapałki.
Wieczorem wykupujemy kolejny nocleg w agencyjnym namiocie i bierzemy kolację (15 dolarów na głowę), zachęceni wcześniejszymi obserwacjami lokalnego jedzenia.
Mimo wielkich oczekiwań, posiłek nie powala. W tych warunkach pewnie trudny do zrobienia (jakieś mięso zapiekane w cieście, z późniejszych obserwacji wnioskuję, że była to odmiana kirgiskiej „Samsy”), ale zupełnie nie to, czego się spodziewamy. Liczyliśmy raczej na warzywa, którym w diecie ewidentnie nam brakuje.
Specjał PE dodatkowo powoduje u mnie kłopoty żołądkowe, które w tym momencie są najmniej pożądane. Zniesmaczony dosłownie i w przenośni, przed północą kładę się spać.


31 lipca


Noc, dzwoni budzik. Godzina 4:00 nieubłaganie zaczyna nasz kolejny dzień pod Leninem.  Dziś na narzekanie nie ma czasu, musimy szybko sprężyć się i wyjść. Oszczędzając sobie pakowanie namiotu, zbieramy się całkiem żwawo. Szybko jemy śniadanie w jurcie, napełniamy pojemniki na wodę i wychodzimy, przeglądając w myślach cały ekwipunek i szukając brakujących elementów układanki, która ma spójnie działać  następnych kilka dni.
Pomimo mrozu, dziś jest stosunkowo ciepło, a niebo bezchmurne. Pogodę wykorzystuje wiele zespołów i chociaż wychodzimy o 5:30, główną ścieżkę szturmuje już wielu ludzi.
Znów wiążemy się we czwórkę i bez marnowania czasu ruszamy na ścieżkę. Maszerujemy niezbyt szybko, ale systematycznie i rzadko się zatrzymujemy. Przecież to już nasze trzecie podejście, toteż mijamy wiele zespołów. Lodowiec bardzo zmienił się odkąd pierwszy raz postawiliśmy na nim swe raki. Nawet w stosunku do sytuacji sprzed dwóch dni, jest gorzej. Pootwierało się wiele nowych szczelin, mosty śnieżne mają nieraz po 20-30cm grubości, a trzeba z nich korzystać.
Piekące słońce dopada nas wysoko na lodowcu Lenina, ale od razu zmusza do zmiany odzienia.


Równym krokiem, około 11:00 dochodzimy do Camp II.
Ku powszechnej uciesze, namiot stoi, a jedzenie jest nienaruszone. Od razu zabieramy się do naprawy schronienia, pod którym wytopił się śnieg.
Docierając tak wcześnie do dwójki, rysuje mi się w głowie mglisty plan maszerowania jeszcze do obozu III, ale szybko zarzucam ten pomysł. Janek nie nocował jeszcze w Camp III, a całodzienny marsz skutecznie wykluczyłby jutrzejszy atak szczytowy.


Zostajemy więc na 5400. Mamy świadomość, że o komforcie możemy zapomnieć, bo na trzech chłopa mamy mały, dwuosobowy namiot, w którym trzeba koczować co najmniej jeden dzień.
Początkowo jest bardzo gorąco i ucinamy sobie drzemkę, ściśnięci, choć chwaląc odrobinę cienia, którą mamy nad głową.
Pogoda zmienia się po 15:00. Cały masyw zakrywa się chmurami i zaczyna padać śnieg. Do naszego małego namiociku musimy dorzucić wszystkie rzeczy i czekać.
Taktyka na dziś – gotować wodę, przyjmować jedzenie i nie ogłupieć.  Z powodu ciasnoty, wszystko trzeba robić na zewnątrz.
Pod wieczór pytamy Hiszpanów którzy rozbili się nieopodal,  o możliwość przechowania w pustym namiocie swoich rzeczy. Na szczęście zgadzają się i nie musimy upychać ich u siebie pod sufit.
Śnieg pruszy właściwie całą noc, którą przesypiamy nie gorzej, nie lepiej, jak znośnie.


1 sierpnia


O 4:00 nad ranem ciągle sypie. Na tą godzinę nastawiliśmy budziki, ale bez namysłu je wyłączamy. Namiot od wewnątrz mokry, jednak nie pozostaje nic lepszego jak siedzieć w środku.
6:00 i 7:30 również nie przynosi zmiany w sytuacji. Śpimy więc i co jakiś czas w letargu strzepujemy śnieg ze ścianek namiotu.  Janusz wychodzi za potrzebą, ale mówi, że nie jesteśmy zasypani. Śpimy więc dalej. O 8:00 w środku jest ciągle jakoś ciemno, a śpiwory wilgną. Teraz ja zbieram się za potrzebą i wychodzę.  Ku mojemu zdziwieniu namiot jest cały zasypany, a chłopaki wcześniej wychodząc nie pokusili się o odkopanie go.
Z nerwami i wyrzutami biorę się za łopatę i przywracam cyrkulację powietrza.
Obserwuję również otoczenie wkoło. Mgła, drobny śnieg i o wyjściu póki co nie ma mowy.
Śnieg pada do południa, a my siedzimy w namiocie, drzemiemy i rozprawiamy co zrobić z dniem dzisiejszym. Wkoło grzmią lawiny, co nie napawa optymizmem. Nie są wprawdzie duże, ale świadomość, że śpimy w obozie bardziej na nie narażonym, nie poprawia nam humoru.
Gdy przestaje padać, zabieramy się za gotowanie, pakowanie, ale o 14:00 nie jesteśmy jeszcze gotowi.
Tymczasem na zewnątrz pogoda zmienia się o 180 stopni. Z chmur wychodzi słońce i grzeje ogniem piekielnym.
Po rozważeniu wszystkich za i przeciw decydujemy się jednak zostać w obozie drugim. Hiszpanie, którzy obozowali obok nas schodzą na dół i zostawiają pusty namiot. Bez zastanowienia wykorzystujemy go dla siebie. Janek kładzie się do „hiszpańskiego” namiotu odpocząć, a ja z Januszem mam już wystarczający komfort w Husky.
Od kilku dni męczy mnie suchy kaszel. Na tym etapie to już bardzo niepokojący objaw, który może doprowadzić do konieczności powrotu. Pobyt w dwójce wykorzystuję więc do rozpuszczania proszków i łykania tabletek.


W wolnej chwili obserwuję cały obóz drugi i mogę powiedzieć, że cały lodowiec, uległ wielu przeobrażeniom. Czystość śniegu wokoło pozostawia wiele do życzenia, a teren camp’u znaczą liczne szczeliny. Po drodze do ”kibla” trzeba dwukrotnie skakać, a Janek i Janusz zaliczają w ciągu dnia po jednej wpadce do takiej dziury.  Platforma, gdzie kilka dni temu biwakował znajomy Węgier, mimo zatłoczenia jest pusta. Powód - w samym centrum miejsca, gdzie niedawno stał namiot, wyziera dziura bez dna.
Wieczorem kombinujemy jeszcze, gdzie zostawić kilka niepotrzebnych rzeczy, jak np. linę. Z pomocą przychodzą nam poznani w Camp I Polacy, którzy użyczają trochę swojego miejsca w namiocie.
Plan na pozostałą część dnia przyjmujemy taki, jak wczoraj – gotowanie do oporu i jedzenie ile wlezie. Postulaty udaje się zrealizować, po czym przed 21:00 kładziemy się spać.


2 sierpnia


O 4:00 rano śnieg pruszy ponownie, toteż przestawiamy budziki. Gdy o 5:30 pada jednak dalej, jesteśmy zdeterminowani i zaczynamy się ubierać.
Śnieg powoli ustaje i przy wychodzeniu z namiotu nie pada już wcale. Dwie godziny zajmuje nam zgarnianie całego dobytku i o 7:30 wyruszamy do góry.
Pogoda jest niepewna. Dominuje mgła, choć gdzie niegdzie przebija się słońce, dając złudne nadzieje.
Na pierwszym podejściu ze zdziwieniem odkrywam, że czuję się mocno osłabiony. Do tej pory w obozie byłem w idealnej kondycji, a teraz? Co się dzieje?  Jest naprawdę ciężko i po pierwszych stu metrach, zaczynam w siebie powątpiewać.  Po chwilowym upadku ducha i tłumaczeniu samemu sobie bez przekonania, że „będzie lepiej” , zbieram się w sobie i idę. Janusz obok motywuje mnie również.
W czasie mozolnego marszu mam czas na zastanowienie się nad moim stanem i dochodzę do wniosku, że osłabienie musi być wynikiem przyjmowania proszków na przeziębienie i tabletek na kaszel, jakie ładowałem w siebie ostatnie dwa dni.


Moja niedyspozycyjność na szczęście odchodzi wtedy, kiedy potrzeba,  przed podejściem na Razdzielną.
Pogoda teraz nam sprzyja – brak słońca, lekki wietrzyk – idealnie aby pakować się na 6000 metrów.  Pokonywane drugi raz podejście, nie jest takie straszne. Robimy tylko kilka postojów i konsekwentnie pniemy się do góry. Otoczenie zasnuwa się mgłą, a po chwili widoczność spada „do następnej chorągiewki” 10 metrów wyżej.
W Camp III zatrzymujemy się o 12:30. Mimo obaw, mój namiot nie jest zbytnio przysypany i z odkopaniem go radzimy sobie w kilka minut. Jedzenie również pozostało nietknięte.
Wyzwaniem będzie za to zbudowanie platformy pod kolejny namiot. Warunki nie są sprzyjające. Na wypłaszczeniu pod Razdzielną wieje solidnie, do tego zacina śniegiem w oczy, a nasza adaptacja do przebywania tu jest jeszcze niekompletna.


Chcąc jak najszybciej znaleźć się w namiocie zaczynamy kopać. Dwie łopaty własne, plus jedna pożyczona i każdy ma pracę. Śnieg jest teraz twardszy niż parę dni temu i idzie to opornie. Trzeba rąbać czekanem, a na tej wysokości to meczące zajęcie.
Robota szybko nas wypompowuje, atmosfera jest nerwowa.  Mnie ciągle jeszcze boli głowa i pulsuje w skroniach.
W kilka chwil później, kopiemy już we czterech. Dołącza się do nas jakiś alpinista, który bez pytań, bez słowa bierze łopatę i kopie. Skinie głowy, spojrzenie i tutaj, teraz, rozumiemy się doskonale.
- Dziękujemy - nie ma sprawy – a nikt nie wypowiada ani słowa.
Pomoc jest bardzo motywująca i zachęca do wytężonej pracy. Sprawniej idzie machanie łopatą, rozkładanie namiotu i wypakowywanie.


Godzinę po rozpoczęciu pracy siedzimy już na karimatach, pod „dachem”.  Do wieczora gotujemy wodę, uzupełniany płyny i przepakowujemy się na jutro. Musimy pożyczać zapalniczkę. Nasze niestety odmawiają współpracy i jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę Rosjan z namiotu obok.
Pogoda jest bardzo zmienna, od przejrzystego nieba po chmury. Mocno wieje. Na jutro prognozy niepewne, ale większość pesymistycznych.
Kładziemy się wcześnie spać i długo leżymy w śpiworach, nie mogąc zasnąć. Każdy myśli tylko o jednym. Jutro wielki dzień…


3 sierpnia



Budzimy się o 4:20. Przynajmniej ja z Jankiem. Mimo wszystko o 20 minut za późno, ale z powodu słabego budzika, najzwyczajniej w świecie zaspałem.  Jak słychać, Janusz w namiocie obok, krząta się już na dobre.
Po chwili przychodzi do nas i ściśnięci w czerwonym Husky robimy śniadanie, gotujemy wodę i ogarniamy się.
Z namiotów wygrzebujemy się około 5:00.  Tam jeszcze czeka nas walka z rakami i ubraniem, dopinanie wszystkiego na ostatni guzik w sensie dosłownym i o 5:20 możemy się zbierać.
Kontemplując otoczenie, nie mam najlepszego przeczucia. Jest jeszcze ciemno i cholernie zimno. Może sama temperatura nie jest bardzo niska, ale chłód potęguje przenikliwy, mocny wiatr, który wieje z południa i omiata grzbiet. Po niebie przechodzą chmury, wokół nas również widoczność raz wydłuża się, a raz skraca do kilkunastu metrów.
Wychodzimy więc. Początkowo droga biegnie w dół do przełęczy na 5900, a następnie wspina się do góry. Przed nami idzie kilka osób, lecz co chwila znikają nam z oczu.
Maszerujemy solidnie opatuleni. Poza bielizną i polarem, ja i Janek idziemy jeszcze w swetrach puchowych. Podczas gdy jeszcze nigdy w puchu nie miałem okazji podchodzić i liczyłem, że wkrótce będzie mi gorąco, tak tutaj targany wiatrem nie odczuwam żadnego przegrzania.
Zimno najbardziej doskwiera kończynom. Nogi w butach, mimo dobrych skarpet i teoretycznie ciepłych butów, po wyjściu z namiotu zmarzły i nikt teraz nie może ich rozgrzać.  Ręce, hoc zawinięte w  3 pary rękawic, również grabieją na kijkach.  Chyba jednak jest zimniej, niż mi się wydawało.
Podchodzimy powoli. Początkowo chłopaki rwą się z marszem, ale wstrzymuję ich, bo zdaję sobie sprawę, że tak szybko za daleko nie ujdziemy.  Po kilkudziesięciu minutach doganiamy jakąś postać i dalej idziemy jej tempem.
Tymczasem wstaje świt, a dzień nie zapowiada się optymistycznie. Na wschodzie co jakiś czas błyskają  słoneczne promienie, ale z południowej strony nadciągają czarne chmury, na pół widnokręgu.
Pomimo iż droga z daleka wyglądała na nie ośnieżoną, faktycznie przetarta nie jest. Co prawda kamienie się przebijają, ale  w większości trzeba brodzić w świeżym puchu. Choć postać w czerwonej kurtce kroczy jakieś 10 metrów przed nami, wiatr zasypuje wszystkie ślady, przez co podejście wygląda, jakbyśmy byli tu pionierami.


Na wysokości około 6200 zatrzymujemy się. To właściwie pierwszy postój, bo z racji temperatury nikomu nie chce się zatrzymywać. Trzeźwa ocena sytuacji nie wygląda optymistycznie. Ciągle wieje, a wokoło nas przewalają się chmury. W pewnym momencie mija nas dwójka alpinistów, która schodzi do Camp III, z pewnością rezygnując z dalszego ataku na szczyt.
Ze swoimi spostrzeżeniami dzielę się z chłopakami, jednak oni chyba wolą mi nie przytakiwać.
Postanawiamy jeszcze podejść,  a może jednak pogoda się poprawi. Znów stawiamy powoli kroki, idąc w kolumnie jeden za drugim.
Tym sposobem razem docieramy do wysokości 6350, gdzie ja już nie widzę sensu w dalszym pchaniu się po górę.
Jest to dla mnie bardzo trudne i cały marsz upływa mi na batalii z myślami „za” i „przeciw”, jednak po szczegółowej analizie sytuacji zdrowy rozsądek bierze górę.
Jak teraz wygląda nasze położenie?
Jesteśmy na około 1/3 podejścia na szczyt Lenina. Pogoda zapowiada rychłe pogorszenie, a teraz już nie jest dobra. Widoczność słaba, a w GPSie dziwnym trafem szlag trafił baterie.
Najgorszy według mnie jest wiatr. Mocny, mroźny i nieustępliwy, przed którym nie można się schować.  Pomimo ponad dwóch godzin od wyjścia, nikt jeszcze nie rozgrzał palców stóp.  To samo tyczy się rąk, które choć u każdego w dwóch parach rękawic i łapawicach, to jednak grabieją na kijkach.  Wiatr dotyka przede wszystkim prawej strony ciała – tej od nawietrznej.
Mojej prawej dłoni, która na zimno narażona jest szczególnie, nie czuję już od godziny.
W tych warunkach pogodowych to położenie patowe. Biorąc pod uwagę, iż gdyby wyszło słońce można by rozgrzać kończyny, to przy dzisiejszym zachmurzeniu jest to w ogóle mało prawdopodobne. Z przemarzniętymi palcami można by długo iść, jednak po dalszych ośmiu godzinach, jakich minimum potrzeba na zakończenie akcji, odmrożenia gwarantowane.
Pomijając fakt, że bez GPSa  we mgle trudno ocenić orientację, to jednak ten pierwszy powód „przechylił czarę” i decyduję, że trzeba schodzić.
Swoimi spostrzeżeniami  długo rozmawiam z chłopakami, którzy nie mogą mi nie przyznać racji, ale również nie chcą odpuścić.
Ja też nie chcę, ale ryzykować palcami nie zamierzam, co najważniejsze - nie widząc szansy powodzenia.
Faktem jest, że przyjechaliśmy tu aby wejść. Jednak od początku zakładaliśmy wejście przy sprzyjających warunkach. Każdy z nas zdaje  sobie sprawę, że na walkę z pamirskim żywiołem pogodowym na tej wysokości  doświadczenia nie mamy i taka walka, jest ryzykowana, jeśli nie skazana na niepowodzenie.
Ja schodzę –oświadczam i radzę chłopakom, żeby zrobili to samo. Janusz przyznaje mi rację, Janek ciągle chciałby wchodzić.


Janusz odpowiada, że chcą jeszcze z Jankiem dojść na wypłaszczenie na 6400 i będą wracać.
Wierzę w jego racjonalizm, lecz postawą Janka jestem mimo wszystko zaniepokojony.
Zaczynam kroczyć  w dół, co jakiś czas odwracając się w kierunku chłopaków. Robię to właściwie bezcelowo, bo widoczność jest na tragicznym poziomie.
Zejście do przełęczy upływa mi bardzo szybko, na rozmyślaniu „co by było gdyby”.  Niby wiem, że słusznie postąpiłem, ale takie myśli po prostu przychodzą bez zaproszenia i siedzą w głowie.
Gdy jestem na przełęczy jak na złość chwilowo się wypogadza. Nie mogę dostrzec chłopaków na grzbiecie – może poszli dalej – zaczynam się obawiać.
Podejście do obozu strasznie mi się dłuży. Krótki kawałek, 200 m w górę, a czas wlecze się nieznośnie.
Wreszcie, około  10:00 docieram do namiotu i zaczynam rozgrzewać stopy. Jeszcze świeci słońce, więc coraz bardziej żal mi tego straconego wejścia.
Chłopaki wracają niespodziewanie o 11:00, doszli do 6400, jak mówili. Jestem już spokojny, ale teraz trzeba decydować co dalej.  Nie ma nad czym się długo zastanawiać . Mieliśmy szansę, pogoda nie dopisała, trudno.
Teraz nawet gdybyśmy chcieli wchodzić następnego dnia, to na zejście brakuje nam jedzenia, a co więcej - prognozy są jeszcze gorsze niż na dziś. Jednomyślnie podejmujemy decyzję o zejściu już teraz.
Pamirska pogoda „na szczęście” ,po chwilowym wypogodzeniu, psuje się na dobre. Obóz wokoło oblekają chmury, wiatr się wzmaga i z nieba zaczyna padać śnieg.
Wysyłamy Janka pierwszego do zejścia, a sami bierzemy się za pakowanie namiotów. Idzie nam to powoli, ale załamanie pogody mimo wszystko nas motywuje.


Z Razdielnej schodzimy w gęstej mgle i niepewnym śniegu, osuwającym się spod raków. Po drodze spotykamy Polaków, u których w Camp II zostawiliśmy parę rzeczy i życzymy im powodzenia.
Jak się okazuje później, gdy spotykamy ich na lotnisku, potwierdzają słuszność podjętej przez nas decyzji. Pogoda od dnia naszego zejścia popsuła się na amen,  a właściwie cały Camp III musiał ewakuować się z powodu dużych opadów.
Schodząc z Januszem, szybko tracimy wysokość i Janka doganiamy jeszcze przed obozem II. Pod miejsce poprzedniego biwaku dochodzimy po 1,5 h marszu.  Tutaj mimo mgły, wiatr już nie wieje i śnieg rozpuszcza się, tworząc charakterystyczną breję.
W obozie spotykamy kolejny polski zespół, który ubiegłego dnia próbował swoich sił na Leninie, ale również musiał odpuścić.


Z Camp II zabieramy depozyt i powoli schodzimy, po drodze mijając wiele ekip. Szczególnie azjatów. Idą po 6 – 8 osób na jednym sznurku, w odległości metra od siebie, chyba nieświadomi ryzyka.
Nie zatrzymujemy się, bo przed nami wyrastają burzowe chmury i trzeba sprawnie dojść do Camp I.
Lodowiec jest w jeszcze gorszym stanie niż rok temu. Szczelin jest więcej, aby przejść przez niektóre trzeba zrobić długi skok. Przy spiętrzeniu lodowca, wątły most śnieżny wzmocniono stalową drabinką, a poniżej niego, szerokie czeluście zabezpieczono prowizorycznie kładkami.
Zachowujemy szczególną uwagę i modlimy się, żeby na końcu zejścia nikomu nie przytrafiło się nieszczęście.
W dolnym biegu lodowca trasa biegnie już inną ścieżką. Mnogość szczelin wymusiła na wchodzących sporą modyfikację trasy.


W bezpiecznym miejscu rozwiązujemy się. Ucieczka przed deszczem się nie udaje – deszcz pada już rzęsiście. Idąc o śliskim lodzie, robię „orła” i ląduję w brei. Na szczęście poza stłuczeniami nie mam żadnej kontuzji.
W podłych nastrojach docieramy do Camp I i od razu pakujemy się na ławki w jurcie obozowej. Jemy liofile, pijemy herbatę, suszymy się.
Ciągle leje, postanawiamy więc pokusić się o wygodę i jeszcze raz wykupić nocleg w obozowym namiocie.  Cały wieczór rozmawiamy pomiędzy sobą i z innymi Polakami o naszym niedoszłym szczycie, po czym zbieramy się do namiotu spać. Budzika nie nastawiamy. Cały czas leje, a w nocy dochodzą nas odgłosy lawin ciężkiego śniegu.


4 sierpnia


Budzimy się o 8 rano. Po wyjściu z namiotu okazuje się, że pogoda wbrew zapowiedziom jest bardzo ładna. W masywie Lenina wzrok przyciąga długie od samego szczytu, aż po wypłaszczenie lodowca torowisko lawiny.  W kilku miejscach przecina ścieżkę, która biegnie trasa do Camp II. Na szczęście w nocy chyba nikt nie podchodził do „dwójki”.
Bez pośpiechu krzątamy się po obozie, idziemy na śniadanie i pakujemy cały sprzęt w jedno miejsce. Dzisiaj Janusz czuje się źle i klątwa żołądkowa dotyka go na finiszu.
W Pamir Expedition zamawiamy busa do Osz, który ma czekać o 17:00 na Polanie Ługowej.  Teoretycznie gospodarujmy sporym zapasem czasowym. Nie spieszymy się. Z pakowaniem i sprawdzeniem czy na pewno zabraliśmy wszystko schodzi nam do 11:00. W międzyczasie wspaniała dotychczas pogoda zaczyna się psuć.  Masyw Piku Lenina zakrywają chmury, a chwilami wiatr przynosi opady śniegu.


Ciemne chmury na północy wprowadzają trochę werwy w nasze ruchy. Żegnamy się szybko z ludźmi poznanymi w Camp I i gramolimy się na lodowiec.
Konkretnej drogi w stronę Polany Ługowej nie możemy początkowo znaleźć. Idziemy więc na czuja, przeskakując lodowcowe rzeczki  i wspinając się na moreny.  Po około pól godziny włóczęgi przecinamy wreszcie właściwy szlak i wydeptaną ścieżką schodzimy do doliny lodowcowego potoku.
Wartki strumyk, jaki pamiętamy z podejścia do Camp I już nie istnieje. Przez kilka dni zamienił się w prawdziwą lodowcową rzekę o szerokości kilku metrów i nurcie, który mógłby bez trudu przewrócić człowieka z plecakiem i wciągnąć go pod lód.  Nad brzegiem rzeki na koniu siedzi Kirgiz i przewozi ludzi na drugi brzeg. Za usługę polegająca na paru ruchach końskich kopyt  woła sobie bagatela 8 dolarów.  Nam przewiezienie proponuje wielokrotnie, aż krzyczymy na niego, żeby się odczepił. Takiej kasy nikt z nas nie zamierza płacić.


Po chwili namysłu i upewnieniu się, że suchego przejścia nie ma, zabieramy się za ściąganie butów i podwijanie spodni. Po chwili obuwie ląduje przytroczone do plecaków, a ja jako pierwszy, kroczek po kroczku, przechodzę przez rzekę, klinując stopy pomiędzy kamieniami.  Każde posunięcie musi być przy tym dokładne i pewne, bo nurt mocno uderza w nogi do kolan. Woda cholernie zimna i już po chwili nogi są zdrętwiałe. Bez kijków w ogóle można by zapomnieć o przejściu.
Jednak pól minuty bólu i udaje się. Zaraz po mnie przechodzi Janusz. Ostatni kroczy powoli Janek, choć  niepewnie, miejscami chwiejąc się na nogach.
Z perspektywy przyznam, iż to przejście było jednym z niebezpieczniejszych etapów wyjazdu i dostarczyło nam sporo emocji.
Od potoku, po założeniu butów pozostało już tylko wejść na Przełęcz Podróżników.  Na tym etapie mi idzie się bardzo dobrze, za to chłopakom gorzej. Janek człapie powoli, a Janusz od rana jest w kiepskiej kondycji i tylko wygląda końca marszu.
Pogoda psuje się  godziny na godzinę. Bezpośrednio przed przełęczą zaczyna padać grad utrudniając nam wejście.
Mimo zapasu czasu, jaki teoretycznie mieliśmy, teraz jesteśmy już spóźnieni. Na przełęcz docieramy o 16:00, a transport mamy umówiony za godzinę i w tym tempie z pewnością nie zdążymy.  Rozdzielamy się więc. Ja z Januszem pędzę przodem, a Janek zostaje z tyłu. Chwilę później zaczyna padać, potem już leje i jest tylko gorzej. Polana Ługowa wprost płynie, a wokoło grzmi roznosi się po dolinie. W Fortune Tour szybko zabieramy depozyt i nie oglądamy się za siebie, Kobieta coś za nami jeszcze krzyczy o transporcie, ale ignorujemy ją. Biegniemy szybko dalej, szukać bazy Pamir Expedition.
Gdy docieramy na miejsce, bus jest gotowy do odjazdu. Wstrzymujemy kierowcę, żeby poczekał na Janka, który zjawia się dopiero po 20 minutach.


Teren Base Camp opuszczamy wysłużonym Sprinterem, zapełnionym bagażami po brzegi. Ostatnie spojrzenie na Polane Ługową nie przywołuje żalu, a raczej ulgę. Nie widać masywu Lenina, który kryje się za chmurami, a każdy z nas jest solidnie przemoczony i potrzebuje kontaktu z cywilizacją i bieżącą wodą. Możemy zabrać się też za jedzenie zapasów, jakie pozostały po akacji górskiej.
Gdy docieramy do asfaltowej drogi, mamy już świadomość, że główny etap wyprawy się kończy.

Mimo nieosiągnięcia celu, zapisujemy go, jako satysfakcjonującą kartę naszego życia. Spod Lenina wynosimy bagaż doświadczeń, moc przygody i  ochotę na więcej.
Każdy z nas wyjeżdża stąd z pewnością bogatszy o nowe umiejętności, wspomnienia i przeświadczeniem dobrze spożytkowanego czasu.
Wtedy jeszcze chyba nie do końca mamy świadomość, co dokładnie zostało za nami i czy należy się cieszyć, czy nie.
Teraz nie mam wątpliwości.

Ciąg dalszy z pobytu w Kirgistanie niebawem

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/

Pik Lenina 2013 - relacja Część IV – Kirgistan

$
0
0
Część IV – Kirgistan


5 sierpnia


Po kilku godzinach jazdy, z której większość przesypiamy, o godzinie 1:00 trafiamy do gorącego Osz. Busik wysadza nas na szczęście pod samym noclegiem , tym samym oszczędzając  fatygi i pieniędzy na taksówkę, którą o tej godzinie zapewne wzięlibyśmy.
Nie dziwi nas, gdy w katolickiej salce spotykamy Konrada, który od progu opowiada nam swoją pokręconą historię. Raczej próbuje opowiadać, bo inne priorytety chodzą teraz po głowie. Po zrzuceniu plecaków i wygrzebaniu niezbędnych przyborów, ścigamy się w pierwszeństwie do mycia. Pora wreszcie zażyć tak prozaicznych wygód jak woda, czy łóżko które Konrad w międzyczasie wysondował w pokoju obok.
Po myciu, już nowo narodzeni, bierzemy się za jedzenie i opowieści. Janusz jeszcze nie czuje się dobrze, za to ja i Janek przeciwnie. Pora nocna nie przeszkadza aby wciągnąć jeszcze dwa, dwuporcjowe liofile i posłuchać Konrada.
Poza powrotnymi perypetiami, dowiadujemy się, że w budynku poza nami nocuje jeszcze dwóch księży z Polski, którzy siedzą tu od kilku dni, ale jutro rano wyjeżdżają.
Rozmowa się dłuży i ostatecznie idziemy spać po 3:00. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tutejszego gorąca i mimo łóżek śpi się nam jakoś dziwnie.


Dzień, który na zawsze zapamiętam, jako „rest max”, wyrywa nas ze snu niespiesznie, ale gwałtownie. Gdy już ciężarówki, gęsto toczące się ulicą, nie dają spać, wolno podnosimy się do pionu i drapiemy po głowie.  Plan, jaki szkicujemy na następną dobę jest specyficzny – jemy do oporu i idziemy rozejrzeć się po mieście za taksówkami, po czym… łamiemy opór i dalej jemy i pijemy.
Wychodząc z założenia, że nawet dzień lenistwa trzeba spożytkować jak najbardziej, od rana zbieramy  się do  sklepu. Konrad oznajamia występowanie w okolicy „supermarketu” , więc postanawiamy to sprawdzić.
Kilkaset metrów od naszej meliny „supermarket” owszem jest, ale specyficzny. Niby dużo europejskich produktów, wszystko fajne i światowe, ale mimo wszystko tandetne. W sklepie wyziera ogrom  niezagospodarowanej przestrzeni,  na wystawach produkty zakrywają tylko puste miejsca z brzegu, a podczas zakupów cały czas łazi za nami jakiś „bodyguard” w śmiesznej koszuli i spode łba bacznie nas obserwuje.
Zdziwne zakupy w „supermarkecie” są dopiero preludium do ogólnego obżarstwa.
Z jedzeniem wracamy na kwaterę, przeżuwamy, po czym wykonujemy generalny szturm na ulice Osz. Po drodze wielokrotnie się zatrzymujemy, zmieniamy kierunek i pomysły. W pewnej chwili pojawia się myśl odwiedzenia bodajże jedynego w kraju zabytku UNESCO, czyli góry Sulejmana, górującej nad miastem.
Bilet kosztuje śmieszne 20 som i po chwili betonowymi schodami gramolimy się na pipant, w trzydziestu kilku stopniowym skwarze.


Panorama z góry jest naprawdę imponująca. Miasto wygląda trochę jak naleśnik, a zabudowa jest mocno specyficzna. Wyższych budynków poza minaretami długo by szukać. Na górze znajduje się również meczet, gdzie kieruje się wielu miejscowych spacerowiczów.


Dobry widok wykorzystuję i pytam o słynny bazar w Osz, gdzie chcemy niebawem się skierować.
Po zejściu z góry idziemy we wskazanym kierunku i natrafiamy na stragany. Krzątamy się po okolicy, próbujemy miejscowego jedzenia, kupujemy przyprawy.
Bez pospiechu udajemy się również na postój taksówek i pytamy o przejazd nad jezioro Issyk Kul.
Targowanie z kierowcami zajmuje nam dobre pół godziny. Gdy już mamy chętnego przewieść nas za 1500 som/osoba, idziemy jeszcze kupić pamiątki, a gdy wracamy faceta już nie ma.
Dalsze szukanie transportu jest już trochę trudniejsze, ale skutkuje. Umawiamy się na telefon o godzinie 20:00 i wtedy mamy być gotowi do odjazdu.
Jest popołudnie, my zaś chcemy jeszcze coś kupić i spakować się, toteż wracamy w kierunku kwatery. Po drodze znajdujemy wreszcie poszukiwanego od rana kebaba i rozsiadamy się w jakiejś knajpie.
Do głowy przychodzą nam różne myśli, w tym zła kusicielka, która mówi, że niepotrzebnie spieszyliśmy się z transportem i zamawialiśmy taksówkę, bo przecież możemy pognić jeszcze tutaj i nie spieszyć się.  W plecaku grzeje się wódka marki „Kyrgyzstan” (5/5  w stosunku cena/jakość) i aż odjechać z miasta, nie świętując bezpiecznego powrotu.
W takiej atmosferze zostaje uknuta intryga. Postanawiamy wrócić na kwaterę, powyłączać telefony, a w wieczór przeleżeć do góry brzuchem, jedząc co popadnie i pożytkując wódkę.
Jak postanawiamy, tak czynimy. Niestety, w toku procedury, o 21:00 Konrad włącza telefon, a taksówkarz (zapewne) w tym momencie na nieszczęście dzwoni.
No to wpadliśmy – myślimy – trzeba będzie jutro coś wykombinować.


6 sierpnia


Noc, jak to po takich wieczorach bywa, przesypiamy jak zabici, ale poranek nie jest już taki wesoły jak poprzednio, a głowa jakoś dziwnie waży przynajmniej kilogram  więcej.
Kontynuując wczorajszy proceder, dziś również najpierw zmierzamy do „supermarketu”. Po powrocie postanawiamy od razu spakować się, żeby w razie pojawienia się nagłego i niespodziewanego transportu, mieć jakąś kartę przetargową nagłej gotowości bojowej.
W południe po raz kolejny wychodzimy na miasto, jemy lokalny obiad za śmieszne pieniądze i nieśmiało kierujemy się na postój taksówek.
Po drodze knujemy plan na dziś, w którym wciskamy kierowcy bezsensowną bajkę i zapewniamy sobie nocny transport.
Gdy docieramy do taksówkarzy, nasz wczorajszy kierowca spostrzega nas w mig i biegnie z mordem w oczach.
Z szatańską premedytacją dostaje jednak obuchem po głowie, bo Janusz pierwszy wyskakuje na niego z krzykiem:
„Paciemu ty nie pazwonił wciera”!!! – krzyczy, a my wtórujemy mu na cały głos.
Kierowca również krzyczy, ale otoczony przez czwórkę turystów  wkrótce mięknie, a nowa umowa zostaje zawarta.
Z perspektywy dostrzegam w tej sytuacji, że Kirgizi wyrobili w nas nawyk łgania bez mrugnięcia okiem i wyśmiewania prosto w twarz. Nic dziwnego – jeśli na każdym kroku chcą od nas wydrzeć jak najwięcej, to trzeba się trochę „wyrobić”.
Dopiero teraz przypominam sobie, że przed wyjazdem ktoś pouczał mnie, że do Kirgizów trzeba być bezczelnym i bezpośrednim, bo w przeciwnym razie wytrzepią Cię ze wszystkiego.
 Cena nie jest taka jak wczoraj, bo taksówkarz tłumaczy się stanem drogi, itp. Faktycznie musi być tam źle, bo dopiero po pół godziny sporu i udowadnia kto jest biedniejszy,  schodzimy na 1600 som/ osoba.
Późnym popołudniem jedziemy po nasze bagaże, po czym wracamy do centrum.  Jeszcze około godziny czekamy, aż zapełnią się 4 wolne miejsca w vanie i wieczorem wyjeżdżamy. Noc w samochodzie jest strasznie męcząca – niewygodne siedzenia, zaduch i brawurowa jazda kierowcy.


7 sierpnia


O 6:00 rano dojeżdżamy do Biszkeku. Kierowca rozwozi ludzi i wypytuje przy tym o Issyk Kul. Zaczynamy się niepokoić. Jak przewidywaliśmy, zatrzymuje się na postoju taksówek i oświadcza, że dalej nie pojedzie bo nie jest to dla niego opłacalne.  Zachowuje się jednak fair i za te same pieniądze, które musielibyśmy mu zapłacić, podstawia nam innego przewoźnika.
Z Biszkeku na zachód wyruszamy już starym Mercedesem.  Na wysokości jeziora Issyk Kul meldujemy się w okolicach 13:00, a kilka godzin później kończymy podróż na dziś pod Ośrodkiem Rehabilitacyjnym. Kierowca nie należy do przyjemnych i z ulga opuszczamy jego samochód.
Od wejścia czeka nas ciepłe przywitanie ze strony polskich wolontariuszy i turystów, którzy zatrzymali się tutaj na kilka dni, jak my. Agnieszka, która administruje Ośrodkiem, w krótkich słowach przedstawia nam budynek  i zaprasza na obiad.


Po jedzeniu wreszcie możemy zrealizować marzenie ostatnich kilkunastu dni – pędzimy nad jezioro.  Wbrew pozorom nie jest tu zbytnio gorąco. W okolicy utrzymuje się temperatura rzędu 23 stopni Celsjusza – optymalna do wylegiwania się nad jeziorem.
Woda w Issyk Kulu jest bardzo czysta i orzeźwiająca. Dosłownie, bo niezbyt wysoką ma temperaturę.
Niemniej jednak kąpiel tutaj jest jednym z najprzyjemniejszych punktów wyjazdu.
Po sesji w wodzie nadszedł czas na błogie wylegiwanie się i kontemplację krajobrazu. Ten zaś, wprost, „wyrywa z butów”.
Błękit, jeziora, żółć plaży i ośnieżone szczyty wokoło dają niesamowitą paletę piękna natury, która niezbyt często się przytrafia.
Otoczenie ma niezwykłe walory wizualne, które zyskują jeszcze uroku, gdy niebo częściowo się zachmurzy.
Taki stan rzeczy nastaje niebawem, gdyż z oddali zbliżają się chmury burzowe i wkrótce zasłaniają słońce. Niespodziewany deszcz w mig wygania nas z plaży do namiotów.
Gdy opady ustają, wychodzimy ponownie. Wieczorem, wraz z innymi mieszkańcami ośrodka gramy w siatkówkę nad jeziorem, aż ponownie do namiotów przegania nas deszcz.
Podczas ulewy, przedstawiamy Agnieszce nasze plany na dzień następny po czym idziemy spać.
Ulewy i burze przewalają się całą noc nad szmacianym poszyciem namiotu UNICEFu.


8 sierpnia


Wbrew pozorom ranek okazuje się wyjątkowo pogodny.  Pierwszy raz doświadczam nieprzewidywalnej pogody Tien Shanu, która udziela się również tutaj.  Od razu po przebudzeniu biegnę nad jezioro. Jakoś mam przeczucie, że będzie warto. I jest! Przejrzyste niebo odsłania ośnieżone szczyty górskie po drugiej stronie jeziora, a wschodzące słońce koloruje otoczenie nowymi barwami.
Plan na kolejne dni jest prosty i opiera się na słowach piosenki „gór mi mało”.  Trzy następne doby, jakie możemy jeszcze poświęcić, decydujemy się spędzić w okolicznych dolinach, urządzając chilloutowy trekking.
Jako, iż Agnieszka zgadza się nas podrzucić w dolinę terenówką, a nawet udostępnia i drukuje mapę, niczego do szczęścia więcej nam nie trzeba.
Zaraz po śniadaniu, w okolicach 10 rano, wyjeżdżamy. Część rzeczy zostawiamy w Ośrodku, ale na wszelki wypadek zabieramy ciężkie plecaki.
Początkowo dojeżdżamy do miejscowości Kyzyl So, a następnie skręcamy wprost na południe.
Agnieszka podwozi nas aż do końca drogi, która kilka dni temu została zabrana przez wezbraną rzekę.
Wypakowujemy się i żegnamy, po czym w sandałach na nogach, idziemy dalej.
Wyrwę w drodze udaje się obejść, choć cała ścieżka jest kształtowana przez rzekę, która płynie dnem doliny.


Po obserwacji potoku,  świeżo odrośnięty włos aż jeży się na głowie. Rzeka, szerokości kilku metrów jest gwałtowna i wezbrana. Zaryzykuję stwierdzeniem, że jej przekroczenie w bród byłoby po prostu niemożliwe. Woda gwałtownie rozbija się o kamienie nieopodal, a z głuchego stukotu wewnątrz potoku, można wywnioskować, że niesie z sobą wielkie głazy. Tym samym spokojnie mogłaby porwać człowieka, obojętnie od gabarytów
W duchu modlimy się, aby żaden most nie był zerwany.
Kamienistą drogą idziemy kilka godzin. Woda sprawia nam nie lada problemy, bo odnogi potoku najczęściej trzeba przekraczać w bród. Niektóre z nich są bardzo wezbrane i z dużymi kłopotami je przechodzimy.
Dolina jest zamieszkała i co jakiś czas można na skraju lasu wypatrzyć białą jurtę.
W pewnym momencie, właśnie z takiego przybytku wychodzi Kirgiz i mówi, że nie przejdziemy dalej, bo woda zerwała most na rzece. Dziękujemy za radę, ale mimo wszystko idziemy dalej. Za kilkaset metrów faktycznie - rzeka przecina drogę, a przejścia nie widać.


Chwile konsternacji wykorzystujemy na jedzenie i rozmyślanie. Rozważamy nawet przekraczanie rzeki z asekuracją na linie. W pewnym momencie ktoś wychodzi nad wodę za potrzebą i wraca z dobrymi nowinami. Nieopodal miejscowi przerzucili przez rzekę grube kłody po których można przejść. Problem mamy z głowy i idziemy dalej. W międzyczasie pogoda psuje się, a my zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Teren póki co jest podmokły, więc nalegam na chłopaków aby podejść jeszcze wyżej.
Przy rozgałęzieniu rzeki kierujemy się za głównym nurtem i wchodzimy w kolejną rozległą dolinę. Tam, nieopodal lasu, rozbijamy namioty. Ledwie wbijamy ostatniego śledzia  w ziemię, gdy zaczyna lać. Przerwę operacyjną wykorzystujemy na gotowanie. Sytuacja z wczoraj na szczęście się nie powtarza i po pół godziny deszcz ustaje.


 Jako iż po drodze zawzięliśmy się na ognisko więc i teraz nie zamierzamy ustąpić. Rozpierzchamy się po dolinie i szukamy suchego drewna. Zajęcie nie przeszkadza nam w integracji z miejscowymi, którzy dwukrotnie przychodzą do  naszego obozowiska. Pierwszy raz Kirgizka przynosi nam powidła i faworki, a kolejnym gościem jest chłopak, którego obdzielamy ketonalem na ból zęba i z którym ucinamy sobie dłuższą pogawędkę. Wieczorem palimy ognisko i opiekamy ostatnie mięcho z Polski. Przy ogniu siedzimy długo, a dopiero deszcz zagania nas do namiotów.


9 sierpnia


Ranek znowu jest pogodny, ale z racji wysokości chłodny. Wygrzebujemy się z namiotów o 8:00 i postanawiamy ruszyć całkowicie na lekko, spacerowo.  U poznanych Kirgizów zostawiamy bagaże i wychodzimy w górę doliny. Maszerujemy bez pośpiechu, przekraczamy strumienie i szukamy drogi.
Po godzinie zagłębiamy się w prawdziwie naturalny i spektakularny krajobraz. W górę doliny prowadzi tylko pasterska ścieżka trawersująca stromizny nad potokiem. Gdy wychodzimy na polanę, naszym oczom ukazuje się raj. Skalista dolina, porośnięta iglastym lasem na zboczach i zakończona kaskadami wodospadów. Na intensywnie zielonej polanie pasie się bydło i konie bez żadnego nadzoru. Tak nieskażonej przyrody nie widziałem ani w Alpach, ani na Kaukazie  Jednomyślnie postanawiamy się tu zatrzymać i ugotować liofile.


Przerwa w pięknym otoczeniu jest prawdziwą przyjemnością, ale trzeba pomyśleć, co robić dalej. Wprawdzie zegarek wskazuje dopiero 14:00, ale chłopaki nie przejawiają chęci wychodzenia wyżej, a i ja nie naciskam. Zejdziemy szybciej – znaczy dłużej będziemy wylegiwać się nad jeziorem.
Schodzimy więc pełni motywacji z nowymi siłami w nogach.  Po dwóch godzinach docieramy do kirgiskiej jurty i naszych plecaków. Miejscowi chcą zaprosić nas na posiłek, ale odmawiamy tłumacząc brakiem czasu.  Bez zwłoki wracamy w dół doliny.
Pogoda jest dziś cały dzień bardzo dobra. Odbija się to na stanie wody  w strumieniu. Nie jest on aż tak „rozjuszony” jak wczoraj, a i brodzić nie musimy zbyt wiele. Wszystkie strumyki  udaje się przejść suchą stopą.
Im niżej schodzimy, tym jest bardziej gorąco. Słońce teraz świeci nam w oczy i przypieka dotkliwie.
Maszerujemy długim krokiem, gdyż o 19:00 docieramy niedaleko miejsca, skąd wyszliśmy dnia poprzedniego. Znajdujemy odpowiednią polanę i rozbijamy namioty nieopodal strumienia.
Chociaż trochę nam się nie chce, jednak zmuszamy się do rozpalenia ogniska. Mimo wszystko jest weselej. Dziś już nie wytrzymujemy tak długo jak ostatnio  i przed północą idziemy spać.


10 sierpnia


Gdy budzik dzwoni o 6:30, zostaje szybko spacyfikowany, a nikt nie ma zamiaru wychodzić. Na zewnątrz trwa w najlepsze burza,  więc Chronos musi jeszcze trochę poczekać.
Przejaśnia się już za pół godziny, więc bez zwłoki wykorzystujemy okno pogodowe na pakowanie. Podczas ogarniania obozowiska przyjeżdża do nas trzech młodych Kirgizów na koniach.  Witają się i rozsiadają na karimacie, po czym wyciągają wódkę. Nie ma z czego pić, więc podstawiamy menażkę. Janusz i Janek wychylają z miejscowymi po kilka kolejek i przegryzają musli – żadnego innego jedzenia już nie mamy.
Po opróżnieniu butelki Kirgizi żegnają się i jadą w górę rzeki. Jakby nigdy nic.
My też chcemy jak najszybciej dotrzeć do wioski i czym prędzej wychodzimy. Pogoda początkowo ładna, po kilkudziesięciu minutach zmienia się i znowu pada.
W trakcie marszu mimo woli rozdzielamy się na dwie dwójki i tak już idziemy do cywilizaji. Ja z Konradem z przodu, a Janek z Januszem za nami.
Pogoda po południa szaleje niczym kalejdoskopie. W momencie zaczyna padać, potem wychodzi słońce i od nowa.


Gdy docieramy do pierwszej wsi słońce wychodzi już na stale i piecze nas solidnie. Po chwili zatrzymujemy się i zamieniamy grube buty na sandały.
W oddali widać już wielkie jezioro, choć do drogi jeszcze kilka kilometrów. Chłopaki są co najmniej kilometr za nami, bo jeszcze nie widać ich na linii widnokręgu.
Nie mając nic do jedzenia, zamierzamy poczekać we wsi.  Jeszcze przed zabudowaniami siedzący przy drodze Kirgizi dokarmiają nas lokalnym jedzeniem, a inny miejscowy, wiozący w bocznym koszu pijanego w trupa znajomka, prosi o pomoc w pchaniu motocykla, który nie chce zapalić. Jest wesoło.
We wsi, o 13:00 zachodzimy do pierwszego sklepu i kupujemy coś przypominające słodkie bułki w sensie dosłownym. Małe, posypane cukrem i zapychające – idealne.
W centrum Kyzyl So robimy rozpoznanie po przewoźnikach. Taksówkarze garną się do nas masowo, ale spławiamy ich bo chcą niebotyczne sumy.
Za kilkanaście minut przychodzi Janusz z Jankiem i wszyscy idziemy na marszrutkę. Przejazd  do miejscowości 20kilometrów dalej kosztuje nas po 10 som za osobę.
Podczas wysiadania z busika kierowca proponuje nam podwózkę do Ośrodka Rehabilitacyjnego za jedyne 400 som! (do budynku zostało około 7 kilometrów).
Dziękujemy śmiejąc mu się w twarz i zaczynamy łapać stopa. Za 400 som to prędzej pójdziemy piechotą.
Machanie zajmuje nam ponad pół godziny. Zatrzymuje się najpierw Kirgiz, a zaraz zanim Agnieszka z Ośrodka, która jednak nie ma miejsca.  Pakujemy plecaki do bagażnika, który nie mogąc się domknąć, zostaje powiązany drutem,  po czym trzech z nas wsiada do Kirgiza, a Konrad upchany zostaje do Jeepa.
Spodziewaliśmy się tego, ale autostop kosztuje nas 200 som. Lepsze to niż 400 i  z taka myślą docieramy pod Issyk Kul.


W ośrodku  pomagamy przy rozładunku produktów żywnościowych po czym zabieramy się za pakowanie gratów i przygotowanie do wyjazdu.
Wieczorem poznajemy jeszcze kilku turystów, którzy w większości zatrzymywali się tu jak my – w powrotnej drodze do domu. Dojechał też śmiałek, który do Kirgistanu przybył na motocyklu z Norwegii. Polak – oczywiście.
Pogoda, która była piękna aż do wieczora, załamuje się i sprowadza wielkich rozmiarów ulewę. Takie wariacje aury są już chyba charakterystyczne dla tego  terenu. Aż strach pomyśleć, co się dzieje wyżej w Tien Shanie.  My mamy szczęście, siedząc przy stole i pijąc herbatę.
Jeszcze wieczorem pakujemy plecaki, by jutro wcześnie zebrać się na marszrutkę i zdążyć przyjść się po Biszkeku.


11 sierpnia


Ulewa po raz kolejny nie pozwala wstać o wyznaczonej godzinie. Pobudka zaplanowana na 5:30 przeciąga się więc o kolejne dwie godziny. O 7:30 wprost już trzeba wstać i choć leje, musimy stąd wyjechać.
Spakowani, czekamy na śniadanie i po jedzeniu pakujemy się w Jeepa. Agnieszka znowu ratuje nam skórę podwózką do wsi.
Pakrowka – bo tak miejscowość się nazywa, jest kilkanaście kilometrów dalej. Przyjeżdżamy, gdy marszrutka do Biszkeku już czeka.
Rozliczamy się za pobyt w ośrodku – w sumie pełna doba, czyli po 600 som na głowę, po czym wychodzimy w kierunku busa.
Przejazd do Biszkeku kosztuje nas teraz 400 som.  Niewielka cena, a bez bagaży byłoby nawet 350 (dla miejscowego pewnie jeszcze taniej).
Pokonujemy kilkaset kilometrów i pogoda po drodze znacznie się poprawia.


Do stolicy, na tzw. Dworzec Zachodni, dojeżdżamy o 16:20. Na zwiedzanie miasta nie ma już czasu.  Ostatnie godziny jakie nam zostały poświęcamy na wydawanie ostatnich somów na jedzenie.
O 18:00 żegnamy się z chłopakami i wraz z Januszem pakujemy się do marszrutki na lotnisko. Teraz przejazd kosztuje po 50 som.  Jednym zdaniem – miejscowi wołają ile chcą, od kogo chcą, a od Europejczyków nawet więcej.
Na lotnisku Manasa spędzamy cały wieczór i noc. Ponownie się przepakowujemy, siedzimy, stoimy i jakoś pożytkujemy zbędny czas, jaki postał do odlotu.
O 5:00 rano wychodzimy do odprawy, a godzinę później samolot opuszcza kirgiską ziemię.
Przygoda kończy się.


W odróżnieniu od akcji na Leninie, druga część wyjazdu do Kirgistanu miała typowo relaksacyjny charakter. Do wyboru mielismy dwie opcje:
1.Zwiedzamy cywilizację i kulturę
2.Idziemy w góry.
No i wybraliśmy góry. Przyznam bez winy, za moją namową i przekonywaniem. Głównym argumentem było jednak to, iż wersję z Issyk Kulem i trekkingiem ustaliliśmy jeszcze w Polsce, a zabudowa Kirgistanu nie zachęcała do bliższego poznania.
Wybór według mnie okazał się słuszny, a z pewnością obiektywnie nikt nie mógł narzekać.
Jezioro zrobiło na nas ogromne wrażenie. Pomijając walory estetyczne miejsca, Ośrodek na Issyk Kulem emanował niesamowita energią miejsca, gdzie człowiek mimo woli czuł się jak u siebie.  Wpływ na to w większości mieli ludzie, których tam spotkaliśmy,  a przede wszystkim życzliwa obsługa. Po prawie trzech tygodniach tułania się po dzikim kraju, właśnie takiego przyjęcia nam było trzeba.
Góry w okolicy powaliły mnie na kolana, nad czym już zachwycałem się kilkadziesiąt wierszy wyżej.  Pamir pozostanie Pamirem, lodowiec lodowcem, ale mi najbardziej podobają się  góry różnorodne. Lód, śnieg i gołe skały nie oddziałuje aż tak na umysł. Zielone doliny, skaliste ściany, porośnięte lasami zbocza, a nad nimi ośnieżone szczyty.  Taka kompilacja pozwala zapomnieć o bożym świecie i iść, patrzeć, milczeć, chłonąć.
Wszystko to dostałem w górach niedaleko Issyk Kulu, w tak naturalnej formie, jaką nie powstydził by się National Geographic.
Byłem
Polecam
Wrócę…
…niebawem

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/

Rajd jesienny UKT Mimochodek Bieszczady 2013

$
0
0
Rajd jesienny UKT Mimochodek Bieszczady 2013


Przebieg trasy I
Jak co roku, także i tym razem wraz z klubem UKT Mimochodek z Lublina organizowaliśmy Studencki Rajd Jesienny. 
Mając w pamięci zeszłoroczną słabą frekwencję w Beskidzie Śląskim, tym razem postanowiliśmy dotrzeć do mas i wybrać się w miejsce znane i lubiane, a do tego położone znacznie bliżej – Bieszczady.
Niezbyt konsekwentna propaganda i niepokojące prognozy pogodowe sprawiły, że definitywnie zebraliśmy 63 osoby, chętne aby długi weekend listopadowy spędzić ambitniej niż gapiąc się w monitor. 
Pół godziny po północy, po zapakowaniu się w autokar wyruszyliśmy na południe. Droga wraz z przerwami zajęła nam pięć i pół godziny, a w okolicach Baligrodu byliśmy o 6 rano.
Moja trasa nr. I,  jak sugeruje nazwa, miała desantować się jako pierwsza i obrać kierunek na południowy wschód.
Janusz z trasą III lądował kilka kilometrów dalej w Jabłonkach i czarnym szlakiem zmierzał na Łopiennik. Ze wzgórza grupa miała zejść do Dołżycy i dalej czarnym szlakiem wdrapać się na Czereninę. Nocleg zaplanowali w schronisku PTTK „Jaworzec” . Drugiego dnia trasa nr III miała wejść czarnym szlakiem na przeł. Orłowicza, zdeptać  grzbiet połoniny Wetlińskiej do Chatki Puchatka i na zejściu osiągnąć przeł. Wyżną.
Mouser wraz ze swoją grupą dojeżdżał do Wetliny i stamtąd zielonym szlakiem na lekko zamierzał wdrapywać się na Rawki.  Po trawersie Małej i Wielkiej Rawki Grupa II schodziła do Ustrzyk Górnych na nocleg. Drugiego dnia ich celem miał być Szeroki Wierch i Tarnica.

Układając plan swojej trasy sugerowałem się czystą ciekawością. Niebieski szlak od Baligordu po Łopiennik był dla mnie jeszcze tabula rasa. Każdy odcinek pozostałych tras miałem już schodzimy, a większość nawet niejednokrotnie, toteż postanowiłem poznać coś nowego.
Gdy wysiadaliśmy z autokaru kilka kilometrów na południe od Baligrodu, wkoło panował jeszcze mrok.  Po niebie przewalały się chmury, a słońce nie miało jeszcze zamiaru wstać.  Ponad dwadzieścia osób wysypało się leniwie z długiej Bovy, zabrało plecaki i nie bardzo wiedziało co z sobą zrobić.
Trasę rozpoczęliśmy przy charakterystycznym pomniku poległych WOPistów, bo właśnie tam niebieski szlak pieszy odbija do góry, w las.  Jak na listopad, temperatura była całkiem wysoka, jednak niepewne prognozy i chmury kumulowały jakąś nieprzyjemną atmosferę.


Uznaliśmy, że po ciemku nie ma sensu jeść śniadania i zaczęliśmy podchodzić. Szło to wszystko sprawnie i na pierwszy postój zatrzymaliśmy się dopiero  na grzbiecie Działu, gdy było już jasno.
Szlak cały czas prowadził lasem, a nawet gdyby było inaczej i tak z racji chmur niewiele byśmy zobaczyli.  Po grzbiecie pokrytym rzadkim lasem  hulał wiatr, a marsz był najlepszym lekarstwem, żeby się rozgrzać.  Postojów rozbiliśmy  niewiele.  Właściwie tylko dwa, przed Berdem i Durną.
Wycieczka była przyjemna do momentu, kiedy zaczęło mżyć. Początkowo przerywanie, z czasem regularnie i  gęsto.


Na Łopienniku stanęliśmy na dłużej, aby poczekać na wolniejszych i ustalić co robimy dalej.
Choć zegarek jeszcze nie wskazywał południa , przeszliśmy większą część trasy. Pogoda z godziny na godzinę się pogarszała, więc po chwili zastanowienia odrzuciłem opcję odwiedzenia cerkwi w Łopience.
Zdecydowałem, że trzeba schodzić.  Podczas drogi do Dołżycy padało. Zabłocone ścieżki, śliskie podłoże i brak perspektywy poprawy spowodowały, że marsz nie należał do najprzyjemniejszych. Na drodze znaleźliśmy się po półtorej godziny i obraliśmy kierunek na Cisną.  Trzy kilometry asfaltem szybko zleciały i w pół godziny dotarliśmy do miejscowości.


Jak nietrudno się domyśleć, bez przystanków ruszyliśmy szturmować Siekierezadę. Odczuwalna temperatura, choć z rana wydawała się całkiem wysoka, teraz potraktowana deszczem, spadała poniżej dopuszczalnych norm. Jak zbawienie, wszyscy przyjęli ciepłe, półmroczne wnętrze Siekierezady i grzane piwo. Pomimo niesprzyjającej aury, knajpa była pełna, a po Cisnej kręcili się turyści.  Nie dało się ukryć, że nastał długi weekend w Bieszczadach.


Po 16 dotarliśmy na miejsce noclegu. Schronisko PTTK „pod Honem” było zapełnione. Dla nowo przybyłych ściągano na poddasze materace, drzwi prawie się nie zamykały.
Jako iż zmrok zapadł szybko, każdemu udzielił się wieczorny klimat i mimo wczesnej pory rozpoczęliśmy śpiewy i osuszanie szkła. Brak gitary chyba nikomu nie przeszkadzał, ale repertuar i chęci skończyły się wcześnie.  O 23 wszyscy skapitulowali.  Nieprzespana noc dała nam się we znaki i nie pozwoliła dotrwać do północy.
Kroku dotrzymywali co to inni goście schroniska. Przez drewniane ściany długo było słychać głośne towarzystwo z jadalni, które balowało bez pardonu.


Ranek, 10 listopada okazał się wcale nie lepszy niż dzień poprzedni. Po śniadaniu i ogarnięciu się całej grupy musieliśmy wyjść. Brakowało 5 osób, które wolały drogę do Smereka pokonać autostopem.
Musieliśmy, bo chyba nikomu z nas nie chciało się wychodzić na deszcz, który padał od samego rana, a prawdopodobnie od wczoraj w ogóle nie ustał.
Na kilkanaście minut zatrzymaliśmy się w Cisnej, aby poczynić ostatnie zakupy na dzień, po czym podążyliśmy na wschód, za śladami szlaku czerwonego.
Zaraz za miejscowością drogę zagrodził nam wezbrany strumień, który wbrew pozorom łatwo udało się pokonać.  Niedługo potem teren zaczął się wypiętrzać, a siąpiąca do tej pory mżawka, przerodziła się w prawdziwy deszcz.  Podejście w membranowych kurtkach większość z nas przyjęła z dystansem. Dziś również nikomu nie chciało się zatrzymywać, a postoje robiliśmy, gdy deszcz na chwile ustawał, a teren się wypłaszczał. W sumie przez cały dzień marszu zatrzymaliśmy się dwa razy.
Grzbiet mijał szybko i znośnie, aż wyszliśmy na otwartą przestrzeń przed Jasłem (1153 m).  Wtedy deszcz się nasilił i w połączeniu z wiatrem zafundował nam solidną zlewę.
Od tej pory maszerowalismy już stale, byle jak najszybciej znaleźć się w Smereku.  Deszcz utrzymywał się kilka godzin, a ustał dopiero przed miejscowością.  Nikomu nie chciało robić się zdjęć, a nawet wyciągać aparatu.
Pół godziny marszu od drogi zadzwoniłem po kierowcę i zamówiłem transport dla tras, jednocześnie dogadując się z Januszem. Wszystko zgrało się idealnie, bo na autokar nie musieliśmy czekać nawet kilku minut. Trasę nr III odebraliśmy po drodze, na przeł. Wyżnej i w takim składzie udaliśmy się do punktu zbornego – domu rekolekcyjnego  w Ustrzykach Górnych. Czekali tam na nas pozostali uczestnicy rajdu.
Kilka godzin minęło zanim wszyscy ulokowali się na łóżkach, skorzystali z prysznica i zjedli. Wieczorem rozpoczęła się weselsza część dnia, po prostu impreza rajdowa, której dłużej nie ma sensu rozwijać. Kto bywał, wie jak takie coś wygląda, kto nie – tego zapraszam za rok J.
Dzień niepodległości także nie popisał się aurą. Od rana mżyło, a prognozy były pesymistyczne.  Z tego powodu większość rajdowiczów  wolała zdobywać pobliskie knajpy.
Niemniej jednak znalazło się kilkoro niewyżytych, którzy to święto woleli spędzić w sposób aktywny. Traf chciał, że znalazłem się w gronie tych osób.


Początkowo ruszyliśmy w stronę połoniny Caryńskiej. Póki nie padało, było całkiem znośnie, ale po wyjściu na otwartą przestrzeń mżawka zamieniła się w deszcz. Wraz z kilkoma znajomymi, w wietrze i zacinającym deszczu wdrapaliśmy się po błotnistym szlaku na grzbiet Caryńskiej i czym prędzej odbili na północ , szlakiem zielonym. Zejście przebiegało wolno i ostrożnie, ale co jakiś czas i tak ktoś  się ślizgał.
Przed 13 zatrzymaliśmy się w schronisku Politechniki Warszawskiej „Koliba”, które niedawno oddano do użytku. Świeciło nowością i pustkami.  Zapowiadało dobrą bazę wypadową w góry. 
Opróżniwszy termosy z herbaty w budynku, udaliśmy się dalej. Niebawem skręciliśmy na wschód, szlakiem żółtym schodząc do Bereżek.
Do Ustrzyk pozostało około 4 kilometrów, które zdeptaliśmy asfaltem. Trzeba było się spieszyć, bo sami umówiliśmy autokar na 15 z zamiarem odjazdu. Narzuciliśmy tempo, ale udało się.  Parę minut po 15 opuścilismy deszczowe Ustrzyki.


Tegoroczny rajd jesienny odbywał się w kiepskiej aurze. Przez 3 dni osobiście nie widziałem żadnego krajobrazu, a wszystko zasłaniały mgły.  Właściwie trzy dni padało. Z moich retrospekcji wynika nawet, że w ciągu ostatnich 4 lat, w tym roku trafiła się najgorsza pogoda.
Niemniej impreza została odebrana pozytywnie. Gdyby ludzie nastawili się przede wszystkim na chodzenie może byliby zawiedzeni. Jednak rajd jesienny, to rajd jesienny, a pokonywane kilometry i widoki to kwestia drugorzędna. To raczej czas spotkań ze znajomymi, dobrej zabawy, grubej imprezy i  wspaniałej atmosfery.  Dzięki temu z roku na rok udaje się go zorganizować, w mniejszym bądź obszernym gronie i  ciągle przyciąga ludzi, którzy wiedzą, czego mogą oczekiwać.
Przez większość uczestników Rajd w Bieszczadach został potraktowany właśnie w ten sposób i  mogę powiedzieć, że pod tym względem z pewnością był udany.
Pozdrawiam wytrwałą Trasę I  J
Tomasz Duda


Zapraszam na forum klubu : http://mimochodek.umcs.lublin.pl



Pik Lenina 2013 – doświadczenia z próby wejścia na szczyt

$
0
0
Pik Lenina 2013  – doświadczenia z próby wejścia na szczyt


Transport do Kirgistanu

Przed wyjazdem do Kirgistanu spotkałem się w sieci z tekstem opisującym kilka możliwości dostania się pod Pik Lenina. Przyznam szczerze, że spowodowało to sporo  mętliku w mojej głowie. Chciałem dostać się tam jak najtaniej,  zacząłem więc kombinować i sprawdzać różne opcje. Pomijając godziny wertowania sieci, zdradzę Wam moją konkluzję – trzeba lecieć  bezpośrednio, ot co. Inne opcje alternatywne są dużo bardziej męczące i co najważniejsze – wcale nie tańsze.
Z Warszawy do Biszkeku latają bodajże trzy linie (chyba, że coś przoczyłem) – Aeroflot (RU), Turkish Airlines (TR) i International Airlines(UA).  Generalnie Turcy są najdrożsi, a Ukraińcy najtańsi.  Z zasady cena regularna nas nie interesuje. Przynajmniej większości z nas, którzy doceniają wartość pieniądza.
To, w jakiej cenie kupimy bilety zależy najbardziej od tego, kiedy je zarezerwujemy. Jak nietrudno się domyśleć, w tym stwierdzeniu czai się konflikt interesów, który balansuje pomiędzy pieniądzem  a ryzykiem. Nie wszyscy bowiem mogą planować wolne na rok do przodu, a im krótszy czas do odlotu, tym bilet jest droższy.
Myślę, iż jeśli chcemy kupić w okolicach 1100 – 1200 zł, musimy być przygotowani ok. 9 miesięcy przed, tzn. jeśli wylot ma być w lipcu, to wypada od października śledzić ceny. Oczywiście ktoś się sprzeczać i będzie miał rację – nie sposób przewidzieć promocji, ale kupno biletów poniżej 1300, jest od nowego roku mało prawdopodobne.
Najtańszy przelot do Biszkeku jaki widziałem, to 1000zł Aeroflotem  w październiku, o najdroższym nie wspomnę.
Jeśli mamy mniej czasu a więcej pieniędzy, to właściwie do kwietnia/maja trafiają się promocyjne bilety do 1750zł (ceną regularną wtedy jest przeważnie 2500 zł). Tyle mojej wiedzy.
Jeśli mamy postanowienie, śledzimy sieć i strony wyszukujące tanie loty. W międzyczasie najlepiej uruchomić siatkę kontaktów, aby informacje o biletach trafiły do nas w miarę szybko, zanim owe zostaną wykupione.
Ostatnią kwestią jest elastyczność w doborze terminu i długości wyjazdu.  Z tego co się naczytałem i mam własnych doświadczeń, stwierdzę, że na akcję po Leninem wystarczy około 20 dni.  Termin przylotu możemy śmiało ustalić od początku lipca do połowy sierpnia, choć sam celowałbym gdzieś pośrodku.


Transport pod Pik Lenina

Są dwa proste wyjścia. Samolot i samochód. Nie żal ci kasy - bierzesz samolot, oszczędzasz grosz – jedziesz samochodem. Ot cała filozofia. Bilet lotniczy  z Biszkeku do Osz, wcześniej kupiony przez internet, kosztuje około 160 zł.  Samolot leci bodajże 2-3 h. Nie korzystałem, ale wszyscy sobie chwalą – oszczędza nerwów i zmęczenia.
Koszt taksówki jest o połowę tańszy - 1000 som, choć taką cenę trzeba sobie wytargować.  Wraz z chłopakami , taksówkę braliśmy na Osz Bazar, jednak z racji „kontroli policyjnej” i kradzieży przez mundurowych 400 dolarów, następnym razem zdecyduję się chyba poszukać innego miejsca.  Taksówka dystans miedzy miastami pokonuje właściwie w cały dzień, dokładnie około 12-13 godzin.
Do Osz podobno można dojechać marszrutką. Jest to z pewnością najmniej wygodne, najdłuższe, ale i najtańsze rozwiązanie, podczas którego jak nigdzie zetniemy się z folklorem regionu.
Gdy już dotrzemy do Osz i znajdziemy zakwaterowanie (o to nietrudno), pozostaje dojechać ok. 150 km na Polanę Ługową. W tym miejscu pole manewru jest mniejsze. Można próbować zbałamucić taksówkarzy na taką podróż, ale trzeba pytać dokładnie jaki mają samochód (żeby bagaże się zmieściły, a maszina nie rozleciała po drodze) i czy wiedzą na pewno gdzie chcemy jechać (żeby na wertepach kierowca się nie rozmyślił). Podczas mojej podróży nie trafiliśmy chyba na właściwych taksówkarzy, bo cena była droższa, niż standardowy przejazd terenówką. Wiem jednak, że da się pojechać taniej. Trzeba po prostu znaleźć duży postój, odstać swoje i mieć komplet osób.
Standardowym sposobem transportu jest samochód terenowy, jakim dysponują agencje turystyczne. W 2013 roku cena za przejazd była stała i wynosiła wszędzie 50 dolarów/osoba. Tutaj wszystko się mieści, jest profesjonalne i pewne.
Nie trzeba przejmować się powrotem do Osz. Agencyjni taksówkarze i „busiarze” sypiają w Base Camp, a stamtąd również zwożą turystów – wystarczy zapytać. Agencja Pamir Expedition odjeżdża nawet regularnie – codziennie o 17.  Podróż trwa około 5 h.


Kirgizi

Europejczyk nie ma lekko.  Przed wyjazdem słyszałem opinię, iż gdy powiesz, że jesteś z Polski, to będzie lepiej przy targowaniu, zakupach.  Nie należy tego oczekiwać. To raczej marginalne przypadki, chyba że ktoś ma szczęście. W większości wypadków konkretna narodowość nie ma znaczenia. Mimo iż eksponowaliśmy swoje pochodzenie, większość Kirgizów mówiła na nas „Amerikany, alpinisty”, aż po jakimś czasie zaczęło nas to denerwować. Trzeba zrozumieć dziwną z naszej perspektywy rzecz, a mianowicie że dla miejscowych to my jesteśmy z „Zachodu”.
Europejczyk to Europejczyk, czy to Ukrainiec, czy Anglik. Amerykanin to też Europejczyk, albo Europejczyk to Amerykanin. Wsio rawno. No może osobną kategorią są tutaj Rosjanie, jako iż język rosyjski to drugi język urzędowy i niemal każdy płynnie się nim posługuje.  Czy są lubiani przez miejscowych– to już inny temat.
Kirgistan, jako państwo postsowieckie ma specyficzną kulturę, a Kirgizi specyficzne zachowanie. Tak jak i z Arabami, właściwie o większość usług i towarów trzeba się targować. W sklepach nie ma najczęściej wypisanych cen (no chyba, że w supermarkecie), dlatego być może  zapłacimy więcej niż miejscowi. Pierwsza cena, jaką rzuci Kirgiz będzie najprawdopodobniej dwukrotnie lub więcej wyższa od akceptowalnej(konkretnie taksówkarz).  Żeby płacić mniej lub kupić taniej,  trzeba dużo negocjować i to bez pardonu. Rzucać oferty śmiesznie niskie, odchodzić, kombinować. Zanim pojechałem do Kirgistanu, ktoś powiedział mi, że z „nimi” trzeba pertraktować ostro, bez skrupułów. Miał rację. Im szybciej odpuścimy, tym więcej stracimy.  Trzeba do tego przywyknąć.
Osobnym zagadnieniem, jest policja, która nad okradła. Mundurowa, czy ubrana w cywilne ciuchy. Nie wiem czy Ci policjanci, z którymi mieliśmy do czynienia byli przebierańcami.  Wylegitymowali się, jednak legitymacje może zrobić każdy. Faktem jest natomiast, że  ubrani w mundury również kradną, czego kolega Konrad był naocznym przykładem.  Kirgizi potwierdzają opinie o korupcji w policji, ale nie widzą rozwiązania.


Przygotowanie kondycyjne

Nie jedna osoba zapewne chciałaby wiedzieć, jak dobrym trzeba być kondycyjnie, żeby wejść na Lenina. To bardzo względna kwestia, ale oczywistym jest, że im więcej potrenujemy, tym lepiej. Pomijając ludzi z niesamowitymi predyspozycjami,  zwykłemu, aktywnemu człowiekowi jeżdżącemu w góry, proponuję biegać. Proponuję, polecam, a nawet wskazuję. Im więcej tym lepiej. Im lepsza wydolność, tym lepiej poradzimy sobie z trudnościami, a im dłuższe odcinki wybiegamy, tym mniej będziemy się męczyć na miejscu.  Pik Lenina charakteryzuje się długimi odcinkami pomiędzy obozami. Spotkałem się gdzieś nawet z określeniem „maraton na 7 tys.  npm”  Nie jest to oczywiście reguła, ale bieganie z pewnością pomoże. Najlepiej różnorodne – interwały, podbiegi i to przy czym można się zmęczyć. Dementuję plotki, że na rowerze również dobrze się przygotować.  Bieganie przede wszystkim. Każdy z naszej trójki zrobił sporo kilometrów przed wyjazdem – zaprocentowało, ale i tak na górze, przy podejściach mieliśmy do ciebie wyrzuty, że nie potrenowaliśmy więcej.


Sprzęt 

Na blogu wyprawy Pik Lenin 2013 tydzień po tygodniu opisywaliśmy swoje przygotowania. Znalazła się tam również lista zabranego sprzętu, jedzenia i skład  apteczki.
Przeglądając moje notatki i wracając pamięcią, przyznam nieskromnie, że w przeważającej mierze zabraliśmy to, co potrzeba. Kilka spraw wymaga jednak komentarza.
Brakowało dobrej zapalniczki z kamieniem – nie wiedzieliśmy, że zapalniczka klikana nie odpala na dużej wysokości. Brak dobrej zapalniczki zmarnował nam wiele nerwów i z pewnością to jedna z najważniejszych rzeczy, którą trzeba mieć.  W Kirgistanie sprzedają przeważnie klikane, podłej jakości.
Ogrzewacze – nie planowaliśmy używać, ale okazuje się, że na atak szczytowy mogłyby się przydać. Każdy  z nas miał po 2 pary ogrzewaczy – do rąk i nóg, jadąc po raz kolejny wziąłbym ich 4.
Śpiwory – koledzy Janek i Janusz mieli śpiwory Cumulusa Teneqa 850, ja i Konrad – Alaska 900, tej samej firmy.  W obozie III spałem w swoim worku, w powestretchu i bieliźnie wełnianej.  Było mi ciepło. Nigdy nie spałem swetrze puchowym. Jeśli odczuwałem jakiś chłód, to tylko od podłoża.  Komfort jest zależny w dużej mierze od osobistych preferencji organizmu. Janek raz spał w swoim śpiworze (o komforcie niższym od mojego o 7 stopni), w swetrze puchowym. Jednak mogło być to spowodowane jakimś osłabieniem.
Materac – na wyjeździe miałem piankę Z-Lite, Janusz i Janek zwykłe karimaty (w tym Janek karimatę grubszą, ok. 2cm). Najcieplejsza była oczywiście ta Janka, ale na moją nie mogłem narzekać. Przed snem układałem na niej zawsze ubrania w których nie spałem i wtedy było mi komfortowo. Raz czy dwa czułem chłód od podłoża.  Z obserwacji zauważyłem, że Therm a Rest Z lite i buty La Sportiva Olympus Mons, były najbardziej popularnymi elementami sprzętu jaki widziałem pod Leninem.
Apteczka – kompletowanie okazało się trafne, jednak poza rzeczami które wzięliśmy dorzuciłbym na przyszłość  więcej skutecznego środka na gardło (również do apteczek osobistych) oraz  jakiś delikatny środek na przeziębienie, który nie osłabia organizmu. Dodałbym również witaminę C, lub jakiś komplet witamin w tabletkach.  Dla kompletujących medykamenty polecam skupić się na środkach na przeziębienie i co najważniejsze – na problemy żołądkowe.

Jedzenie – w większości dało się wchłonąć. Pod Leninem słyszeliśmy wiele negatywnych opinii o liofilizatach Travellunch. Nam smakowały i nie wyrzuciliśmy ani łyżki. W obozach jednak walało się tego trochę, także jak kto lubi. Polecam spróbować przed zabraniem konkretnych smaków.  Zawiodłem się za to na mięsie, które jakoś mi osobiście nie podchodziło i batonikach musli, których pod koniec wyprawy nie mieliśmy ochoty już jeść. W następny wyjazd zredukowałbym ilość mięsa przynajmniej o 2/3, a liczbę batonów powiększył o 20% - jednak teraz kupując  tylko sprawdzone Snickersy i Twixy.  Instanty typu „gorąca chwila” dobrze wchodzą, jednak największą ich wadą jest brak chęci do mycia naczyń, przez co spożycie spada. Budyń i ryż były dużo smaczniejsze niż kisiel. Więcej orzeszków ziemnych , krakersów – są miłą odmianą i mają wysoki bilans  kaloryczny.

Ładowarka słoneczna – w dzisiejszych czasach wielkich samrtfonów z niebyt efektywnymi bateriami – rzecz na wagę  złota. W swoim wyposażeniu Janusz miał taki przedmiot, kupiony na allegro. http://allegro.pl/sunen-ladowarka-sloneczna-solarna-2700mah-iphone-i3705576379.html  Mimo wielkich oczekiwań i solennych obietnic producenta, rzecz sprawdziła się wg. Janusza słabo. Ładowanie przez  cały dzień w górskim słońcu nie pozwoliło do pełna zasilić telefonu energią. Mimo to non stop działała i telefon również. W przyszłości z pewnością poszukamy czegoś bardziej sprawdzonego i z pewnością droższego.
Koniecznym elementem wyposażenia, poza okularami słonecznymi jest osłona na nos. Ja osobiście zrobiłem już taką przed wyjazdem, ale chłopaki musieli kombinować i lepić różne  cuda z szarej taśmy. Napotkani alpiniści opowiadali nawet, że takie osłony produkowali z opakowań po liofilach byle by mieć coś chroniącego noc.


Ubrania

Listę ubrań, jakie zabraliśmy na podróż również zamieściłem na blogu. Generalnie – sprawdziły się. Jednak generalizowanie to tutaj zły nawyk, wypada napisać o mankamentach.

Buty – każdy z nas miał dwie pary obuwia. Sandały, o ile je można nazywać obuwiem i dwuczęściowe Scarpa Phantom 6000. Powyżej Base Camp te ostatnie były naszymi jedynymi  butami – dla obniżenia wagi sandały zostawiliśmy w depozycie Podczas marszu z obozu do obozu szło się w nich ogólnie przyjemnie. Przy niezbyt dokładnym zasznurowaniu niekiedy obrabiały piętę, ale nikt nie miał żadnych odcisków i buty okazały się dobre również do trekkingu na niższych wysokościach.
O Scarpach Phantom 6000 mogę powiedzieć – uniwersalne, czyli kompromisowe. W tej roli się sprawdziły, jednak przynaję, że zawiodłem się na ich najważniejszej właściwości. Sprawa tyczy się termiki, która wbrew mojemu przekonaniu i opiniom ludzi w sieci – okazał się niezbyt wysoka. Do obozu III nie było problemu, jednak powyżej – bez ogrzewaczy po prostu bałem się o nogi, gdyż od wyjścia z obozu, w pochmurny i mroźny dzień, na podejściu nie sposób było ich rozgrzać. Chłopaki mieli ten sam problem. Oczywiście dopełniliśmy formalności i botki zawsze spały z nami w śpiworze, a wkładki – nawet przy ciele. Na kolejne wyjście na atak szczytowy w tych butach – zastosowałbym technikę z workiem foliowym i dwoma skarpetami oraz od rana aplikował ogrzewacze.

Łapawice – każdy  z nas je miał na ataku szczytowym – ja najcieplejsze puchowe Małachy, Janusz najcieńsze, również moje, „Marmoty”. Po nimi dwie pary rękawic – powerstretch i softshell. Podczas zawiei i ciągłego trzymania kijków, każdemu było w ręce zimno.  Na kolejny wyjazd musimy zaopatrzyć się w solidne, długie łapawice puchowe .

Puchowy kombinezon/kurtka  – nie miałem, ale przy ataku szczytowym z pewnością by się przydały. O ile nigdy do tej pory nie podchodziłem w swetrze puchowym, to tutaj miałem pod nim jeszcze powerstretch i wełnianą bieliznę, a nie było mi za ciepło. Powiem więcej – wyżej mogłoby być chłodno. Dlatego, jeśli ktoś ma puchowe wdzianka  – niech zabiera.

Spodnie – na szczyt podchodziłem w dwóch parach getrów (brubeck thermo i brubeck merino extreme). Na nich miałem spodnie membranowe. Było mi rześko i nie czułem się z tym komfortowo. Jako lekarstwo proponowałbym cieplejsze spodnie z powerstretchu i pod nimi jeszcze jedne syntetyczne getry. Wtedy najprawdopodobniej byłoby komfortowo. W takich getrach również śmiało można by podchodzić do obozów, bez spodni membranowych. Na przyszłość zastosuję powyższe rozwiązanie.
Jadąc na Lenina wybraliśmy opcje bardziej na lekko, która daje słabe szanse wejścia w niskich temperaturach, przy kiepskiej pogodzie. Gdy nie ma wiatru i świeci słońce, w naszych ubraniach byłoby z pewnością za ciepło. Na przyszłość wyjdę z założenia, że lepiej jednak dmuchać na zimne.


Aklimatyzacja

Powszechnie znanym  faktem jest, że aklimatyzacja w dużej mierze zależy od predyspozycji genetycznych konkretnego osobnika. Jedna osoba przyzwyczaja się szybciej, inna wolniej. Osobom pierwszy raz jadącym na taką wysokość jak Pik Lenina mocno sugeruję zastosować naszą taktykę aklimatyzacji, która moim zdaniem okazała się skuteczna.
Dwie zasady:
1.Nic na siłę
2.Powoli, a systematycznie
Najważniejszym wskaźnikiem jest nasz własny organizm i nie należy ulegać schematom. Niejednego „szybkiego” z objawami obrzęku znieśli stamtąd przed nami. Z mojej strony nalegam, aby po dotarciu do każdego nowego punktu noclegowego robić dzień restu w tym miejscu, z bazą włącznie. Obojętnie od tego jak się czujemy. Gdy czujemy się źle, nie idziemy dalej. Gdy zły stan nie przechodzi, schodzimy. Dobrym pomysłem jest wykonywanie wyjść z depozytem i wracanie na nocleg w to samo miejsce. Przyspiesza aklimatyzację i oszczędza siły na kolejny dzień – mamy mniej bagażu do wniesienia.  Nie warto przemęczać się zbytnio i obciążać, jednocześnie nie będąc zaaklimatyzowanym, gdyż spowalnia to ten proces.  Dochodząc do Obozu I najlepiej traktować go jak swoją bazę. Podczas pierwszego wyjścia aklimatyzacyjnego i noclegu w Camp III lepiej zejść do Camp 1 niż do Base Camp, jak zalecają niektórzy. Energię, jaką zaoszczędzimy w bazie, zmarnujemy kolejnego dnia na podejście do obozu.


Strategia i błędy

Na naszym wyjeździe kluczową sprawą było potraktowanie Obozu I, jako Bazy. Tam wnieśliśmy wszystkie niezbędne rzeczy i nie mieliśmy zamiaru wracać na Polanę Ługową przed definitywnym zejściem z Góry.  To była słuszna decyzja.  Wszystko co niepotrzebne, zostawiliśmy na Polanie Ługowej –sandały, T-shirty i krótkie spodnie, oraz rację jedzenia na jeden dzień. Tym sposobem maksymalnie zredukowaliśmy wagę plecaków.
Podczas procesu aklimatyzacyjnego zostawiliśmy po jednym namiocie w Obozie II i Obozie III, wraz z dużą częścią jedzenia na atak szczytowy. Okazało się to trafionym pomysłem, bo równo podzieliliśmy rzeczy jakie nosiliśmy codziennie na plecach. Schodząc do Obozu I, po aklimatyzacji w Camp III, spaliśmy w namiocie agencyjnym – wtedy można docenić twardą, drewnianą podłogę.
Kluczem do sukcesu i wejścia na szczyt jest poza aklimatyzacją dobra pogoda. Ludzie którzy wchodzili przed nami, samo zdobywanie góry określili jako spacerek. Jednak, gdy pogoda się psuje trzeba walczyć o każdy krok. Wypada dobrze przemyśleć, zanim podejmie się tą walkę. My ustąpiliśmy pola. Pierwszy wyjazd w takie wysokie góry był dopiero poletkiem doświadczalnym, a nie polem walki. Nie mieliśmy pogody, zrezygnowaliśmy.
Ważna kwestią jest skrupulatne kontrolowanie jedzenia i spisywanie stanu żywności. Jeśli wnosiliśmy depozyt z jedzeniem, trzeba wiedzieć, jak dużo  i jakich produktów zostawiliśmy w wyższych obozach. Oszczędzi to naszym plecom ciężaru, a nam zmęczenia.
Podczas akcji górskiej trzeba nauczyć się gospodarować wodą w organizmie. Podstawą jest regularne przyjmowanie płynów, wzbogaconych o witaminy i minerały. Nawet jeśli nie chce się pić – trzeba i już. Musimy  uważać również, żeby zbytnio się nie przegrzać, bo może to poskutkować gorączką, czy wyziębieniem w nocy.
Wychodząc z Camp I do ataku na szczyt, zaplanowaliśmy jeden dzień rezerwy czasowej. To trochę mało. Myślę, że zabranie rezerwowego jedzenia na dwa dni byłoby wystarczające, bo  nawet w razie trzeciego kibla, racje można by jakoś rozłożyć mniejszymi porcjami. Wszystko zależy od prognoz pogody. Jeśli na kilka dni nie ma szans poprawy, to lepiej przeczekać w Camp I.
 Właściwie przy każdym przemieszczaniu się trzeba coś nosić. Gdy idziemy z depozytem, niesiemy tylko w jedną stronę. Gdy zmieniamy miejsce noclegu, niesiemy minimum ekwipunek do spania i gotowania. Średnio plecak waży  10-15kg. Gdy przyszło nam przejść fragment z bagażami zbliżającymi się do 20kg, był to najdłuższy odcinek całego wyjazdu, mimo iż praktycznie nie przekraczał 500 m długości.
Wejście niezaaklimatyzowanemu człowiekowi z Camp I do Campa II zajmuje do 7h. Z Camp II do Camp III, podobnie. Po przystosowaniu spokojnie można się wyrobić w 4-5h. Nawet bez dobrej aklimatyzacji, w zasadzie w ciągu 5 h można spokojnie zejść z Camp III do Camp I.

Pod Pikiem Lenina widzieliśmy kilka osób na nartach, jednak w większości źle mi się one kojarzą. Źle, znaczy ze szczególnym niebezpieczeństwem. Raz samotny narciarz zjeżdżał z Camp II do Camp I i przy nas wpadł w szczelinę po same pachy, miał fart że się wydostał. Podczas innego wyjścia do Camp II obserwowaliśmy, jak narciarze rozłożyli sobie samotny namiot na trawersie stoku, w drodze do obozu drugiego.  Kolejnego dnia spadł śnieg i lawiny grzmiały nad głowami. Koledzy w namiocie mieli szczęście i pewnie stracha. Dwie lawiny przeszły po obu jego stronach i zatrzymały się poniżej. Więcej szczęścia niż rozumu…


Na miejscu

Zarówno w Base Camp i Camp I jest dobrze rozwinięta infrastruktura komercyjna.
Na Polanie Ługowej znajdziemy dużo miejsca do rozbicia namiotu. Osobiście, zostaliśmy namówieni na płatny nocleg na ziemi agencyjnej, ale w przyszłości rozbijałbym się na dziko,  przy wlocie doliny. W Base Camp mieszka się całkiem wygodnie i jakość usług nie ma zbytniego znaczenia. Najtańsze będą te oferowane przez Fortune Tour, ale najbardziej prymitywne i nastawione na wyduszenie ostatniego grosza. Poza ceną, jurty Fortune Tour są dobrze położone. W Bace Camp znajdują się nawet pół kilometra bliżej niż pozostałe obozowiska, w Camp I - na morenie, przy samym lodowcu Lenina.  W związku z powyższym, w Base Camp  mogę polecić Fortune Tour – gdyż jest najtańszą agencją.
Sytuacja zmienia się w Obozie I. Tam już trochę komfortu się przyda, bo wkoło nie ma go za wiele. Poza tym Fortune i tam żąda pieniędzy za rozbicie namiotu. W Camp I radzę zerwac pępowinę Fortune i przenieść  się do Pamir Expedition. Teren, który zajmują jest co prawda nierówny i zajęty w większości przez namioty agencyjne, to jednak warto natrudzić się i zbudować platformę na namiot. Po pierwsze, nocleg jest darmowy, po drugie zastawianie ludzi dużo inne niż w Fortune. W ciepłej jurcie tej agencji można za darmo posiedzieć, wypić herbatę, dostać wrzątku i miło spędzić czas. Czy kupuje się coś, czy nie, nikt nie patrzy na nas spode łba. Ponad to możemy liczyć na pomoc w wielu kwestiach – wrzątku na rano, pogody, konsultacji lekarskiej( z ostatniego nie korzystaliśmy, ale mówili, że jest darmowa).
Ciekawą kwestią jest przeobrażanie się „kibla”, w miarę zbliżania się do szczytu. W Base Camp i Camp I są podobne. To konstrukcje ramowe, obciągnięte materiałem. W środku – dziura w ziemi. W Obozie II kibel to murek wysokości około metra, otaczający kwadratowe pole, o długości ściany ok. 1,5m. Wariacje egzemplarzy zależą od upodobania twórcy.
W obozie III kibel to właściwie, tylko ironiczna nazwa wysokiego na 30 cm murka zasłaniającego kawałek butów. Regularnie omiatany wiatrem i targany przez zawieje, czeka na swojego budowniczego.
Temperatura w obozach zmniejsza się wraz we wzrostem wysokości. W słoneczny dzień jest bardzo ciepło. W nocy w obozie I, słupek rtęci spada do ok. -5 stopni Celsjusza , a w obozie II do ok. -10. W Camp III nawet w dzień jest mróz, nocą  osiągający około -15 stopni i niżej. Na naszym wyjeździe trafiliśmy chyba na ciepły okres. Szczególnie w trójce z pewnością może być chłodniej.
Co się robi w obozach w ciągu dnia? Sam przed wyjazdem się nad tym zastanawiałem.  Przed południem w większości przypadków już jesteśmy w namiocie, po kilku godzinach chodzenia. Ambitne zajęcia raczej nam nie grożą. Dni upływają całkiem szybko, a pożytkowane są przede wszystkim na gotowanie wody, jedzenie, spanie i gadanie o głupotach. Gdy się nudzi, można kibel wyremontować. Ot co.
Gaz do palnika trzeba trzymać w śpiworze, aby nie zmarzł. Ponad to, w wyższych obozach koniecznym jest izolować go od podłoża i ogrzewać. Dobrym sposobem jest gotowanie z palnikiem włożonym między uda, na podstawce z garnka. W obozach wyższych, tylko ogrzewanie palnika rękami bądź nogami determinowało jego poprawną pracę.
Wbrew wcześniejszym prognozom, w ciągu akcji górskiej na Piku Lenina zużyliśmy bardzo mało gazu. Na 3 osoby do podziału i kilkanaście dni w górach, spaliliśmy 6 kartuszy po 230 gram.
Podczas biwaków na śniegu, w obozie II, trzeba dokładnie uważać na szczeliny. Słyszeliśmy o osobach, które w nocy musiały ewakuować się, gdy pod ich głowami lód zaczął trzeszczeć, widzieliśmy też niejedną dziurę bez dna, wyzierającą z platform pod namioty.
Najlepszą prognozę można dostać w jurcie agencji Pamir Expedition. Będzie ona najbardziej aktualna i pewna. Podczas akcji górskiej smsy z prognozą podsyłał nam łącznik z Polski. Powiem szczerze – nie bardzo się sprawdzały i te agencyjne były o niebo lepsze.
W Base Camp jest zasięg telefoniczny. W Camp I również, w okolicach kibla PE. W obozie II sytuacja przedstawia się gorzej, ale SMSy dochodzą. To samo tyczy się obozu III. Zasięg jest przerywany i nieregularny, ale wystarczający do komunikacji ze światem. W agencji PE można skorzystać z telefonu satelitarnego. Kosz to bodajże 6 dolarów/minuta.


Budżet

Na koszt wyjazdu złożyły się:
-szczepienia
- bilety lotnicze
- ubezpieczenie
- jedzenie kupione w Polsce
- apteczka
- wydatki na miejscu
Podsumowując, koszt na osobę wyniósł około 4000 zł. Podliczyłem go dopiero miesiąc temu.  Z perspektywy czytelnika może wydawać się on wysoki. W rzeczywistości dobrze go rozłożyliśmy i zbytnio nas nie dotknął. Koncentrując się na poszczególnych wydatkach, jeden po drugim, całość wyjazdu nie powoduje dużego obciążenia finansowego.  W finanse nie wliczam sprzętu. Osobiście musiałem kupić tylko buty dwuczęściowe, resztę sprzętu i ubrań już posiadałem.


Tekst napisany przeze mnie nie jest kompletnym poradnikiem i nie można bazować wyłącznie na nim, jeśli w perspektywie mamy ambicje wejść na Pik Lenina. Zawiera tylko moje/nasze doświadczenia i nawet nie stara się być obiektywnym, dlatego proszę nie oceniać go pod tym kątem.  Wierzę jednak, że komuś pomoże, rozwiąże ewentualne nieścisłości. Zapraszam do komentowania i wypowiedzi.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Zamość – jednodniówka w cieniu twierdzy

$
0
0
Zamość – jednodniówka w cieniu twierdzy

Zamość, sięgający rodowodem do końca XVI wieku, w zamyśle fundatora miał być miastem wyjątkowym. Lokowany na  tzw. surowym korzeniu, czyli terenach niezamieszkałych , według precyzyjnego planu i rękami włoskich mistrzów przygotowywany był do roli stolicy województwa, a nawet może Rzeczpospolitej.
Dzisiaj, choć trochę zapomniany gospodarczo i  położony na terenie tzw. Polski B, pod względem ludności trzyma się w pierwszej trójce miast województwa i stanowi jedną z najważniejszych atrakcji turystycznych Lubelszczyzny.

                Historia miasta wymaga krótkiego komentarza. Po uzyskaniu praw miejskich w 1580 r., Zamość wszedł na drogę gwałtownego rozwoju. Pod okiem znamienitego protektora – Jana Zamojskiego szybko rozrósł się i w XVII wieku pełnił funkcję stolicy wielkiego majątku rodziny – tzw. Ordynacji Zamojskich.  Pięknej, barokowej zabudowy strzegł system nowoczesnych fortyfikacji bastionowych, co pozwoliło miastu wyjść obronną ręką z zawieruchy połowy XVII wieku. Na Zamościu „połamała zęby” armia kozacka w 1948 r., a dwa lata później taki sam los spotkał regimenty szwedzkie, które pustoszyły Rzeczpospolitą. Podczas wojen napoleońskich miał miejsce jedyny udany szturm na zamojską twierdzę. Wtedy, w 1809 r. z rąk austriackich odbili go wszak Polacy.  Zamojska twierdza wspierał swą walką Napoleona, wiążąc duże oddziały carskie. Wytrzymywała prawie roczne oblężenie w 1813 r., a dopiero francuskie porażki zmusiły ją do honorowej kapitulacji.
Po Kongresie Wiedeńskim miasto przeszło w ręce rosyjskie i marionetkowego Królestwa Polskiego. Z inicjatyw carskiej władzy, miejska twierdz została rozbudowana i zmodernizowana na nowe standardy architektury fortecznej.  Silna reduta przysłużyła się  ostatni raz patriotom podczas powstania listopadowego i stanowiła ostatni polski punkt obrony  tego zrywu narodowego.  
Zamość w idei został zaprojektowany przez włoskiego architekta Bernardo Moranda w stylu antropomorficznym.   Pałac miał symbolizować głowę, główna ulica kręgosłup, a bastiony nogi i ręce do obrony. Do dzisiejszych czasów przetrwał w właściwie niezmienionej formie a stare miasto  jako całość wpisane zostało na listę UNESCO.

                Wycieczkę do Zamościa planowałem od kilku lat. Aż wstyd się przyznać. Brakowało chęci, czasu lub łatwiej przychodziły wymówki. Na wyjazd zdecydowałem się dopiero w październiku tego roku, z założenia nastawiając się na bogatą jednodniówkę.
                Z Lublina do Zamościa studentowi najlepiej dojechać pociągiem. Koleje regionalne kursują kilka razy dziennie. Koszt ze zniżką 51% to niecałe 7zł w jedną stronę. Bus jest dwa razy droższy.

Po dwóch godzinach jazdy wysiadam z pociągu na ul. Szczebrzeskiej. Idąc około kilometr na wschód, bez trudu docieram do starego miasta.  W oddali widać wysokie wieże kościołów, przede mną ciągnie się sucha fosa i dawne obwarowania twierdzy.
Nie mając ze sobą żadnego planu zwiedzania, na początku kieruję się na Wielki Rynek. W charakterystycznym ratuszu znajduje się centrum informacji turystycznej i tam proszę o informacje. W odpowiedzi dostaję małą mapkę z naszkicowaną trasą zwiedzania i oznaczonymi punktami. Wszystko wygląda czytelnie i przystępnie. Mapka jest na grubym papierze, na odwrocie posiada plan całego miasta. Niby szczegóły, ale tymi detalami jestem pozytywnie zaskoczony i zaczynam zwiedzać.


Pierwszym punktem jest okolica Wielkiego Rynku.  Plac o powierzchni prawie 10000 metrów kwadratowych robi naprawdę duże wrażenie.  To centralny punkt miasta i od niego wychodzą główne ulice. W czasach świetności to tu skupiało się życie Zamościa oraz odbywały najważniejsze dla miasta wydarzenie kulturalne.


Podziwiając panoramę placu, wzrok zatrzymuje się w pierwszej kolejności na ratuszu. Budynek reprezentuje sobą styl manierystyczno barokowy i śmiało może pełnić rolę symbolu miasta. Zadbany i starannie odnowiony, zachęca do dłuższej chwili  kontemplacji, spaceru wachlarzowymi schodami, uwiecznienia na zdjęciu.
Wokół rynku piętrzą się piękne kamienice, które należały do najbogatszych mieszkańców. Uwagę zwraca szczególnie grupa kolorowych i pieczołowicie zdobionych budynków, wzdłuż północnej strony placu. To tzw. kamienice ormiańskie– bezsprzecznie najpiękniejsze w mieście.
Po przeciwnej stronie płyty Rynku znajduje się dom architekta – tzw. Kamienica Morandowska, która jednak w porównaniu do poprzednich prezentuje się raczej skromnie.

Z Rynku wychodzę ul. Kołłątaja, gdzie zatrzymuję się chwilę przy dawnym Seminarium Duchownym , po czym idę na północ. Ze skrzyżowania ul. Akademickiej i Królowej Jadwigi, po drugiej stronie ulicy widać gmach Akademii Zamojskich– jednej z pierwszych uczelni w kraju.  Zdziś w budynku znajdują się placówki oświatowe.


Ze skrzyżowania kieruję na najbliższe tereny zielone, gdzie zachowały się pozostałości dawnych fortyfikacji twierdzy.  To stara Brama Lubelska i Bastion IV wraz z ceglano-ziemnymi obwarowaniami. Nieopodal zieleni się park, w który zręcznie wkomponowano rów dawnej fosy bastionu. Stara Brama Lubelska prezentuje się w dobrym stanie, wyremontowana i zamknięta dla turystów, przeznaczona do podziwiana z zewnątrz.
Przez bastionową poternę wychodzę z powrotem do ulicy i zmierzam na południe. Zatrzymuję się przed pomnikiem założyciela miasta – Jana Zamojskiego.


Przed mną rozpościera się bryła dawnego Pałacu Zamojskich– pierwszego budynku w mieście i jednocześnie siedziby Ordynacji.  Z perspektywy miejsca zabudowania robią wrażenie i rozbudzają wyobraźnię. W czasach świetności musiały wyglądać niesamowicie.
Budynek niestety traci przy bliższym poznaniu. Przebudowany w XVIII wieku na szpital wojskowy stał się konstrukcją toporną. W dzisiejszych czasach jest siedzibą sądu i jednocześnie pełni funkcję mieszkań komunalnych. Stan pozostawia wiele do życzenia, czeka na renowację które od jakiegoś czasu są zapowiadane.


Po drugiej stronie ulicy Akademickiej położona jest dzwonnica i katedra. Dawna kolegiata, pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła przez niektórych uważana jest za jeden z najwspanialszych zabytków sztuki sakralnej w Polsce.
Powstała w stylu renesansowym, w XIX wieku poddano ją przebudowie.  Ornamentykę wnętrza, prezbiterium i chóru zawdzięcza jeszcze Morandowi. Elementy dekoracji wykonane są bardzo estetycznie i prezentują w większości motywy geometryczne.   Warto stanąć w skupieniu i podziwiać drobne szczegóły, które tworzą harmonijną całość i uzupełniają atmosferę miejsca.


W bocznej kaplicy katedry znajduje się płyta nagrobkowa Jana Zamojskiego– wyjątkowo skromna jak na postać hetmana, umieszczona w posadzce.
Kolejno mapka wskazujea mi szukać Arsenału. Bryła budynku znajduje się na południe od Pałacu Zamojskich, ale niestety w momencie mojego zwiedzania cały obszar jest ogrodzony i najwidoczniej poddawany pracom remontowym.


Kieruję się zatem na południe, wychodząc przez Bramę Szczebrzeską przed mury Twierdzy na duży parking. Idąc  jeszcze dalej, na odrestaurowane ziemne szańce, mam widok na cały południowy pas umocnień.
Większa część bastionów jest odrestaurowana, to samo tyczy się obwarowań ziemnych. Prace trwają nad pozostałymi fragmentami murów i zapowiadają znakomity efekt.
Sama brama Szczebrzeska to właściwie ceglany budynek, pierwotnie manierystyczny, po przebudowie sztandarowy przykład klasycystycznej budowli warownej.
Następne kroki stawiam w kierunku południowym i opuszczam obręb miasta. Ulicą Męczenników Rotundy kieruję się do wysuniętego obiektu twierdzy.


Zbudowana na początku XIX wieku Rotunda, w założeniu miała pełnić funkcję działobitni osłaniającej najsłabszą stronę twierdzy – południową.  Budowla ma plan koła o średnicy około 60m i tworzy ją pierścień ceglano-ziemnych umocnień, okalający okrągły dziedziniec.
Poza zabytkiem architektury obronnej, Rotunda słynie w okolicy jako symbol martyrologii. W czasie okupacji hitlerowskiej właśnie w tym miejscu Niemcy znajdował się obóz przejściowy dokonywali masowych egzekucji  ludności Zamojszczyzny.


Rotunda to właściwie ogromne miejsce pamięci narodowej i cmentarz wojenny w jednym. Idąc alejką prowadzącą w kierunku dziedzińca po obu stronach ścieżki mijamy setki grobów. Spoczywają tu obrońcy z września 1939 r., partyzanci, jak i żołnierze radzieccy zabici w trakcie „wyzwalania” tych terenów w 1944 r..  Sam obiekt otoczony jest przez gęsty pierścień krzyży upamiętniających osoby pomordowane.
W pomieszczeniach Rotundy urządzone jest muzeum martyrologii, które udostępniono do zwiedzania bezpłatnie.
Osobiście uważam, że będąc w Zamościu trzeba koniecznie zobaczyć to miejsce. W przewodnikach nie przywiązuje się do niego zbytniej uwagi, jednak całość robi piorunujące, ale i przygnębiające wrażenie. Przypomina o tragicznych losach regionu lat II wojny światowej.


Od Rotundy wracam ponownie do zamojskiej twierdzy poterną, w murach pomiędzy I i II bastionem. Zaraz po prawej stronie moją uwagę przyciąga świeżo odnowiony dawny klasztor klarysek. Za nim rozciąga się prostokątny plac – to Rynek Wodny, jedne z trzech tego typu placów w mieście.  Nie dorównuje on co prawda  pięknem Rynkowi Wielkiemu, ale posiada swój specyficzny spokojny klimat i wart jest spędzenia tu co najmniej paru chwil.


 Z Rynku Solnego wychodzę na południe w kierunku bastionu I. W umocnienia twierdzy wkomponowano tu budowlę sakralną. Niegdyś dawna cerkiew unicka, dziś kościół św. Mikołaja, z oddali przyciąga charakterystyczną wieżą i zbitą bryłą. Zbudowany w stylu renesansowo-barokowym miał niegdyś pełnić funkcje obronne.
Cały bastion I obchodzę stalową kładką, która wznosi się ponad murami i oferuje ciekawy widok na miasto. Docieram do ulicy okopowej i z daleka widzę kolejne zabytki.


Wokół ronda wznoszą się Stara i Nowa Brama Lubelska, a z miejskich zabudowań wygląda kościół Franciszkanów.  W pierwszej budowli znajdowało się rosyjskie więzienie, gdzie przetrzymywano m.in. Waleriana Łukasińskiego. Kościół natomiast ma za sobą ciężkie lata licznych przebudów. Barokowa budowlę zmieniano kolejno w koszary, kino i liceum. Dzisiaj znowu pełni funkcję sakralną lecz jest świątynią dość specyficzną.  Mnie nie urzekł, ale traktując ją jako ciekawostkę, warto i tutaj wstąpić. 


Północna strona twierdzy zachowała się najlepiej do naszych czasów.  Bastiony VI i VII są w większości zagospodarowane, odnowione i zadbane. Największe wrażenia robią ceglane tzw. nadszańce. W pomieszczeniach Bastionu nr VII znajduje się muzeum Twierdzy Zamość i które oferuje pół kilometra trasy turystycznej przez poterny,  galerie strzeleckie i kazamaty bastionu. 
Bilet kosztuje bodajże 8zł, a zwiedzanie z przewodnikiem trwa godzinę.  Słyszałem wiele pozytywnych opinii o trasie, ale mnie osobiście nie udało się odwiedzić muzeum z powodu braku czasu.
Niemniej nawet z zewnątrz umocnienia robią monumentalne wrażenie. Przechadzając się ulicą Łukasińskiego idę wzdłuż dawnych galerii strzeleckich i zabudowań fortecznych.


 Dochodzę do Nowej Bramy Lubelskiej, która drewnianym mostem wyprowadza do miejskiego parku.
Po paru chwilach ponownie wracam w mury twierdzy i zmierzam na południe. Przy ulicy Bazyliańskiej zatrzymuję się przy synagodze, po czym skręcam na wschód w kierunku Rynku Solnego.
Wracam do punktu wyjścia, kończąc trasę po kilku godzinach marszu.
                Do Zamościa zdecydowanie warto przyjechać.  Miasto oferuje cała paletę zabytków i zachęca do bliższego poznania.  Zanim tu przyjechałem nie spodziewałem się zobaczyć wiele więcej poza okolicami Wielkiego Rynku i zabudowaniami dawnej twierdzy. Okazało się, że bardzo się pomyliłem. Choć duża część budowli jest jeszcze w kiepskiej kondycji i wymaga renowacji, to jednak wszystko jest na dobrej drodze.  W różnych częściach miasta ciągle trwają prace remontowe, a odnowione zabytki robią naprawdę duże wrażenie.
Każdy turysta w Zamościu znajdzie coś dla siebie. Miłośnik fortyfikacji, budowli sakralnych czy świeckich z pewnością nie będzie żałował wizyty w tym mieście, które koniecznie trzeba „odkryć” dla siebie.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



P.S.

Osobliwością Zamościa okazały się dla mnie tzw. podwórka, zaznaczone na mapce. Jest ich 6 i porozmieszczane są  w różnych częściach starego miasta. To nic innego jak dziedzińce kamienic, które odnowione i pomalowane w jaskrawe barwy miło mnie zaskoczyły. Podczas gdy w większości miast takie placyki są zaniedbane i prezentują tylko obdarte ściany, tutaj przyciągają turystów. 

Viewing all 194 articles
Browse latest View live