Quantcast
Channel: Student w podróży
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

Klasztor i wzgórze Montserrat - praktyczne informacje z wyjazdu

$
0
0
Klasztor i wzgórze Montserrat - praktyczne informacje z wyjazdu

Położony 40 kilometrów na północ od Barcelony, masyw górski Montserrat jest jednym z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych Katalonii.
Na tle pagórkowatego krajobrazu tej krainy geograficznej wzgórze wyróżnia się dość mocno i z oddali budzi zaciekawienie swoim wypiętrzonym i trochę potarganym kształtem.
Z pewnością niejeden przybysz, który odwiedzi Barcelonę i wdrapie się na wzgórze Tibidabo, podziwiając panoramę skupi uwagę na charakterystycznym wzniesieniu na horyzoncie.
Potencjalnemu turyście masyw górski oferuje wiele atrakcji.  Przejażdżki kolejką szynową,  szlaki turystyczne, drogi wspinaczkowe i piękny klasztor będący jednym z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych w Hiszpanii, to tylko najważniejsze plusy miejsca. Co można zobaczyć i dlaczego warto przyjechać – poniżej.

Dojazd


Wzgórze Montserrat jest miejscem znanym i dobrze wypromowanym w Katalonii. Będąc w Barcelonie, aby dojechać w okolice masywu najwygodniej kupić bilet łączony, „kolejowo-kolejkowy”.
Na początku należy udać się do jednego z większych węzłów komunikacyjnych Barcelony – na  plac Espanya i znaleźć stację metra o tożsamej nazwie. Obiekt jest połączony ze stacją kolejową i podążając za oznaczeniami, wkrótce natkniemy się na bilbordy promujące Monsterrat.
Kupno biletu nie sprawia najmniejszego problemu. Na stacji nietrudno znaleźć wiele ulotek z rozkładem jazdy pociągu, a przy peronach urządzona jest specjalna budka, gdzie porozumiewająca się po angielsku obsługa wytłumaczy nam całą procedurę kupna biletu w automacie.
Przy urządzeniach ponad to czekają specjalni pomocnicy, którzy właściwie mogą wstukać wszystko za nas.
Jest kilka  rodzajów biletów
1. Pociąg + kolejka szynowa pod klasztor – 17,35 euro od osoby
2.Pociąg + kolejka linowa pod klasztor
3. Pociąg + kolejka szynowa pod klasztor +kolejka szynowa do stacji wyżej „Estacio superior de Sant Joan” – 23 euro
4. Pociąg + kolejka linowa + kolejka szynowa do stacji powyżej
Pociąg odjeżdża właściwie co godzinę , to samo odnosi się do powrotu z klasztoru. Dokładne rozpiski znajdują się na ulotkach, które dostaniemy na stacji kolejowej, jak również w okolicach klasztoru. To jaki bilet kupimy zależy od naszego upodobania i stanu portfela. Osobiście wybrałem wersję najtańszą .
Pociąg, którym jedziemy na początku jest zwykłym pojazdem szynowym, mijającym kolejne miejscowości i podwożącym ludzi do pracy. Spędzamy w nim ponad godzinę, przeczekując kilkanaście stacji. Pierwszy punkt przesiadkowy, o którym informuje spiker oznacza postój dla podróżujących dalej kolejką linową. „Tańszy wariant” wysiada na kolejnym przystanku. Synchronizacja pojazdów szynowych nie ma sobie nic do zarzucenia. Bez zwłoki przesiadamy się w oczekujące wagony i toczymy pod górę. Trasa kolejki jest niebanalna i przyciągnie wzrok nawet wytrawnego turysty. Wrażenie potęgują nowe, przeszklone wagony i stromizna podjazdu.
15 – 20 minut później jesteśmy na miejscu. Przechodzimy przez bramki i wychodzimy na plac przed klasztorem Montserrat. Kolejki w dół kursują niemal co godzinę i również są skoordynowane z pociągiem poniżej. Ostatni kurs odjeżdża późnym wieczorem i z transportem co Barcelony nie ma najmniejszych problemów.
                W czasie wycieczki ma wzgórze, w głowie wymalowała mi się możliwość tańszej wersji transportu na miejsce, a przynajmniej pod masyw. Chodząc znakowanymi szlakami zauważyłem, iż w kilku miejscach umieszczone są tabliczki wskazujące na jedną miejscowość – Collbato.   Drogowskazy informowały o 1:35 – 2h dojścia do miejscowości, więc w drugą stronę około pól godziny dłużej.  Biorąc pod uwagę, gdzie spotkałem znaki, miarkuję iż w 3h wystarczą, aby najkrótsza drogą dojść z Collabato do klasztoru Montserrat, co przy letnim dniu nie jest wcale aż tak czasochłonne. Do miejscowości z pewnością można znaleźć pociąg w normalnej cenie i zaoszczędzić na przejeździe kilka euro.
Gdybym kolejny raz wybierał się w tamto miejsce, z pewnością wybrałbym „ekonomiczną” drogę.


Masyw Monserrat

Sant Jeroni
Góra Montserrat jest miejscem niezwykłym i charakterystycznym. Nazwa odnosi się do wyglądu katalońskiej enklawy, zbudowanej ze skalnych ostańców, baszt i innych obłych kształtów wyglądających jakby były wyciosane z lokalnego zlepieńca, czy pocięte boską ręką.
Najwyższym szczytem masywu jest Sant Jeroni (1237 m npm) ulokowany w północnej części wzniesienia.  Skalne palce z oddali wydają się bardzo niedostępne. Faktycznie, na większość z nich prowadzą tylko drogi wspinaczkowe, a niektóre krzyże na szczytach dotknąć mogą wyłącznie wspinacze radzący sobie z przewieszeniami. 
Drogi wspinaczkowe są obite i oznaczone stopniem trudności. Niestety nie brakuje tablic poświęconych tym, którzy w masywie zginęli…




Montserrat oferuje wiele znakowanych szlaków turystycznych dla pieszych wędrowców, które widoczne są  na mapce.  Prowadza one dobrze widocznymi i zabezpieczonymi ścieżkami, często sztucznie utwardzonymi. Trasa jest utrzymana w znakomitym stanie  i niesamowicie widokowa.  W skały wkomponowano  wiele kapliczek i pozostałości budowli sakralnych, które urozmaicają wycieczkę. Czasem trafi się przejście nad przepaścią, innym razem ciasną szczeliną pomiędzy skałami przyjdzie nam zejść w stronę doliny.  Wszystkiego nie sposób schodzić w jeden dzień.

Mapa szlaków turystycznych masywu Montserrat z zaznaczonymi czasami przejść i stacjami kolejek



W masywie ma swoje siedziby wiele górskich zwierząt. Szczególnie widoczne są kozice, które po mistrzowsku opanowały wspinaczkę na niedostępne ostańce. Można spotkać je niemal wszędzie, niekiedy wprost przyklejone do skalnych ścian i ciekawe naszej obecności.
Na szczyt Sant Jeroni  wprowadzają sztuczne schody.  Poza nimi, barierka na szczycie trochę psuje klimat miejsca. Niemniej widok jest spektakularny.  Wypiętrzające się ostańce, zielone doliny Katalonii i ośnieżone Pireneje to tylko ułamek widnokręgu który tam ujrzałem.  Resztę można zobaczyć odwiedzając to  miejsce. Z pewnością warto.



Klasztor Montserrat

Charakterystyczne wzgórze od wieków jest powiązane z chrześcijaństwem. Według legendy już w I wieku n.e. św. Piotr w jednej z grot zostawił figurkę Matki Bożej i zapoczątkował cudowną historię miejsca.  Na fakty przychodzi poczekać jednak kolejne stulecia. W 976 r. benedyktyni wybudowali w skalnej enklawie klasztor i umieścili w nim świętą figurę. Od tamtego czasu Montserrat prężnie rozwijał się jako centrum pielgrzymkowe katolickiej Hiszpanii, zachowując przy tym dużą niezależność.  Na początku XIX wieku budowla padła łupem wojsk napoleońskich, które bezpośrednio przyczyniły się do jej zniszczenia. W obecnym kształcie klasztor odbudowano dopiero   w 1874 r.. Od tamtego czasu stanowił zawsze symbol niezależności Katalonii i ponosił razem z nią ciężary wojen i represji.
W dzisiejszych czasach to drugi co do ważności pielgrzymkowy ośrodek w Hiszpanii.  Przyćmiony przez sławę Santiago de Compostella, bywa zapominany przez zagranicznych turystów. 
Mimo tego miejsce jest bardzo „oblegane”. W sezonie wokół klasztoru przetacza się potężny tłum turystów. Nawet odwiedzając miejsce w dzień roboczy, końcem listopada jechałem prawie pełną kolejką, a po klasztorze w jednym momencie kręciło się kilkudziesięciu turystów.
Same zabudowania są bardzo  eleganckie i z zewnątrz surowe. Przekraczając bramę klasztoru wychodzimy na wielki plac wyłożony kamiennymi płytami. Jak i cały budulec pochodzą one z okolicznych skał zlepieńca.

Z placu podążamy w kierunku widocznej z oddali bramy w jednym z budynków i docieramy na mały dziedziniec. Przez nami wyrasta gmach bazyliki klasztornej. Fasada budowli jest wspaniale zdobiona i zawiera w sobie rzeźby przedstawiające dwunastu apostołów z Chrystusem pośrodku.  Wraz z zetknięciem się z budowlą wrażenie całej surowości miejsca znika, a pojawia się większa ciekawość.
We wnętrzu kościoła po chwili obserwacji, nad głównym ołtarzem dostrzeżemy balkon i świętą figurę. Z tego miejsca się jednak do niej nie dostaniemy.

















Madonna z Montserrat lub inaczej La Moreneta, to patronka Katalonii. Drewniana, romańska figurka według najnowszych badań pochodzi i XII wieku i poczerniała od dymu palonych od stuleci świec.  Dostać możemy się do niej, wchodząc do bazyliki wejściem z prawej strony i przechodząc długim korytarzem wzdłuż nawy bocznej. Podążając ciągle przed siebie natrafiamy na schody i zmierzamy nimi aż pod samą figurkę. Według opisów to w tym miejscu gromadzą się największe tłumy i tworzą zatory. Po obejrzeniu figurki Czarnej Madonny wychodzimy z bazyliki po lewej stronie fasady, przechodząc przez korytarz setek świec palonych w różnych intencjach przez pielgrzymów.


Wzgórze Montserrat to jedno z miejsc „must see” na turystycznej mapie Hiszpanii. Jeśli ciężko o długą wycieczkę po kraju, miejsce masyw okaże się ciekawym uromajceniem dłuższego pobytu w Barcelonie. Gdy znudzi nas ludzki gwar, zamknięte horyzonty i zgiełk miasta, Montserrat z pewnością dostarczy świeżych wrażeń.
Pozdrawiam

Tomasz Duda 



Barcelona bez biletów, czyli studenckie tanie podróżowanie

$
0
0
Barcelona bez biletów, czyli studenckie tanie podróżowanie

Poza walorami architektonicznymi i wizualnymi, Barcelona to wielkie i  drogie miasto. Otoczenie  urzeka, La Rambla kusi wielkimi witrynami  na ponadkilometrowej długości,  a co chwilę jakiś sprzedawca próbuje wmówić nam, że na jego towar czekaliśmy całe życie.
Konsumpcjonizm kwitnie, gotówka zmienia właścicieli, a miasto zarabia. W dużej mierze właśnie na turystach. Poza pamiątkami i tym bez czego możemy się obejść, pieniądze zdzierane są na biletach wstępu do wszelkich obiektów.  I o zgrozo, niemałe pieniądze. Wstęp do każdego płatnego obiektu kosztuje minimalnie 6 euro, maksymalnie wielokrotność tej sumy. Obecny kurs waluty skutecznie odstrasza od kupna, a zniżek właściwie nie ma.
I co w takim mieście ma zrobić student taki jak ja, który nie zarabia w euro, a co więcej – nie dysponuje nawet większą pulą złotówek?
Student ów przede wszystkim patrzy. Patrzy i ogląda. Ogląda zabytki, wyłapuje szczegóły i wciska się w każdy kąt godzien jego uwagi.
O tym właśnie będzie tekst.  Jako iż po katalońskim mieście długo chodziłem i obserwowałem, napiszę na czym oko warto zawiesić i gdzie chodzić. Tanie podróże moim sposobem.
Zapraszam.

Jeśli chcemy po mieście wyłącznie pochodzić i pozwiedzać to, co darmowe, w zasadzie wystarczą  dwa dni intensywnego chodzenia. Gdy chcemy wstępować do muzeów, wystaw i wszędzie gdzie potrzebny bilet wstępu, czyli w inny sposób niż ja, wypada zarezerwować minimum cztery dniówki.
Na wstępie powinniśmy kupić bilet komunikacji miejskiej. Jeżeli jedziemy samemu to trzeba będzie wydać 2 euro na pojedynczy, godzinny przejazd. Gdy podróżujemy w szerszym gronie, dużo bardziej opłaca się kupić bilet zbiorowy. Kosztuje 9,80 euro i zawiera w sobie 10 godzinnych przejazdów. Co ważne – na jednym papierku może podróżować kilka osób, a automaty biletowe czekają przy lotnisku w Barcelonie, na stacji kolejowej. 
Gdziekolwiek chcemy jechać, biletami wypada dobrze rozporządzać. Jeździć jak najdłuższe odcinki  i spacerkiem kierować się w stronę kwaterunku. Godzina wystarczy co prawda żeby właściwie wszędzie dojechać, ale nie ma mowy, żeby w czasie przesiadki cos obejrzeć. Sam wcześniej tak naiwnie myślałem, nieubłagalny Chronos zrewidował jednak moje posunięcia.

Planując zwiedzanie, proponuję podzielić obszar z grubsza na dwie części, nazwijmy je:
 1.Północno – zachodnia.
2. Południowo - wschodnia

Proponowana systematyka nie jest zupełna i swoimi kręgami nie będzie obejmować wszystkiego, gdyż jest to fizycznie niemożliwe. Niemniej jednak taki był mój tani sposób zwiedzania i patrząc wstecz powiem – sprawdził się, toteż w tym poście trochę subiektywnie go narzucę.  Mapkę Barcelony dostaniemy darmo  w każdym punkcie informacji turystycznej, których w mieście jest pełno. Jako miejsce odniesienia do tekstu stawiam listopad 2013, kiedy odwiedzałem Barcelonę.


Dzień 1 – obszar północno wschodni
Zwiedzanie proponuję zacząć od wzgórza Tibidabo. Najlepiej od razu podjechać metrem do stacji Avinguda de Tibidabo i dalej na północ udać się pieszo. Wzniesienie, choć liczy tylko 515 m npm , wznosi się bezpośrednio od poziomu morza. Tym samym zajmująca około 2 godzin droga na wzgórze jest bardziej męcząca niż może nam się wydawać, ale jego odwiedzenie zdecydowanie  polecam. Nietrudno tu trafić, a całe wzniesienie to jakby wielki park z alejkami i dróżkami. Kwitnie tu aktywne życie Barcelony – biegacze, rowerzyści są na Tibidabo obecni chyba o każdej porze dnia i roku. Nagrodą za pokonanie podejścia jest widok, jaki rozciąga się ze szczytu wzgórza. Z platform widokowych możemy podziwiać niesamowitą panoramę Barcelony, a po przeciwnej stronie dojrzeć masyw Montserrat i Pireneje.  Na szczycie Tibidabo bieleje malowniczy neogotycki kościół – widoczna z oddali bazylika poświęcona Sercu Jezusowemu – Sagrat Cor.  Budowla , zwieńczona rzeźbą Chrystusa z rozpostartymi ramionami budzi trochę skojarzenia z Rio. Trochę… . Mówiąc całkiem poważnie robi niesamowite wrażenie, a w słońcu wprost oślepia swoim blaskiem.



Od Tibidabo kierujemy się na południowy wschód. Świadomie pomijam park Güell, który ostatnimi czasy został objęty programem zdzierania pieniędzy z turystów. Poza tym, że z zewnątrz mnie osobiście nie zachęcił do wejścia, to bilety wstępu do obiektu, który jeszcze kilka miesięcy temu był bezpłatny kosztują bagatela 8 euro. Temu miejscu dziękuję…
Od wzgórza do kościoła Świętej Rodziny dzieli nas około 5 kilometrów, które można pokonać pieszo albo metrem.




Samą Sagradę Familę po prostu trzeba zobaczyć.  Większości ludzi budowla się podoba, niektórym nie, a bezsprzecznym pozostaje fakt, iż choć nieukończona, urosła do rangi symbolu Barcelony. Wysoka na ponad 100 metrów secesyjna konstrukcja jest jednym, wielkim placem budowy.  Zaprojektowana przez architekta Antoniego Gaudiego, Sagrada Familia ciągle się zmienia i modernizuje. Dźwigi wkomponowane w panoramę bazyliki świadczą o postępach prac, których zakończenie zaplanowano na 2026 r.. Bazylika wprost przesycona jest zdobieniami i rzeźbami. Potencjalnego widza z jednej strony przytłacza pięknem, z drugiej powoduje zamęt i konsternację. Natłok zdobień nie pozwala ogarnąć wszystkiego wzrokiem i burzy trochę estetykę konstrukcji.   Wejście do wewnątrz jest płatne około 8 euro, a z relacji podobno niewarte tych pieniędzy.




Po dokładnym obejrzeniu Sagrady i spacerze wkoło budowli, z lekkim bólem karku kontynuujemy wycieczkę. Zmierzamy półtora kilometra na zachód, do ulicy Pg. De Gracia. 
Dochodzimy do jednej z najbardziej zatłoczonych arterii miasta. I nie mówię tu o ruchu ulicznym. Pomimo szerokich chodników, miejsca nie ma tu za wiele, szczególnie wieczorną porą kiedy kończy się dzień pracy.
Przy ulicy Pg. De Gracia warto obejrzeć dwie najsłynniejsze kamienice powyżej wspomnianego Gaudiego. 

 Casa Mila czy inaczej La Pedrera. Architekt zbudował wspomniany budynek z wielką finezją. W założeniu miał on wyglądać „pływająco” i fantazyjnie, przez co trudno znaleźć w konstrukcji bryły schematy, linie proste czy kąty 90 stopni.

Pierwszą, jest tzw.


Druga kamienica położona jest po drugiej stronie ulicy, 700 m na południe. To tzw.  Casa Batllo, wzniesiona przez architekta pod koniec XIX wieku. Budynek jak właściwie wszystkie budowle Gaudiego jest niepospolity.  Bogato zdobiony, w swoich detalach nawiązuje do motywów zwierzęcych.  Wkomponowane formy mają kształt kości i łusek. Tak, jak i poprzednia kamienica, Casa Batllo znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Po trzeciej budowli projektowanej przez Gaudiego wypada wspomnieć o samym architekcie i jego koligacjach z miastem. Prawie sto lat po śmierci na jego nazwisku kwitnie reklama i obrót pieniędzmi. W Barcelonie słowo Gaudi to klucz, który ma zachwycać i otwierać portfele.  Nazwisko to znajdziemy niemal na każdej ulicy, a pamiątki, kanapy i muzea sygnowane jego nazwiskiem to niemal chleb powszedni. Dzisiaj mało kto wie, że Antonio Gaudi zginął zapomniany. Potrącony przez tramwaj, trafił do zbiorowej mogiły razem bezdomnymi, aż ktoś nie zorientował się że najsłynniejszego architekta w mieście brakuje śród żywych…

Nieopodal Pg. De Gracia położony jest najsłynniejszy deptak Barcelony – La Rambla.  Ulica nie zachwyca i aż kipi komercją.  My przebijamy się jednak na południe. Przy La Rambli warto odbić w stronę straganów widocznych po zachodniej stronie ulicy.


Po wejściu pomiędzy kolorowe wystawy  dotrzemy do bazaru – Mercat de la Boqueria. Nie jest to co prawda cud architektury czy muzeum, ale polecam wszystkim odwiedzenie tego miejsca. Tłumny i gwarny bazar  ma w sobie dużo lokalnego klimatu. Wystawy są różnorodne i kolorowe, a sprzedawcy zachęcają do kupna.  W hali można znaleźć stoiska z apetycznie wyglądającymi  słodyczami,  bar, ale najwięcej sprzedaje się tu owoców morza. Ryby wyłożona pokotem w lodzie to standard, a naszą uwagę przyciągną ani chybi żywe kraby i inne skorupiaki, łypiące na nas małymi ślepkami. Spośród wielu miejsc, to wspominam bardzo dobrze.













Idąc dalej na południe La Ramblą dotrzemy do wybrzeża. Jednak jeszcze nie dzisiaj.  Teraz wchodzimy w uliczkę naprzeciw Mercat de la Boqueria i zagłębiamy się w historyczną dzielnicę miasta – Barri Gotic.  Generalnie mogę rzec, że dzielnica ma w sobie to coś. Osobiście wolę wiekową, historyczną architekturę od secesji i modernizmu, toteż właśnie na Barri Gotic znalazłem swoje miejsce w Barcelonie. Klimatyczne wąskie uliczki, zakamarki, dużo knajpek i parę gotyckich świątyń porozrzucanych na przestrzeni kilku hektarów. Bardzo spłyciłem temat, ale na potrzeby chwili myślę, iż tyle wystarczy. Polecam spędzić tam dłuższą chwilę. W dzień i nocą. Pozwiedzać swoją drogą, ale również poszwendać bez pośpiechu i popatrzeć. Na skutery w wąskich uliczkach, na pranie suszące się na balkonach, na koty wylegujące się byle gdzie. Warto, a patrzeć najlepiej przy kawie J
Poza gotyckimi budowlami, znajdziemy tu wiele elementów renesansowych, oraz pozostałości czasów rzymskich. Najważniejszą budowlą okolicy jest oczywiście katedra, która chyba trochę niedoceniona na tle zabytków miasta, w rzeczywistości prezentuje sobą spektakularny kunszt gotyku. Zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz zniewala elegancja i precyzją. W tym miejscu miasto również chce zarobić. Od 13:00 do 17:00 wstęp do świątyni jest płatny i kosztuje jedyne 6 euro.  Dostęp do pomieszczenia ze słynnymi gęśmi, symbolizującymi czystość  św. Łucji trwa nawet krócej niż wynika to z tablicy. O 12:20 ochrona już nie wpuszczała nikogo do środka.
Zwiedzaniem dzielnicy gotyckiej kończymy dzień. Pozostaje udać się do najbliższej linii metra na La Rambli lub ulicy Via Laietana i wrócić na nocleg.


Na marginesie dodam, iż budowle w Barcelonie są bardzo dobrze oświetlone i warto obejrzeć je również w nocy. Ruch w Hiszpanii zaczyna się właśnie wieczorną porą i to jeden z lepszych momentów, aby poświęcić kilka godzina na spacer po mieście. Z pewnością nie będziemy żałować tak wykorzystanego wieczora czy nocy.




























Dzień 2 – obszar południowo-zachodni.

Skoro świt, rano, albo kiedy nam się zachce zaczynamy drugą część trasy.  Dzisiejsza przygoda rozpocznie się na placu Espanya. Jest to jeden z większych węzłów komunikacyjnych Barcelony  i bez problemu dojedziemy tu koleją lub metrem, zatrzymując się na stacji o hiszpańsko brzmiącej nazwie.
Sam plac nie powala. Mnie przynajmniej z nóg nie ścięło. Pośrodku znajduje się budowla o chlubnie brzmiącej nazwie Arenas de Barcelona Zbudowana w połowie lat 60tych miała być areną walk byków. Złośliwość historii sprawiła jednak, że brutalnych widowisk zakazano, a sam budynek, pełni teraz zaszczytną funkcję galerii handlowej…
Na pocieszenie, z udostępnionego bezpłatnie jako taras dachu roztacza się dobry widok na panoramę miasta.
Pomimo iż plac nie zachwyca, to jednak spoglądając na południe możemy powiedzieć już coś innego.  Widok w kierunku wzgórza Montjuic i  muzeum sztuki robi niesamowite wrażenie.  Właśnie tam zmierzamy. 
Montjuic w tłumaczeniu na polski znaczy „żydowskie wzgórze”. Wznosi się niecałe 200 metrów powyżej poziomu morza, jednak pozwala na kontemplacje wspaniałej panoramy miasta.

Sam budynek Muzeum  Narodowego Sztuki Katalońskiej wygląda majestatycznie. Bardziej przypomina zbudowany we włoskim stylu pałac lub rezydencję panującego niż galerię.  Bryła muzeum znajduje się na wzgórzu, do którego prowadzą dwa rzędy schodów, przedzielone pasem wody, tworzącym wraz ze spadem zbocza sztuczne kaskady i liczne wodospady. Całość wygląda po prostu pięknie, a podejście na wzgórze umilane wspaniałymi widokami upływa w mgnieniu oka.
Spod Muzeum Sztuki Katalońskiej rozciąga się piękna panorama na północną część miasta. Jak na dłoni widać nowoczesne wieżowce, wzgórze Tibidabo i wyróżniającą się z panoramy niekompletną bryłę Sagrady Familii.
Okrążamy muzeum sztuki katalońskiej i idziemy na południe.  Przechodzimy przez teren miasteczka olimpijskiego, które pamięta igrzyska organizowane tutaj w 1992 roku. Stadion olimpijski, biała iglica pomnika i wielkie, aż nienaturalnie puste place – to wszystko co możemy spotkać. Miasteczko olimpijskie moim zdaniem nie jest warte większej uwagi, a nawet zaryzykuję, że w zwiedzaniu bez żalu można je ominąć.

Stąd pokręconymi ulicami kierujemy się na wschód, w kierunku twierdzy Montjuic (Castel de Montjuic). Widoczne z oddali ceglane fortyfikacje wybudowano w XVII wieku. Porośnięte bluszczem i usytuowane na płaskim szczycie wzgórza, są z oddali mało widoczne i dobrze zakamuflowane.
Sam zamek z umocnieniami bastionowymi, udostępniony jest odwiedzającym do spacerów nieodpłatanie. Na pozycjach stoją działa artylerii nabrzeżnej, wejście przebiega przez drewniany most, a później prowadzi tajemniczymi poternami na bastiony. I główny mur. Budowla wznosi się nad stromym klifem morskim i jednym z piękniejszych jest widok w kierunku Morza Śródziemnego, na port usytuowany niemal pod naszymi stopami, sto metrów poniżej.   Wzdłuż bastionów możemy obejść całą budowlę, po czym wejść na wyższy poziom fortyfikacji przez dziedziniec.  Stamtąd roztacza się widok 360 stopni. Na miasto, morze, port i wszystko położone w promieniu kilku kilometrów. 


Castel de Montjuic to miejsce spokojne. Pomimo iż często odwiedzają je turyści, nie ma większego problemu, aby znaleźć  wolną ławkę czy kawałek murku i popatrzeć na cudowny horyzont morski, albo tłoczne miasto.
Ze wzgórza powinniśmy dostać się na wybrzeże. Wbrew pozorom nie jest to sprawa całkiem prosta i trzeba umiejętnie szukać schodów i dróżek. Bezpośrednio w dół raczej nie zejdziemy, z powodu stromizny zbocza.
Gdy znajdziemy się nad wybrzeżem, ruszajmy na wschód.  Jako punkt nawigacyjny może służyć nam widoczna z oddali kolumna Kolumba.

Wysoki na 52 metry postument to najsłynniejsza kolumna Barcelony. Co ciekawe i nowe również dla mnie, oczywiście odpłatnie można wjechać wewnętrzną windą na głowę  posągu i podziwiać panoramę miasta.  Ehh, tyle darmowych punktów widokowych, a tu trzeba płacić. Raczej zbyteczna atrakcja.






















Nieopodal kolumny znajduje się port. Dobrym pomysłem jest wstąpienie tu, obserwacja statków kołyszących się na morzu, mew chciwych na wszystko co zjadliwe i czarnoskórych, handlujących towarem wszelakim.



Idąc półtora kilometra dalej na wschód trafimy do kolejnego kompleksu atrakcji turystycznych.
Miejsce gdzie do XIX wieku znajdowało się dawne więzienie i symbol zniewolenia miasta, dzisiaj służy mieszkańcom do weekendowych spacerów. Park (Parc de la Ciutadella) ma swój specyficzny klimat i otoczenie. Pełno tu dróżek, stawów i ogrodów. Z południowej strony park graniczy z ogrodem zoologicznym, a z przeciwnej zwieńczony jest malowniczą altaną.
Jeśli nie mamy co zrobić z czasem wolnym lub po prostu chcemy pospacerować w miłym otoczeniu, to miejsce dla nas. 


Na północ od kompleksu dawnej cytadeli położony jest kilkuset metrowy deptak, zakończony Łukiem Tiumfalnym, który jednak poza kolejnym punktem do odhaczenia na mapie nie ma w sobie nic porywającego.
Spacerem po Parc de la Ciutedella kończymy drugi dzień zwiedzania. Parę kilometrów przeszliśmy, więc na nocleg możemy powrócić metrem. Jedna ze stacji usytuowana jest nieopodal Łuku Triumfalnego, lub po przeciwnej stronie kompleksu – przy ulicy Ronda Litoral.
Spragnionym atrakcji bądź dysponującym nadwyżką czasu z uporem maniaka proponuję ponowną przechadzkę po dzielnicy Barri Gotic, do której dojdziemy w kilka minut.



Miejscem, które nie znalazło się na opisywanych przez mnie trasach jest niespełna 100 tysięczny stadion FC Barcelona – Camp Nou. Nie wspominałem o nim, gdyż nie wszystkim musi podobać się piłka bądź takie molochy. Szczególnie, jeśli nie wchodzimy do stadionu. Bilet łączony, który był jedyną możliwą opcją exclusive kosztował w czasie mojego pobytu w mieści 23 euro. Tylko wytrwałym kibicom nie żal takich pieniędzy. 
Pomimo mojego średniego zainteresowania piłką nożną, postanowiłem na stadionie jednak się pojawić. Jednak te tony betonu i stali mają w sobie cos, co przyciąga ludzi z całego świata. Chociaż z tego powodu, uważam że warto było pojawić się w okolicach Camp Nou.

Tak oto kończymy wycieczkę chodzono-jeżdżoną bez biletów wstępu. Nie spędzaliśmy czasu w muzeach i galeriach, ale myślę że warto było w taki prosty sposób spożytkować dwa treściwe dni. 
Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy z moją koncepcją  taniego zwiedzania  i podróży muszą się zgodzić, ale studenci-podróżnicy powinni. Za zaoszczędzone pieniądze mogą wszak kupić bilety tanich linii lotniczych do kolejnego miasta, po którym można pospacerować.

Ja tak zrobię. Wkrótce. Tymczasem dziękuję za spacer  po Barcelonie.

Specjalne ukłony wędrują do Anity, za pokazanie miasta, nocleg i koordynację ;)

Pozdrawiam.

Tomasz Duda. 

Karpaty Zachodnie, Słowacja - relacja z trawersu masywu

$
0
0
Karpaty Zachodnie, Słowacja - relacja z trawersu masywu

Poglądowa mapa przejścia. Wybrany został wariant "C" z nieznacznymi modyfikacjami
Już rok temu wracając z Rumunii snułem plany na przyszłoroczny, wakacyjny wyjazd. Jako iż Rumunia mocno mnie nakręciła swoim pięknem, dlatego  celem miały być tamtejsze Karpaty Wschodnie. I tak było, aż do wiosny.
Tak jak mówią u mnie największym terrorystą okazał się czas. W marcu udało się kupić bilety do Kirgistanu - ukształtowała się granica czasowa 17 lipca, zaś w czerwcu Alma Mater UMCS zafundował mi ostatni egzamin  w niefortunnym terminie 2 lipca.
Zostało więc 15 dni wolnego. To raczej zbyt mało aby myśleć o Rumunii i plany trzeba było zmienić.
Wyboru dużego nie miałem  i alternatywnie zaplanowałem wyjazd na Słowację.
Plan trawersu Karpat Zachodnich obmyśliłem na szybko.  Wytyczyłem przy tym jedną z krótszych dróg ze słowackiej stolicy do granicy z Polską, Janusz wydrukował mapy. Wyjazd w założeniu miał być uzupełnieniem luki czasowej przed Kirgistanem, oraz służyć  poprawie kondycji przed wyjazdem na Pik Lenina. Tak też się stało.
Dojazd do Bratysławy  był przedsięwzięciem kombinowanym.  2 lipca po egzaminie, zdążam właściwie tylko zrzucić garnitur, po czym siedzę wraz z Januszem w busie do Krakowa. W dawnej stolicy udaje się szczęśliwie przenocować i następnego dnia przed południem złapać transport do Katowic. Tam już na strudzonych turystów czeka klimatyzowany Polski Bus – idealny na upalny dzień jakim okazała się środa 3 lipca.

Bratysława wita nas wieczorną porą. O 19:30 opuszczamy autokar i za wskazaniem wydruku mapy Google kierujemy się na starówkę.

Znikający pies ;)
Wokół panuje przyjemna aura letniego wieczoru. Jest gorąco. Mimo stosunkowo później pory miejskie termometry wskazują 29 stopni Celcjusza.  Na zwiedzanie słowackiej stolicy mamy niewiele czasu. Właściwie tyle, aby jeszcze w świetle dnia wyjść za miasto i znaleźć miejsce na nasz hotel, który Janusz niesie na plecach.
Przez Bratysławę się więc właściwie prześlizgujemy, kierując się za ruchem i zagęszczeniem spacerowiczów. Przechodzimy obok ambasady USA, katedry, kluczymy między uliczkami by dojść na główny plac miasta.

 Właściwie bez postojów przechodzimy jeszcze przez Michalską bramę i wychodzimy z obrębu starówki, po drodze nacieszywszy jeszcze oczy wspaniałym widokiem na hrad.
Tym czasem mija godzina 20 i czas ruszać w stronę pobliskich pagórków. Mając do wyboru autobus i marsz decydujemy się zawierzyć własnym stopom. Bez mapy, z wypisanymi nazwami ulic staram się wyprowadzić nas z miasta.  Słowacka stolica okazuje się być mniejsza niż przewidywaliśmy więc droga upływa szybko i bez komplikacji. Po niedługim czasie znajdujemy wyczekiwany zielony szlak i za znaczkami zmierzamy na północ.
Podejście jest długie i trochę monotonne. Ciągnie się aż do zmroku, kiedy wreszcie osiągamy wierzchołek wzgórza Kamzik (433 mpm) , które chyba każdy bratysławianin zna. Mimo późnej pory mnóstwo tu ludzi i samochodów. Spacerują, biegają, siedzą przy ognisku. Wkoło komercja aż piszczy, a nam wypada znaleźć miejsce i lec snem sprawiedliwego. Początkowo chcemy iść dalej, ale po chwili gubimy w mroku szlak i zwracamy.  Po omacku udaje się znaleźć w miarę płaskie i oddalone od drogi tereny zielone, gdzie wkrótce się udajemy. Miejsce jest w porządku, więc oganiając się od komarów szybko rozbijamy namiot i błyskawicznie pakujemy się do środka. Insekty są tu naprawdę wielką plagą, która uniemożliwia jakiekolwiek czynności poza namiotem. Sprayu na komary oczywiście zapomnieliśmy, co zapowiada solidną pokute na kolejne dni…



04.07 Dzień pierwszy


Pomimo bliskości zabudowań i tabunów ludzi, noc na Kamziku upływa bardzo spokojnie.  Aby uniknąć ciekawskich oczu zbieramy się o 5 rano. Poranek co prawda zimny, jednak komary nie odpuszczają. Opatuleni w ciepłe rzeczy jemy śniadanie w nieczynnym jeszcze bufecie i łapiemy pierwsze promienie rozgrzewającego słońca. Następnie zmierzamy na szlak. Kilkaset metrów i fail. Tracimy z oczu znaczki i musimy zawrócić. Na szczęście niedaleko i po dłuższej chwili zmierzamy już za czerwonymi znakami Magistrali Stefanikowej.
Szlak początkowo wiedzie szerokim, leśnym duktem. Musi być bardzo popularny. Mimo wczesnej pory co jakiś czas mijają nas rowerzyści, a droga znaczona jest licznymi udogodnieniami. Tu źródełko, tam ławeczka, nawet i pole namiotowe się trafiło.
Po kilku kilometrach gruntowy szlak przechodzi w asfaltówkę. Twarda droga jest dla nas bardzo niewygodna i jak zbawienia wyglądamy jej końca. Ten następuje dopiero po ładnych kilku kilometrach i zapowiada właściwy początek szlaku górskiego, który prowadzi leśnymi ostępami.

O 11:20 docieramy wreszcie na łyse wzgórze Somar, skąd możemy podziwiać pierwszy porządny widok na Małe Karpaty. Stamtąd następnych parę kilometrów pokonujemy w towarzystwie sympatycznego, 50 letniego Słowaka, z którym rozmawiamy po rosyjsku. Pech chce, że rozmówca okazuje się być zatwardziałym komunistą i obiera sobie za cel nawrócenie nas na „czerwony ustrój” argumentami: „wcześniej było lepiej, a teraz jest gorzej” i „kapitaliści strzelają do robotników”. Mimo różnicy poglądów i burzliwej dyskusji, po kilku kilometrach rozstajemy się z czerwonym w przyjaznej atmosferze, a na najbliższym przystanku urządzamy dłuższy postój.











Po południu temperatura zaczyna powoli przekraczać granice tolerancji naszych organizmów. Pod ochroną lasu maszeruje się bardzo dobrze, odkryte podejścia wyciskają pot. Konsekwentnie idziemy dalej, zahaczając o źródełko i uzupełniając wodę.
Pod koniec dnia mamy za cel znalezienia miejsca biwakowego z dostępem do wody, jednak szybko zdajemy sobie sprawę, że to niewykonalne.  Pierwszego dnia marszu nie ma sensu się przemęczać, a wody jakoś musi wystarczyć. Opierając się o takie argumenty nocujemy w lesie na przełęczy Skałka.



05.07. Dzień drugi


Dzień rozpoczynamy od pobudki o  6:00 i szybkiego pakowania. Nie mamy już wody, więc i czasu do stracenia również. Żeby uzupełnić zapasy, przejściowo zmieniamy szlak na niebieski, który wiedzie przez doliny na przełęcz Uhliska.  Następnie przed południem mijamy rezerwat na wzgórzu Klokoc , który daje nam szeroki widok na okolicę.  Od tego momentu trawersujemy i schodzimy terenem o zmiennej nawierzchni.  Na tym odcinku szlak czerwony w dużej części pokryty jest asfaltem i twardą nawierzchnią. Mocno nad tym ubolewamy, gdyż taki stan asfaltu kończy się dopiero przed podejściem na Zarubę (767 npm).  Na skraju lasu chwilę odpoczywamy mając w perspektywie czekającą na nas stromiznę.

 Kilkanaście minut później już mozolnie zdobywamy kolejne metry. Wzniesienie niby niewysokie, jednak specyficzne i dające się we znaki. Masyw Zaruby jest stosunkowo mocno wypiętrzony i nie ma mowy o łagodnym wejściu czy przełęczy wyprowadzającej na grań. Po kilkunastu minutach docieramy do punktu pośredniego masywy. Na Ostrym Kamieniu malowniczo prezentują się ruiny dawnej twierdzy. Stamtąd już blisko do wapiennej grani prowadzącej na szczyt.  W oddali zbierają się burzowe chmury, jednak słońce ciągle ostro piecze. Szczególnie w otoczeniu skał upał jest nieznośny. Nabieramy prędkości, aby szybko wydostać się z kotła. Na szczęście po jakimś czasie szlak kieruje się do lasu i dalej wiedzie zalesionym wypłaszczeniem. Na szczycie Zaruby robimy postój, który przerywają dźwięki zbliżającej się burzy.  Perspektywa przeczekania nawałnicy  na najwyższym wzniesieniu w okolicy nie napawa nas optymizmem i dlatego szybko obieramy dalszą drogę w dół. Powoli problematyczny staje się brak wody. Nie mamy jej zbyt wiele, ale cały masyw jest suchy jak pieprz. W ogóle okolica do najlepiej nawodnionych nie należy, gdyż ostatnie źródło spotkaliśmy o 10 rano.

Kolejne kilometry Magistrali Stefanikovej prowadzą nas przez pomniejsze wzniesienia do wsi Bukova. Następnie szlak wyprowadza ze wsi, by ponownie dotrzeć do niej po paru kilometrach. Wody ciągle brak, a okolica sucha. Nawet strumienie wyschły. Nasza droga biegnie na zmianę asfaltem i leśnymi ścieżkami.   Z racji wieczornej pory rozglądamy się za miejscem na rozbicie namiotu. Jedynym a zarazem nieosiągalnym wymaganiem jest woda. Dziś już wypadało by się umyć i napić do woli. Konsekwentnie idziemy więc dalej w stronę miejscowości Dobra Voda. Po jakimś czasie szczęście zaczyna sprzyjać. Około 19 spotykamy wreszcie źródełko z niesamowicie smaczną wodą, a po godzinie rozbijamy namiot przy napotkanym strumieniu.  Wreszcie czas na należny nam odpoczynek po 12 h marszu.









06.07 Dzień trzeci


Rano pogoda psuje się. Po niebie przelewają się burzowe chmury. Dla nas, po pobudce to sygnał, aby szybko zwijać namiot i pakować plecaki. Wychodzimy o 7:00 i zdążamy w ostatniej chwili przed deszczem. Na szczęście deszcz tylko straszy. Po kilku minutach odpuszcza. Ostatni fragment szlaku do Dobrej Vody biegnie polami.  We wsi  kupujemy coś do przegryzienia i idziemy dalej bez dłuższego postoju. Zmieniamy szlak na zielony, prowadzący na północny wschód. Przy wyjściu ze wsi łupimy przydrożną czereśnię i obżeramy się owocami, których od jakiegoś czasu nam brakowało.

 Szlak w dalszym biegu prowadzi relatywnie płaskim terenem. Przemierzamy pola, lasy, czasami zdarzy się również asfaltowy odcinek. Niebo od rana jest zachmurzone, co po części oszczędza nam potu.  Mimo to  dziś spory fragment szlaku prowadzi polnymi drogami i szybko czujmy, że jesteśmy oblepieni kurzem.  Długie i płaskie odcinki są nużące i ciągną się w nieskończoność. Po kilku godzinach mijamy Pustą Ves, a przed południem, klepiąc kilka kilometrów asfaltem, docieramy do Prasnika. Ostatni, „twardy” odcinek okazuje się bardzo męczący, więc na najbliższym przystanku robimy dłuższy postój. Perspektywa przejścia następnych kilometrów asfaltem mocno nas dobija.  Decydujemy się próbować złapać stopa do Novego Mesta.

Na oczekiwanie wyznaczamy limit – 25 minut. Jeśli nic się nie zatrzyma – idziemy dalej. Początkowo jest niewesoło. Samochodów mało, do tego nikt z jadących nie chce się zatrzymać. Gdy już mamy odchodzić, w 25 minucie czekania, zatrzymuje się młody Słowak, który podrzuca nas na wylotówkę w Piestanach. Tam już jest szybciej, bo nie stoimy nawet 20 minut. Mówiący po niemiecku Słowak i jego biały Mercedes dotrzymują nam towarzystwa aż pod Tesco w Novym Mescie.
Tam zatrzymujemy się na większe zakupy. Zaopatrujemy się na najbliższe 3 dni. Kupujemy właściwie wszystko w cenach promocyjnych, a i tak wychodzi drogo. Wizyta w Tesco zajmuje nam stosunkowo dużo czasu. Następne pół godziny tracimy na przejście całego Novego Mesta w drodze na wylotówkę. Tu również szukamy szczęścia na stopa. Drogą jedzie niezliczona ilośc pojazdów, ale jakoś nie kwapią się zatrzymywać.  Znowu ustalamy limit czasu na 25 minut i przy dwudziestej szczęście dopisuje. Mamy podwózkę do miejscowości Beckov.  Ten wariant trasy minimalnie wydłuż nam drogę, jednak wynagradza pięknymi ruinami zamku w Beckovie, które już z oddali wydają się bardzo imponujące.

W miejscowości pierwsze kroki robimy właśnie ku fortecy.  Tędy też wiedzie zielony szlak, którym planujemy iść dalej. Zwiedzanie zamku kosztuje nas 2 godziny i po 3,5 euro na głowę (bilet studencki). Obiekt jest odrestaurowany i skomercjalizowany, przez co idealny na sobotnie, ciepłe popołudnie jak dziś, dlatego też ludzi nie brakuje. Zwiedzanie okazuje się dobrą forma odpoczynku i pozwala przeczekać najgorętsze godziny dnia.

W dalszą drodze ruszamy dopiero przed wieczorem , zmierzając już w stronę kolejnego pasma górskiego – masywu Inovca. Droga wiedzie przez niewielkie, zalesione wzgórza. Po drodze nękają nas gzy i kleszcze. Te dwa gatunki insektów w słowackich górach najbardziej dają nam się we znaki i zmuszają do nierównej walki. Legiony kleszczy bardziej niż mnie upodobały sobie Janusza. Na całym wyjeździe wyciągnął z siebie jednego i wyłapał  osiem chodzących po ciele.
 Około 19:00 wreszcie zielony szlak wyprowadza nas z lasu na rozległe pola. Mając dobry wgląd na okolicę wybieramy miejsce na nocleg. Rozbijamy się przy potoku nieopodal wsi Selec.



07.07. Dzień czwarty


Mimo niepewnej pogody wieczorem, niedzielny ranek wita nas mocnym słońcem. Szybko suszymy zroszony namiot i ruszamy w kierunku wsi. Schodzimy do pustego Selca i pierwszego spotkanego Słowaka prosimy o wodę. Jej spory zapas przyda się niebawem.  Spieszymy się, aby podejście na Inovec  zrobić jeszcze w chłodzie poranka.
W przyjemnej temperaturze marsz pod górę idzie bardzo sprawnie. Pod szczytem jesteśmy około 9:00, ale rezygnujemy z wejścia na wierzchołek.  Schodzimy za to do Chaty pod Inovcem. Patrząc na mapę liczymy na przytulne schronisko, a trafimy do prawdziwej jamy komercji. Ścianka wspinaczkowa, plac zabaw i góralska muzyka w tle. Ludzie, którzy przyjechali tu samochodami patrzą na nas jak na stworzenia z innej planety. Nieopodal budynku siedzimy dłuższą chwile i suszymy przepocone ubrania, jednak klimat miejsca wybitnie nam nie odpowiada. Chatę pod Inovcem opuszczamy z ulgą.

Następną godzinę schodzimy do drogi głównej i wsi Jarky.  Tam przypominamy sobie jaka temperatura panuje w dolinach. I bynajmniej nie jest ona znośna dla turysty z ciężkim  plecakiem. We wsi zatrzymujemy się tylko aby nabrać wody w znanym nam stylu  - około  litra do żołądka i kolejny litr na plecy, po czym ewakuujemy się w jedynym prawidłowym kierunku – do góry.

Z Jarków wychodzimy za znakami szlaku czerwonego w kierunku północno wschodnim na Trencianską Vrchovinę . Bardzo dobre oznaczenie szlaku,  jakie obserwowałem w Małych Karpatach, tutaj pogarsza się. Wycinka dużej połaci lasu sprawia, że na chwilę gubię szlak. Trzeba wreszcie popracować mapą.  Znalezienie położenia na szczęście nie jest problematyczne i po chwili wracamy na właściwą ścieżkę, wiodącą w kierunku Ostrego Verchu.
Po drodze liczymy kolejny raz na postój w słowackim schronisku. Niestety po raz drugi – Chata pod Ostrym Verchem okazuje się zamkniętą podniszczona chatą. Zniesmaczeni, po krótkim odpoczynku, idziemy więc dalej, zmieniając szlak na niebieski.  Jak na tą wysokość, słońce bezlitośnie grzeje na odkrytych terenach, a pot kapie z twarzy.   Droga do Trencianskich Teplic jest bardzo monotonna. Do miasta docieramy po 17stej. Jest bardzo gorąco, a centrum dziwnie oczyszczone z normalnych sklepów. Idąc po znakach znajdujemy za to Tesco i uskuteczniamy tanie obżarstwo. Sam się dziwię, jak szybko znika pól chleba na głowę, popite jogurtem. Ludzie zwracają uwagę na nasze studenckie jedzenie, jednak mało nas to obchodzi.
 Dziś robimy jeszcze jedno podejście i docieramy w interesujące miejsce. Skaliste formy zwane Kamenne Vrata wzbudzają zaufanie i zachęcają do rozbicia namiotu. Tak też robimy i w tym malowniczym terenie spędzamy najbliższą noc.



08.07 Dzień piąty


Rankiem zbieramy się niespiesznie i idziemy zalesionymi wzgórzami na wschód. Od wczorajszego wieczora, kiedy opuszczaliśmy Teplice, aż do późnego ranka nie spotykamy żadnego człowieka. Wokół tylko natura i spokój. Szlak również jest mało przedeptany i miejscami zarośnięty. Początkowo wiedzie polna drogą by po kilku kilometrach zagłębić się w leśny gąszcz.
Po kilku godzinach, gdy wreszcie wychodzimy z lasu, na horyzoncie ukazuje się kolejne pasmo górskie, do którego zmierzamy – Strazovske Vrchy i charakterystyczny wybitny szczyt – Vapec (935 npm), który wyróżnia się na tle całego widnokręgu. Przed wejściem w nowe góry przechodzimy przez wieś Horna Poruba i uzupełniamy wodę wspomnianą wcześniej metodą.

Podejście na niewysoki co prawda szczyt, wygląda niezbyt przychylne jednak w większości prowadzi lasem i okazuje się całkiem przystępne. Postanawiamy pokonać go szybko, póki temperatura jeszcze bardzo nie doskwiera. Odcinek leśny robimy dobrym tempem, a na odkrytym terenie pod szczytem zwalniamy. Szlak nie prowadzi bezpośrednio na górę, ale obchodzi szczyt i wyprowadza na zalesioną przełęcz. Tam zostawiamy plecaki i na wapienny wierzchołek Vapec’a wspinamy się na lekko. Ze szczytu „ubranego” w stalowy krzyż rozciąga się niesamowita panorama 360 stopni  na całą okolicę.  Możemy zobaczyć naszą dotychczasową trase i co jeszcze  nas w oddali czeka.  Szczególnie wyróżnia się charakterystyczny kształt Strazova (1231 npm).
Z wapiennego szczytu schodzimy w kierunku miejscowości Kapec. Szlak wiedzie trawersem przez las, długim i monotonnym. Aby nie było nudno, większość drogi towarzyszą nam gzy. Wieś Kapec okazuje się zbieraniną paru bezludnych domów i drogą wyłożoną betonowymi płytami. Rezygnujemy z zatrzymywania się tam. Od wsi droga wiedzie otwartym terenem. Jest gorąco, a popołudniowe słońce praży wszystko, co wyjdzie z cienia choć na chwilę. Szlak prowadzi inaczej niż na mapie, a w pewnym momencie znika zupełnie. Z rozterki co do wyboru drogi wyprowadza nas starszy Słowak, wskazując właściwy kierunek do wsi.

W Zliechowie trafiamy od razu pod sklep i posilamy się przed dalszą drogą. Naszą uwagę zwraca tablica we wsi, ostrzegająca przed niedźwiedziami.  Przypominamy sobie słowa spotkanych wcześniej rowerzystów, którzy również o nich wspominali.
Po posiłku ruszamy w stronę Strazova. W jednym z ostatnich domów prosimy o wodę – słońce praży niemiłosiernie. Jak najszybciej pokonujemy łagodne odcinki na otwartym terenie – w takiej temperaturze kluczem jest dotarcie do linii lasu. Na szczęście szybko się to udaje. Wśród drzew panuje idealny klimat. Po zejściu z otwartego terenu, w lesie jest tak przyjemnie, że można by tu spędzić cały dzień. Tymczasem trzeba się ruszać, bo w planach jeszcze ładnych kilka kilometrów do przejścia.

Na szczyt Strazova nie wchodzimy. Idziemy prosto za znakami szlaku czerwonego, które trawersują kopułę szczytową niedaleko wierzchołka, a następnie prowadzą w dół do wsi Cicmany.  Przed miejscowością jeszcze zatrzymujemy się na chwilę, aby co nieco się umyć przy strumieniu i doprowadzić do stanu używalności. Do Cicman wchodzimy przed 19:00. Na pierwszy rzut oka widać, że nie jest to zwykła wieś, jakich wiele. Tablice informacyjne wskazują iż mamy do czynienia właściwie ze skansenem, a UE wrzuciła w ten skansen kupę grosza na renowację tradycyjnych chałup.  Połowa, jeśli nie większość budynków we wsi jest drewniana i odnowiona. Nie tylko o chałupy tu chodzi. Odnowione i zakonserwowane jest właściwie wszystko, co można by zakonserwować i wziąć na to dotację– od drewutni i stajni po psie budy i sławojki.  Niektóre domki naprawdę robią wrażenie.

W większości są bogato zdobione w drewnie i  malowane białymi wzorami, przez co samym kontrastem  jakoś samoistnie budzą zainteresowanie i przyciągają wzrok.
Z racji wieczornej pory „turystyczna zazwyczaj” wieś jest opustoszała, a wszystkie sklepy pozamykane. Tu życie kończy się o 17:00. Dla pewności pytamy idącą z naprzeciwka dziewczynę o sklepy, które jakoby miałby wyrosnąć nagle spod ziemi. Odpowiada, że owszem są zamknięte, ale po chwili zastanowienia każe podążać za sobą. Idziemy do jednego z domków, w którym znika dziewczyna. Po chwili wraca z naszą dzisiejszą kolacją i jutrzejszym śniadaniem. Pieniędzy, mimo próby wciśnięcia czegokolwiek, nie chce. Przyznam szczerze, że takiej życzliwości w miejscowości turystycznej się nie spodziewałem. Sam podarek zaś przyniósł nam podwójną korzyść – morale znacznie wzrosło, a z perspektywy czasu wiem, że jedzenie faktycznie uratowało nas przed chodzeniem o pustym żołądku.


Bogatsi psychicznie i materialnie wychodzimy z Cicmanów przed zmrokiem. Nie mamy już ochoty zbytnio  się nadwyrężać, zalegamy więc nieopodal wsi, przy zabudowaniach nieczynnego teraz wyciągu. Jemy darowane nam produkty i jak najszybciej rozbijamy namiot pod świerkiem, chcąc zażyć jak najwięcej wypoczynku, przed jutrzejszym, ciężkim dniem.




09.07. Dzień szósty 


Wtorek 9 lipca planujemy jako dzień ponadprzeciętnej wyrypy. Według zamierzeń wypadałoby dziś dojść do Strecna oddalonego wg mapy o ponad 40 km od Cicman.  Mamy świadomość, że nie będzie różowo, ale zarazem nadzieję, że przy odpowiednim tempie i przedłużeniu dnia marszu jakoś się uda. Więcej możemy tylko domniemywać bez solidnej mapy – o mapie Fatry Luckanskiej akurat udało mi się zapomnieć przy pakowaniu.
Uzbrojeni w ambitne plany zaczynamy dzień jeszcze przed świtem – o 4:00. Bardzo trudno o tej godzinie zmusić się do obudzenia, jednak powoli i niezgrabnie udaje się. Wychodzimy o 6 rano i zmierzamy przez pasmo Javorinki śladami czerwonego Cesta Hrodinov SNP. Szlak jest tu oznaczony gorzej niż zwykle. Początkowo maszerujemy szybko i sprawnie, z czasem wychodzimy na otwarty teren i gubimy szlak. Oznaczeń nie widać, trzeba za to wrócić pod górę i wyciągnąć kompas. Nawigacja nie sprawia większych problemów poza jednym – gdy ja wyznaczam naszą przyszła drogę, Janusz odgania ode mnie legiony gzów. Po tej operacji szybko znajdujemy drogę do przełęczy. Niestety brodzenie w trawie kosztuje mnie mokre buty, które przyjdzie mi suszyć cały dzisiejszy dzień.
Dalsza trasa niespełna 900- metrowym pasmem nie sprawia problemów. Ponad 3 godziny idziemy jeszcze tymi wzniesieniami i stromym zejściem wiodącym stokiem narciarskim docieramy na przełęcz Fackovske Sedlo. Tu pora na zasłużony dłuższy postój. Janusz idzie po wodę, a ja zyskuję chwilę na podsuszenie butów i skarpet. Na przełęczy przegryzamy coś jeszcze ze skromnych zapasów i zbieramy się w stronę charakterystycznego szczytu Klak. Po drodze pytamy napotkanych turystów o mapę, chcąc zrobić jakiekolwiek zdjęcia, niestety nikomu poza nami nie jest ona potrzebna.

Na Klak wchodzimy w samo południe. Nie możemy dokładnie określić swojego położenia, jednak czasy godzinowe na znakach nie napawają optymizmem- Strecno nie jest jeszcze w ogóle uwzględnione, a na Velką Lukę znak prognozuje odległe 9 godzin. Bez zwłoki ruszamy więc w dół do kolejnej przełęczy. Po drodze spotykamy wreszcie turystę z GPSem, który nie nastraja nas obiecująco. Idzie ze Strecna, ale wyszedł wczoraj i biwakował po drodze. Odległość do miasteczka szacuje stąd na 30 kilometrów. Mimo to nie zwalniamy tempa. Głównym problemem zaczyna być brak wody. Po drodze nie ma źródełek czy potoków, a okolica choć porośnięta bujna roślinnością, jest paradoksalnie sucha. Na jednym z postojów podejmujemy nawet próbę zejścia z grzbietu po wodę, jednak rezygnujemy, orientując się ile trzeba by nadrobić przewyższenia.





Dobrą nowinę przynosi za to idąca z naprzeciwka dwójka turystów -  za 10 minut spotkamy źródło. Mają oni również ze sobą mapę Fatry Luckanskiej, której robimy zdjęcia i od tego momentu nie idziemy już na ślepo.
Za kilka minut spotykamy wspomniane oznaczenie źródła, które nie znajduje się bezpośrednio przy szlaku. Napis po słowacku – „Promen” nie mówi nam nic. Bez wskazania spotkanych chłopaków minęlibyśmy je z pewnością i nie zwrócili uwagi.

Po wodopoju wartko ruszamy na Hnilicką Kycerę (1218 npm).  Tu czeka nas jedno z najgorszych podejść tej wycieczki. Duża stromizna i ścieżka wiodąca prosto pod górę nie wyglądają zachęcająco. Jednak mamy szczęście – podczas mozolnego zdobywania metrów słońce zachodzi za jedną  z niewielu chmur i oszczędza nam sporo wysiłku. Przez następne kilometry szlak czerwony prowadzi w kierunku północnym, wąską granią, w kierunku Usypanej Skały (1158). Idziemy szybko i jakoś automatycznie co spowodowane jest lekkimi plecakami i zbliżającym się wieczorem.














Robimy bardzo mało postojów, a ostatni na Hornej Luce (1299 npm). W oddali widać już masyw Velkiej Luki, oświetlony przez zachodzące słońce. Choć dzieli nas od niego tylko  100 metrów zejścia i 250 w górę, to jesteśmy solidnie zmęczeni i po 13 godzinach solidnego marszu oznacza to jeszcze sporo wysiłku.  Idziemy bez problemów, ale apatycznie, noga za nogą. Na wzgórzu Veterne (1442 npm) odzyskujemy resztki animuszu, choć niebawem kończy się wysiłek na dziś. Po konfrontacji rzeczywistości z mapą zatrzymujemy się przed Velką Luką, nieopodal opustoszałej bacówki i źródełek wody. Na tej wysokości po zachodzie słońca niemal od razu robi się chłodno, ale po całym dniu zmuszamy się na pobieżne mycie w strumyku.  Po rozbiciu namiotu – chłód i lenistwo nie pozwalają już z niego wyjść. Gotujemy w środku, a kilka chwil po jedzeniu zasypiamy.

Przypomina mi się zeszłoroczna Rumunia. Właściwie od początku wyjazdu mamy pierwszy nocleg na połoninie, z pięknym widokiem na okolicę.  Może w porównaniu z Rumunią byłby tylko przeciętny, ale tutaj jest co najmniej niebanalny…




10.07 Dzień siódmy


Siódmego dnia wycieczki mamy nadzieję zbytnio się nie przemęczać. O 5:30 poza budzikiem wita nas słońce oświetlające ścianę namiotu i podnoszące temperaturę do poziomu akceptowalnego do wyjścia. Ranek wykorzystujemy aby ogarnąć czynności wczoraj pominięte, nawiasem mówiąc grzebiąc się, w konsekwencji pierwsze kroki na szlaku stawiamy o 7:15. Pogoda jest z pozoru ładna, ale cirrusy na horyzoncie wróżą rychłe załamanie. Jutro zapewne wszystko się posypie – dzielę się uwagą z Januszem. Trzeba zastanowić się nad rewizją naszych planów.


Tymczasem rankiem maszerujemy przez połoniny i pokonujemy kilometry szlaku czerwonego. Szybko mijamy Velką Lukę (1471 npm), po czym zaczynamy schodzić przez Zazrivę i Mincol. Po dwóch godzinach marszu szlak przechodzi w leśną drogę i trawersuje masyw Grunia. W oddali widać już zakole rzeki i nasz cel – miasteczko Strecno z górującym nad nim zamkiem. Widok dodaje nam energii i napędza nogi do klepania niewygodnej nawierzchni szutrowej. Do miasteczka docieramy o 11:00, nawiedzając po drodze wspomnianą fortecę ryglującą niegdyś przeprawę przez rzekę Vah.

Od razu zmierzamy do marketu znanej nam już sieci Coop , który wyszukałem jeszcze na Street View, i robimy zakupy na kolejne 2 doby. Poza kupnem na zaś odbijamy sobie oszczędność ostatnich dni solidnym obżarstwem do oporu.  Siedząc pod sklepem, nieogoleni, rwąc chleb z bochna wyglądamy raczej jak menele. Tylko piwa brakuje, ale je zostawiliśmy na później.
Po napełnieniu brzuchów do syta podejmujemy decyzje co do dalszej drogi. Mając za sobą doświadczenia Fatry Luckanskiej, perspektywę załamania pogody i wyśrubowany czas wyjazdu do Kirgistanu, decydujemy się zmienić dalszą trasę z Małej Fatry na niewysokie góry Kysucka Vrchovina. W tym celu przechodzimy most na rzece Vah i idziemy asfaltem do miejscowości Varim. Pomimo chmur na niebie słońce daje o sobie znać i doskwiera podczas marszu.

Na głównej drodze łapiemy stopa. 10 minut oczekiwania i zatrzymuje się bus. Słowacy podwożą nas około 5 kilometrów, na skrzyżowanie i życzą szerokiej drogi. Stamtąd dreptamy drogą do wsi Lysica, gdzie zaczyna się żółty szlak prowadzący w góry. We wsi prosimy o wodę, ale miejscowy odpowiada, że ma tylko chlorowaną i prowadzi nas do źródełka, gdzie możemy po raz kolejny opić się do woli.


Żegnamy się z pomocnym „tubylcem” i kierujemy na polną drogę. Pilnujemy przy tym oznaczeń szlaku, bo w tym terenie są słabo widoczne. Wyrobioną przez wodę drogą szybko pniemy się do góry, raźno odganiając gzy. Po chwili jesteśmy już na przełęczy ze znakomitym widokiem na górską dolinę. Przechodzimy przez wsie Chabudovci i Durcovcii. Za nimi zaczyna się nieprzyjemna i zakurzona droga na przełęcz Zlień. Tam zmieniamy szlak na zielony, a kierunek na wschodni i maszerujemy dalej głównym grzbietem Kysuckiej Vrchoviny. Pasmo na tym odcinku jest bardzo przystępne dla oka.  W oddali prezentują się wyszczerbione grzbiety Małej Fatry, a drogę znaczą przydrożne drewniane kapliczki. Stale towarzyszą nam gzy, ale po tygodniu ich ciągłego towarzystwa nauczyliśmy się skutecznie z nimi radzić.

Przemierzamy kolejne kilometry polnymi i leśnymi drogami mimo wieczornej pory. Dziś musimy przejść jak najwięcej, póki utrzymuje się dobra pogoda. Po jakimś czasie zmieniamy znowu szlak na niebieski i maszerujemy wzdłuż granicy otuliny Parku Narodowego Małej Fatry.  Stan nawierzchni i aura psuje się. Szlak prowadzi typowa drogą wycinkową, która jest już nieprzejezdna a do przejścia bardzo trudna – koleiny sięgają ponad pól metra głębokości. Na horyzoncie pojawiają się ciemne chmury.  Na zniszczonej drodze tempo nam trochę spada, ale maszerujemy do zmroku. Biwak rozbijamy przy drodze, po zejściu z Zavorskiej Kycery (900 npm). Gotujemy i wciągamy jedzenie już przy czołówkach.  Od strony polskiej granicy widać błyskawice i słychać odgłosy burzy.





11.07 Dzień ósmy


Budzimy się o 5:00 i szybko pakujemy. Pogoda lada chwila ma się spieprzyć i aż dziwne, że rankiem jeszcze jest w porządku. Maszerujemy dalej na wschód z deszczowym frontem za plecami. Ten motywator na karku bardzo dobrze wpływa na nasze tempo – o 7:00 jesteśmy już na Javorince (1210 npm) i stamtąd kierujemy się prosto na granicę polską – na północ.

Wręcz przyspieszamy, gdy wkoło robi się ciemnawo, mgliście i wilgotno. Widać, że od deszczu dzielą nas tylko chwile, a pierwsze krople deszczu spadają na zejściu z Okruhlicy. Przeczekujemy je pod drzewem, a gdy cichnie idziemy dalej. Mżawka kropi właściwie przez cały czas, a buty w mokrej trawie szybko przemiękają. Około 10:00 docieramy do wsi Oravska Lesna, gdzie kupujemy prowiant i jemy co nieco na miejscu.  Następnie idziemy dalej szlakiem zielonym, wzdłuż drogi, której moja mapa nie uwzględnia. Deszcz nawiedza nas nagle jeszcze kilkukrotnie tego dnia.

Trochę przemoczeni, o 13:30 docieramy wreszcie do granicy z Polską na Telapkovym Beskidzie, kończąc tym samym trawers słowackich Karpat Zachodnich. Na dziś pozostaje nam jeszcze dojść na nocleg – do schroniska PTTK na Rycerzową i spędzić pochmurny i zimny wieczór odpoczywając przy herbacie.


























Wycieczka po Karpatach Zachodnich zajęła nam niespełna 8 dni marszu. Ile kilometrów liczyła nasza trasa raczej trudno oszacować, ale stawiam na około 350. Urwaliśmy z tego około 20km autostopem, więc około 330 kilometrów przeszliśmy. Pogoda podczas wyjazdu była przez 90% czasu znakomita. Załamała się dopiero ostatniego dnia, kiedy do przejścia zostało już bardzo niewiele. Również temperatura, jak na lipiec – oszczędziła nas. Do 30 stopni jeszcze idzie wytrzymać, a wyższej nie było. Dokuczały za to insekty. Mając w pamięci doświadczenia Rumunii jakoś zbagatelizowaliśmy problem gzów i komarów i nie kupiliśmy  żadnego specyfiku przeciw tym stworzeniom. Z perspektywy czasu okazało się to błędem i przestrzegam wszystkich przed popełnianiem go, w wypadku wyjazdu na Słowację.

                                             GALERIA ZDJĘĆ



Rajd mikołajkowy UKT Mimochodek 06-08.12.2013 – retrospektywna relacja

$
0
0
Rajd mikołajkowy UKT Mimochodek 06-08.12.2013 – retrospektywna relacja 

Kiedy świątecznym rankiem spoglądam na termometr nie mogę zobaczyć oznak zimy. Prawie dziesięć stopni powyżej zera, chmury i raczej szara okolica ze sterczącymi kikutami drzew nie napawa optymizmem.  Bożonarodzeniowy nastrój nie udziela się za oknem i żeby jakoś ratować sytuację wspomnieniami przenoszę się trzy tygodnie wstecz, do rajdu mikołajkowego.

Grudniowy wyjazd klubu UKT Mimochodek odbył się pod hasłem celebracji dnia 6 grudnia. Wybór miejsca od początku nie był jednoznaczny. Początkowo rajd miał koncentrować się w okolicach Białowieży, niemniej jednak na parę dni przed wyjazdem zmieniliśmy plany i obszarem zainteresowań stało się, jak i rok temu Roztocze. Bez zwłoki koledze Adamowi udało się zarezerwować sprawdzony nocleg w Hucie Różanieckiej, skompletować ludzi i pozostało odliczać godziny dzielące nas od piątku.
Pogoda na weekend nie zapowiadała się najlepiej, jednak co najważniejsze – zimowo.   Chwycił lekki mróz, w Lublinie zaczął pruszyć śnieg, a media donosiły o wielkich huraganach. Początkowo zbagatelizowaliśmy symptomy zimy, jadąc przez uporządkowane miasto, jednak niedługo po minięciu Szczebrzeszyna otoczył nas całkiem inny klimat. Pola znikąd zabieliły się śniegiem, a drogi oblodziły.  Trasy gorszej kategorii, jakie musieliśmy pokonywać stały się niebezpiecznie białe. W konsekwencji droga dłużyła się, a pokonanie stu kilometrów zajęło ponad trzy godziny.

W pierwszej kolejności, korzystając jeszcze z piątku zamierzaliśmy zaatakować źródła Tanwi. Zawianymi drogami powoli minęliśmy Narol i kilkanaście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się w Hucie-Złomy.  Miejsce postoju ustaliliśmy ze spotkanym gospodarzem, który nie bardzo pochwalał nasze pomysły nocnego marszu. Wkoło zapadał zmrok, a dokoła hulała prawdziwa zima. Kilkanaście centymetrów śniegu, noc, wichura nie odstraszyły nas od spaceru. Nawigację zapewniał GPS w telefonie i chwała mu za to. Niemal po omacku kierowaliśmy się kolejnymi leśnymi ścieżkami, mijając po drodze jakieś punkty odniesienia. Nocne poszukiwania bunkrów linii Mołotowa zakończyły się porażką, nie zlokalizowaliśmy żadnego. Jako iż pora stawała się coraz bardziej późna, postanowiliśmy iść na azymut w kierunku „szczytu” wzniesienia – Wielkiego Działu.(390,4m). Ku naszemu zdziwieniu jak spod ziemi wyrosła tabliczka informująca iż jesteśmy na miejscu. Dalej kierowaliśmy się szlakiem niebieskim robiąc łuk na południe i zachód. Minęliśmy Rezerwat „Źródła Tanwi”, ale niczego nie zauważyliśmy w egipskich ciemnościach. Jeszcze kilka kilometrów asfaltem i znaleźliśmy się przy samochodzie.  Podczas zakupów w lokalnym sklepie przekonaliśmy się, że we wsi nic się nie ukryje,  a o naszym wyjściu wie już pani ekspedientka, miejscowy żul i mysz w ciemnej dziurze.

Po zrobieniu kilku kilometrów w zamieci na mrozie, wnętrze samochodu wydało się bardzo ciepłe i przytulne. Zadowoleni przejechaliśmy ostatni dwadzieścia kilometrów i znaleźliśmy się w Hucie Różanieckiej. Szkoła zamieniona na schronisko PTSM była ogrzewana chyba tylko ad hoc, w tym wypadku na nasz przyjazd. Na miejscu zastaliśmy drzwi otwarte, ale wewnątrz za ciepło nie było. Nie przeszkodziło to bynajmniej w rozlokowaniu się na łóżkach i czekaniu na pozostałą część gawiedzi, która dotarła dopiero późno w nocy. Jeszcze w skromnym gronie rozkręciliśmy ciepła atmosferę, która przedłużyła się po przyjeździe wszystkich „mimochodków”.


Ranek 7 grudnia przywitał nas zimowym i mroźnym klimatem. Śnieg ciągle padał, w okna dmuchał wiatr,  a nastroje dopisywały. Niespiesznie poczyniliśmy śniadanie, by następnie obrać plan dnia.  Za cel padła 17 kilometrowa pętla szlakiem niebieskim  biegnącym przez Rezerwat „Szumy nad Tanwią”. Bez pośpiechu założyliśmy czapki, dopięliśmy kurtki po czym ruszyliśmy za wskazaniami GPSu, by po kilku kilometrach natknąć się na znakowaną ścieżkę.


Szumy to małe wodospady na rzece, których akurat Tanwi nie brakuje. Szlak niebieski zatacza pętlę  wzdłuż koryta rzeki i wiedzie bardzo urozmaiconymi ścieżkami. Wspina się na  strome wzniesienia nabrzeżne, prowadzi galeriami przez bagna,  kilkukrotnie przekracza rzekę drewnianymi mostami. Osobiście byłem zaskoczony skalą urozmaicenia trasy wzdłuż krótkiego odcinka Tanwi.
Szlak niebieski w pewnym momencie wprowadził nas do Suśca, gdzie zatrzymaliśmy się na posiłek. Jedzenie kanapek pod wiatą podszytą wiatrem nie pozwalało na dłuższą kontemplację, ale białe otoczenie okolicy wyglądało naprawdę zacnie.  Marsz lasami nieopodal wkrótce przeniósł nas na drugą stronę Tanwi i ścieżkę wzdłuż brzegu. Tam wprost roiło się od małych wodospadów, szumiących na skalnych progach.   Szybko zapadający zmrok zastał nas domykających pętlę, w miejscu rozpoczęcia marszu „Szlakiem szumów”. Jeszcze dwa kilometry kroczenia przez biały las i meldujemy się na noclegu.

Tam zaczynamy coroczną i najprzyjemniejsza procedurę.  W lokalnym sklepie zostają kupione produkty żywnościowe i ich substytuty, po czym z utartego przepisu poczęliśmy sporządzać „wspólną michę”, opierając się na zasadzie, że suma rzeczy jadalnych jest jadalna. Procedura ta, niby banalna i błaha sprawia za każdym razem dużo frajdy i angażuje kilka – kilkanaście osób do wspólnej pracy.  Po napełnieniu brzuchów przyszedł czas na część „artystyczną”.  Jak co roku do Mimochodka zawitał Mikołaj i rozdał prezenty przy akompaniamencie śmiechów i drobnych szyderstw.  To dopiero początek imprezy, która zakończyła się długo po północy.

Niedzielny ranek, jak to bywa po sobotnich bojach, nastał niespiesznie i okazał się wyjątkowo leniwy. Nie pędziliśmy  ze śniadaniem, z pakowaniem, a obserwowaliśmy otoczenie. Mróz trzymał, jednak pogoda znacznie się poprawiła. Za oknami najpierw zauważyliśmy przejaśnienia, później już bezchmurne, niebieskie niebo.  Z pakowaniem uwinęliśmy się przed południem i po pożegnaniu rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. W drodze do Lublina przystanęliśmy jszcze przy dwóch kamieniołomach w Nowinach i Józefowie, oraz przeszliśmy ścieżkę edukacyjną  Rezerwatu „Czartowe pole”, biegnącą wzdłuż koryta rzeki Sopot.


Mimochodkowe mikołajki 2013 odbyły się pod znakiem prawdziwej zimowej aury. Pogoda, choć dla szarego człowieka kapryśna i paskudna, jak na tego typu wyjazd udała się idealnie i skomponowała wspaniały klimat, jakże takim imprezom potrzebny. Gdy znowu spoglądam  za okno to wolę raczej zamknąć oczy, rozbudzić wspomnienia i przypomnieć sobie rajd na Roztoczu, bardziej świąteczny niż teraźniejsze Boże Narodzenie.
Dziękuję uczestnikom za wspólną zabawę, a mikołajowi za litr kolorowego prezentu, który tego wieczoru został kolegialnie spożyty.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Podsumowanie roku 2013

$
0
0
Podsumowanie roku 2013

Kolejny rok za nami. Nie wiem jak wam, ale mi te 365 dni przeleciało przed oczyma niczym kalejdoskop. Paradoksalnie, po raz kolejny…
Nie znaczy to bynajmniej, że nie działo się nic godnego uwagi i dlatego czas szybko zleciał. Przeciwnie, dla mnie rok 2013 to jeden z najlepiej spożytkowanych okresów w życiu i wielka baza zrealizowanych celów, osiągniętych marzeń i wspaniałych wspomnień.

Jak na blogu można przeczytać, ubiegły rok spędziłem szczególnie aktywnie. Nawet bardziej niż do tej pory. Wreszcie udało mi się polubić bieganie.  To, co kiedyś robiłem tylko pod przymusem i z poczucia obowiązku teraz przychodzi mi łatwo. Tydzień bez biegania, to tydzień stracony, a po kilku dniach bez ruchu czuje się psychicznie ociężały.  Przez rok przebiegłem prawie 1000 kilometrów, drugie tyle schodziłem. Ktoś powie, ze duży sukces – niekoniecznie. Spektakularnych sukcesów właśnie brakuje, status quo utrzymuje się pomimo niespożytej woli progresu  i coraz bardziej zdaję sobie sprawę, że nie należę do „urodzonych biegaczy”. Łatwo przychodzą natomiast kontuzje, które demotywują i przerywają rytm treningu. Po roku, jak ktoś ładnie powiedział, „uczę się omijać kontuzje” i coraz lepiej mi to wychodzi. Powoli, przyjemnie, nic na siłę – to moja aktualna doktryna.  Ponad to z miasta przerzucam się na nieutwardzone ścieżki, mniej lub bardziej pagórkowate. Kiedy tylko mogę staram się przebiegnąć kilkanaście kilometrów w okolicach ”moich” Gór Świętokrzyskich, co sprawia mi wielka przyjemność.  
Liczę że w 2014 r. będzie lepiej. Mam nadzieję omijać urazy i wreszcie zaliczyć maraton. Czy się uda?

W  lipcu 2013 sukcesem zakończyłem wraz z Januszek przejście słowackich Karpat Zachodnich, dla mnie już czwartego odcinka Łuku Karpat.  Został najdłuższy, ale nie najtrudniejszy etap – Karpaty Wschodnie w Rumunii – cel na nowy rok i pozostaje wierzyć, że Projekt Łuk Karpat 2010-2o14 uda się zamknąć.

Największym przedsięwzięciem roku okazał się oczywiście wyjazd do Kirgistanu na Pik Lenina. Mimo iż nie udało się zdobyć szczytu, to jednak w każdym innym aspekcie wyjazd zakończył się sukcesem. Osiągnąłem życiowy rekord wysokości, nabyłem nieocenione doświadczenie w górach wysokich, pokochałem tamtejszą przyrodę i z pewnością tam wrócę.  Samo przygotowanie wyprawy trwało ponad 3 miesiące i stało się poligonem doświadczalnym,  dającym cenne lekcje na przyszłość.

Początek 2013 r. był dla mnie również pierwszym sezonem narciarskim. Po kilku dniach na stoku bardzo polubiłem ten sport oraz mam nadzieję, że niebawem spadnie śnieg i w 2014 r. będę mógł doskonalić moje umiejętności szusowania na dwóch deskach.

Rok 2013 to także małe lokalne sukcesy, które może niebyt spektakularne, ale subiektywnie niesamowicie cieszą. Kilka dni przed Świętami wraz z Jankiem i Januszem zrewanżowaliśmy się polskim Tatrom Zachodnim i przeszliśmy w 2,5 dnia całą grań. Za rok może uda się zrobić słowacki odcinek?  Miesiąc siedzenia w domu podczas wakacji pozwolił mi uskutecznić kilka mniejszych wyciecze po okolicy i poznać dokładniej Góry Świętokrzyskie, Dolinę Nidy i Ziemię Sandomierską.  Ukończyłem również marsz szlakiem czerwonym im. Edmunda Massalskiego w Świętokrzyskich, niestety nie podczas jednej wycieczki. Może w 2014 się uda?
Przyznam, że zaniedbałem rower. Coroczne przedsięwzięcie powrotu do domu na tym środku transportu, niestety z przyczyn wyższych nie powiodło się. Treningi też przeważnie wychodziły pod kątem biegowym, gdyż dają lepszy rezultat. W konsekwencji urządziłem tylko ponad 20 wycieczek rowerowych, w tym najdłuższa 120 km. W ciągu sezonu przejechałem około 1000 km. Wszystkiego mieć nie można. Niestety.  W tym roku z pewnością wycisnę więcej !
W ciągu 2013 r., na blogu pojawiło 57 postów, które objętościowo znacznie się różniły. Dodając do tego pracę nad blogiem „Pik Lenin 2013”, na moje konto mogę zaliczyć ponad 70 wpisów.  W ciągu minionego roku strona osiągnęła około 50 tys. wyświetleń. Obiektywnie patrząc – statystyka skromna, jednak to zawsze coś, i okrągła liczba potrafi ucieszyć. Przynajmniej mnie, biorąc pod uwagę, że nie piszę pod kątem wyświetleń, nie bawię się z pozycjonowaniem i dodaję średnio 4-5 postów w miesiącu.
W 2013 zaliczyłem około 17 wyjazdów, z których podzieliłem się wpisem, co daje 1,5 wycieczki na miesiąc.  Dobrze, że nie można wydanej kasy policzyć, bo byłby dramat…   Tyle gwoli statystyk i liczb.

Miało być parę zdań podsumowania, a wyszło jak zwykle.  Myślę, iż na podstawie powyższego mogę zaliczyć rok 2013 do „bardzo”, jeśli nie „najbardziej” udanego okresu w moim życiu. Zostało masę wspomnień, doświadczeń i udało się więcej osiągnąć niż stracić. W przyszłości trudno będzie osiągnąć taką statystykę. Niemniej jednak trzeba próbować. „Jak się nie da, jak się da”, byle do przodu.
Tym samym oficjalnie witam w nowym roku oraz życzę sukcesów i wytrwałości!
Join the game!

Tomasz Duda



Prezentacja z wyprawy Pik Lenin 2013

$
0
0
Witam wszystkich.

Mimo iż od wyprawy do Kirgistanu minęło trochę czasu, my jednak dalej staramy się podtrzymać temat. 
Tym razem urządzamy prezentację powyprawową, na którą serdecznie wszystkich zapraszamy. Porozmawiamy o przygotowaniach i realizacji wyjazdu do Kirgistanu, pokażemy zdjęcia, odpowiemy również na wszystkie pytania i miejmy nadzieje, że umilimy wasz wtorkowy plan dnia. 
Prezentacja odbędzie się we
wtorek, 14 stycznia 2014, godz. 18:00. 

Miejsce to 

Wydział Chemii UMCS, 
aula "B"

Jeszcze raz serdecznie zapraszamy wszystkich zainteresowanych, chętnych posłuchać o studenckiej wyprawie w góry Pamiru. 


Tomek, Janusz, Janek. 

Przedświąteczne, zimowe Tatry Zachodnie 2013 – rewanż

$
0
0
Przedświąteczne, zimowe Tatry Zachodnie 2013 – rewanż 

Kiedy ponad rok temu, 22 grudnia 2012 z opuchniętymi i przemarzniętymi palcami u stóp schodziłem stokami Kamienistej, w głowie szykowałem już plan rewanżu. Tatry Zachodnie dały nam ostro w dupę. Świeży śnieg po pas, ciężkie plecaki, odwodnienie i duży skład. To, że wyjazd jako taki się udał i było przyjemnie możecie przeczytać w RELACJI, jednak poza faktem wycieczki czułem niedosyt i z żalem patrzyłem na ośnieżone szczyty, na które nie dane mi było wejść.  Kolejne przejście polskich Tatr Zachodnich zimą planowałem w marcu tego roku.  Pół metra świeżego śniegu i III-ka lawinowa po raz kolejny dosadnie ostudziły moje zapędy.  Wtedy, wraz z Januszem oddaliśmy pola walkowerem. Przyszło czekać na nowy sezon…
W pierwszym tygodniu grudnia, gdy doszły mnie słuchy o poważnych opadach śniegu w Tatrach, nadstawiłem oka i ucha na prognozy. Kilkunastodniowe obserwacje wykazały, że puchowa pokrywa powoli się stabilizuje, a pogoda dobrze rokuje na przedświąteczny okres. Gdy tydzień przed wigilią dostałem potwierdzenie dobrych prognoz, postanowiłem zaaranżować wyjazd. Gwoli przygotowań zwołałem Janka i Janusza (tego ostatniego z pokoju obok) i wyłożyłem propozycję, która została szybko zaakceptowana. Zaplanowaliśmy wycieczkę bez pośpiechu, ale z zamiarem przejścia całej grani polskich Tatr Zachodnich zimą. Priorytetem była mała waga plecaków, czyli jeden namiot, rozsądna ilość jedzenia i minimum rzeczy potrzebnych na co dzień normalnemu człowiekowi.


Podróż z Lublina do Krakowa rozpoczynamy już 19 grudnia  w nocy. Bus wyjeżdża chwilę po 22-ej i o 2:30 dociera do dawnej stolicy Polski.  Od upragnionego noclegu dzielą nas 3 kilometry i pół godziny marszu, które bez pośpiechu przechodzimy. Snu nie ma zbyt wiele – jakieś 2 i pół godziny musi na dziś wystarczyć.  Z krótkiej drzemki budzimy się o 6:00 i biegniemy na pierwszego Szwagropola do Zakopanego.  Zdążamy! Kolejne  dwie i pół godziny przesypiamy z głowami na plecakach, by oczy otworzyć dopiero na zaśnieżonym dworcu. Zmiana krajobrazu z jesiennego na zimowy przyprawia wszystkich o dobry nastrój. Szybko przepakowujemy się i wsiadamy w pierwszego busa do Doliny Chochołowskiej o 9:15. 6 zł – od ostatniego razu podrożało cholerstwo!

Wkoło utrzymuje się przyzwoita pogoda. Słońce świeci jakby przez mgłę, ale ciemnych chmur brakuje i wiatr również póki co nie dokucza. Dobra nasza. W takich warunkach wychodzimy do Doliny Chochołowskiej i po zmianie odzienia na marszowe zbieramy się w drogę. Plecaki niezbyt ciężkie, okolica piękna toteż szybko pokonujemy odległość dzielącą nas od schroniska. Turystów zbyt wielu nie ma – taki urok dni przedświątecznych.  Wielkie i puste schronisko okupujemy ponad pół godziny. Spożywamy „ciężkie” jedzenie, uzupełniamy płyny, robimy świeżą herbatę i zakładamy detektory.
















Parę minut po 12-stej zaczynamy podchodzić na Grzesia (1653 m). Szlak jest przetarty, wydeptany i śliski. Bez pospiechu pokonujemy kolejne metry w lesie.  Wraz z wyjściem na polanę pojawia się więcej śniegu. Często wpadam po kolano i wyżej, ale skorupa wydaje się twarda i robi nadzieję na dobrą stabilność śniegu na grani. Szczyt Grzesia jest przewiany, a grzbiet wyprowadzający na Rakoń (1879 m) solidnie schodzony.  Maszeruje się przyjemnie, chociaż coraz bardziej daje o sobie znać wiatr. Na Rakoniu jesteśmy niedługo przed zachodem słońca. Nad słowacką częścią Tatr Zachodnich obserwujemy gorejący horyzont, dobrze kontrastujący z zachmurzonym niebem. Choć pora jest już późna, a my nie znamy terenu za Wołowcem, decydujemy się zaryzykować dalszy marsz. Bez chwili zwłoki zwracamy się z stronę szczytu  Wołowca (2064 m) i napieramy. Wiatr na tym odcinku męczy nieznośnie i wyprowadza z rytmu kroków.  Podmuchy przewalają się z zachodu na wschód po grani tworząc nawisy od strony Wyżnie Doliny Chochołowskiej i wyciskając łzy z naszych oczu.


Na Wołowiec wchodzimy o zmroku. Najbliższej przełęczy nie widać dokładnie, ale schodzimy „na czuja”. Raki na podejściu okazały się zbędne , a teraz nie chce nam się ich wyjmować, bo i teren dziwny. W większości śniegu brakuje, jednak co jakiś czas zdarzają się duże łachy, a szlak jest czasem oblodzony.  Schodzimy niespiesznie i ostrożnie, bo jakoś na ramieniu czuję że o wypadek łatwo. Gdy już nie widać po czym stąpamy, wyciągamy czołówki i  w ich świetle, o 17:40 dochodzimy do Dziurawej Przełęczy. Na miejscu udaje się znaleźć zaciszne, ośnieżone miejsce, w którym kopiemy platformę i rozstawiamy namiot. Gdy konstrukcja jest już zamocowana, wciskamy się we trójkę do dwuosobowego namiotu i oddajemy wykonywaniu czynności żywieniowych. Wbrew pozorom, przy deficycie miejsca nie jest to łatwe.   Po ugotowaniu wody dla siebie i w termosy na przyszły dzień oraz spożyciu przydziału na dziś, w okolicach 21ej kładziemy się spać.


Budzik dzwoni o 6:00, budzimy się , po czym zasypiamy jeszcze na pół godziny. Ponownie zrywamy się późno i trzeba ostatkiem woli zagęścić ruchy.  Zbieranie się do wyjścia w trójkę jest trochę gorsze od wieczornych manewrów, ale jakoś wychodzi.  Gotujemy wodę, wciągamy musli i ogarniamy się. Ze zwinięciem namiotu schodzi nam do 8:30, czyli długo.  Nic dziwnego, wkoło krajobraz wprost zniewala. Od  ciemności ranka, aż do wschodu słońca, światło funduje nam wspaniały spektakl. W tle za nami majaczy groźny kształt Ostrego Rohacza. Z tej perspektywy i oświetleniu  wygląda co najmniej na Matterhorn.

Nauczony wczorajszym niepewnym zejściem sugeruję założyć dziś raki, co wszyscy robimy.  Nie widać zbyt dużo śniegu, ale lód na wydeptanej grzędzie nie daje żadnego oparcia i strach po tym chodzić. Obserwując stado kozic w okolicach szczytu powoli zaczynamy stawiać kroki w ich kierunku, ja prowadzę. Tatry Zachodnie w tym momencie wyglądają osobliwie. Po słowackiej stronie nie ma  zbyt wiele śniegu, taki pseudo wiosenny krajobraz. Perspektywa zmienia się, gdy spojrzymy na polską stronę grani – tam zima pełną gębą. Bardzo ciekawie obserwuje się jednocześnie te dwa różne światy idąc grzbietem.  Jest po prostu pięknie. Szybko mijają kolejne godziny, a z nimi szczyty – Jarząbczy Wierch (2137 m), Kończysty Wierch (2002 m) i Starobociański Wierch (2176 m).  Maszerujemy bez pośpiechu, ale i bez zbędnych postojów. Utrzymujemy przyzwoite tempo, a samopoczucie dopisuje każdemu. Po drodze mijamy kilku turystów na skiturach oraz człowieka w dziwnym stroju i butach, „lost in time and space”. Słońce mocno grzeje, choć odczuwalna temperatura bardzo się waha. Gdy maszerujemy przez odsłonięty od wiatru trawers jest naprawdę ciepło, ale na zacienionym podejściu smaganym wiatrem lepiej zagęścić szybkie kroki.  Na Starobociańskim Wierchu postanawiam ułatwić nam zadanie trawersem szczytu. Pech chce, że nie patrzę przy tym na mapę i kierując się na południową ścianę nadrabiamy długi odcinek drogi po koszmarnym i ruchomym piargu. Skąpy dwa razy traci, chciało by się rzec.

Pod Liliowymi Turniami urządzamy sobie drugi dziś postój, pseudo obiadowy. Słońce świeci, wiatr jakby ucichł, widoki wkoło jak z bajki – aż chce się ż(r)yć.  Przypatrujemy się naszemu kolejnemu celowi, Błyszcz (5158 m) mu na imię. Z naszego punktu widzenia wygląda bardzo wybitnie, a prowadząca  ścieżka wiedzie wieloma zygzakami. Pół godziny później jesteśmy już pod Błyszczem. Po moich traumatycznych doświadczeniach z piargiem oddaję teraz rolę pierwszego Januszowi.

















Po pół godziny człapania jesteśmy już w okolicach kopuły szczytowej, którą trawersujemy i czekamy na Janka, który odstał nam kilkaset metrów. W trójkę schodzimy w  kierunku Pyszniańskiej Przełęczy. Tam szlaku żadnego nie widać, a śniegu jest jakby więcej. Słońce powoli zachodzi, a my pędzimy do przełęczy żeby się rozgrzać, gdyż przemarzliśmy trochę podczas oczekiwania w cieniu.  Podłoże jest bardziej niestabilne. W większości śnieg utrzymuje nasz ciężar ale często zapadam się po kolana i niewidoczne dziury pomiędzy skałami.  Korzystając z ostatnich promieni słońca zatrzymujemy się na podejściu na Kamienistą.  Aby dodać sobie animuszu wciągamy solidną porcję czekolady.  Po dniu chodzenia zaczynam czuć stopy. Wnioskuję, że pięty mam już poobdzierane, a lewa stopa która w dziwnych okolicznościach spuchła  już kilka dni temu, teraz zaczyna bardziej niż zwykle dokuczać. Dziwne myśli o stopach tu znak, ze trzeba się ruszać.

Gdy słońce znika za masywem Błyszcza zarzucamy plecaki na cielska i atakujemy Kamienistą (2121 m). Szczyt ten bardzo przypomina mi o zeszłorocznym wycofie i ma znaczenie symboliczno-strategiczne. Symboliczne już wyjaśniłem, a drugą funkcję przypisuje mu z powodów znajomości drogi. Od tej pory idę trasą, którą znam i mam świadomość, że po ciemku znajdę z pamięci dobre miejsce pod namiot.  Po zejściu z Kamienistej efektywnym trawersem. obserwujemy zachód słońca. Późno już, a nam zostało jeszcze kilka kilometrów do zrobienia. Podejście z Hlińskiej Przełęczy na Smreczyński Wierch (2066 m) jest bardzo uciążliwe. Niewiele śniegu leży na skałach, a jeśli już jest to bardzo niestabilny. W większości nie można pewnie postawić stopy, a trzeba sporo się nagimnastykować.

Gdy wchodzimy na Smreczyński wkoło zapada zmrok. W jednej chwili przestaje również wiać i zapada cisza.  Idealny moment na chwilę kontemplacji, a kilka minut wystarcza na wyciągnięcie czołówek. Do Smreczyńskiej Przełęczy schodzimy już w całkowitych ciemnościach i docieramy tam o 17:30. To dobre miejsce na nocleg, więc postanawiamy zabiwakować. Niestety nie ma większego zagłębienia i wiatr mocno wieje przy budowie platformy, ale we trójkę z trzema łopatami kopanie przebiega nader sprawnie.
Praca nad rutynowymi czynnościami trwa dziś dłużej niż poprzedniego wieczoru. Po raz kolejny przy gotowaniu wody najbardziej angażuje się Janusz, pełniąc funkcję miłościwie trzymającego konstrukcję palnik-garnek.  Czujemy się odwodnieni i tego wieczoru pochłaniamy litry wody, rozmieszanej z czymkolwiek, co udało się znaleźć w plecaku. Sporządzamy również mikstury do termosów  na kolejny dzień. Znużeni kładziemy się spać przed 22-gą. Obdukcja moich stóp nie wypada zbyt korzystnie – faktycznie obie pięty obdarte, a place lewej nogi spuchnięte.



W nocy solidnie wieje i trzepocze namiotem. W powietrzu unosi się sporo śnieżnego pyłu. Na szczęście, budząc się  o 6 rano z zadowoleniem oceniamy, że w namiocie puchu nie przybyło. Zasypało natomiast wszystko, co znajdowało się w przedsionkach, w tym skorupy.  Ranek po raz kolejny jest pogodny, ale po niebie grasują stada chmur. Pomimo starań i szczerych chęci, guzdrzemy się dzisiaj wyjątkowo.  Moje stopy zaś niezbyt chętnie poddają się procedurze wbicia w skorupy.  Wyruszamy dopiero o 9:00  rano, w kierunku Tomanowego Wierchu Polskiego, póki co w rakach. Trochę wieje z północy, ale zdobywanie wysokości od rana upływa bardzo przyjemne. Prowadząc wyszukuję drogi w śniegu i wybijam stopnie. Inne niż poziome ułożenie butów sprawia mi ból w obtartych i nierozchodzonych jeszcze stopach.







Na Tomanowym zatrzymujemy się tylko, aby wyciągnąć czekany – zejście nie wygląda najpewniej, a wygodniej by było nie polecieć.  Początkowo idzie dobrze, ale na bardziej stromym odcinku pakujemy się na duży śnieżny stok, który pokonujemy w dużych odstępach, wbijając czekany po głowicę.  Na szczęście śnieg dobrze trzyma, a gorzej związany jest dopiero niżej, pod przełęczą.  Na Tomanowej Przełęczy robimy postój i spotykamy dwóch skiturowców, którzy idą w kierunku Tomanowego Wierchu Polskiego.


Przed nami jak ściana wyrasta potężny masyw Ciemniaka (2067 m). 400 metrów pod górę.  Z dołu wyszukuję drogę pomiędzy łatami traw wytopionego śniegu, która wygląda w porządku. Pozbywamy się raków.  Pierwsze niespełna 300 m podejścia na Stoły (1956 m) uświadamia mnie że to dobra decyzja i południowo wystawiony śnieżny stok jest słabiej związany niż te po których chodziliśmy do tej pory.  Zapadając się w dwóch na trzy kroki, wyrabiam metry dzielące mnie od szczytu. Noga za nogą, podejście męczące ale przyjemne i dające sporo satysfakcji. Po podejściu na Stoły,  możemy  obserwować dalszą drogę.  Widok niestety nie napawa optymizmem. Biorąc pod uwagę dotychczasową ilość śniegu, podejście na Ciemniak wygląda paradoksalnie.


Na grani i najgorszym stromym trawersie leży bardzo dużo świeżego śniegu. Na wypłaszczeniach powyżej – nie ma go prawie wcale.  Od północnego zachodu zbliżają się do nas chmury – znak że trzeba się spieszyć, aby ewentualne załamanie nie zastało nas w takim taktycznie-niekorzystnym miejscu. Pierwsze odcinki grani nie sprawiają problemu.  Niepewne jest za to kilkaset metrów stromego trawersu, prawą stroną grani, poniżej skał.  Tu również śnieg nie jest dobrze związany. Stok pokonujemy odcinkami. Od jednej  skały do drugiej. Automatycznie, na komendy. Idzie bardzo sprawnie, a poruszanie się na nielicznych, twardych odcinkach sprawia dużą frajdę.

Najwięcej problemów sprawiają stoki pomiędzy zaśnieżonymi piargami. Puch jest tu bardzo niestabilny i nieraz wpadamy w dziur bez dna. Na szczęście obywa się negatywnych konsekwencji.  Jak wspomniałem, wyżej robi się bardziej płasko, a po grzbiecie Ciemniaka spacerują turyści. Niedługo przecinamy czerwony szlak. Od tego momentu został najłatwiejszy odcinek, do tego solidnie wydeptany. Dobra moja. Stopy domagają się szybkiego wyciągnięcia z butów. Skóra na piętach odeszła w niepamięć, a spuchnięte place lewej stopy bolą, sztywno siedząc w bucie. To droga jest już jasna i bezpieczna.  Idziemy z Januszem szybciej, a kilkaset metrów za nami bieży Janek.  Na wietrznym, ale płaskim grzbiecie Czerwonych Wierchów nie brakuje ludzi. Pogoda i czas w  sam raz na niedzielną wycieczkę. Dalszy marsz nie przysparza nam problemów i gdyby nie bolące nawet byłby przyjemny.





Szybko zostawiamy za sobą kolejne płaskie szczyty – Małołączniak (2096 m) i Kondracką Kopę (2004 m). W drodze Janusz dzwoni do Murowańca i rezerwuje nam nocleg na dziś. Na Przełęczy pod Kopą Kondracką urządzamy dłuższy postój, czekając na Janka. Wieje z każdej strony i szybko marzniemy. Po spożyciu tabliczki czekolady z ulgą zarzucamy plecaki i wychodzimy dalej. Ostatni fragment drogi w stronę Kasprowego jest mocno zdeptany. Przypominam sobie mijane miejsca, gdzie rok temu torowaliśmy w śniegu po pas. Dziś w sumie puchu nie brakuje i każde zejście ze ścieżki kończy się wpadnięciem za kolano, jednak nie zbaczając szlaku można iść jak po betonie. Skrzętnie to wykorzystujemy przy trawersowaniu Goryczkowej Czuby (1913 m) i Pośredniego Wierchu Goryczkowego (1973 m).

Podchodzimy na Kasprowy Wierch (1987 m) przy pięknym zachodzie słońca, wtaczając się do górnej stacji kolejki o godzinie 17:00. To nasz ostatni postój i ostatnia tabliczka czekolady.  Kilkanaście minut później opuszczamy to miejsce. W oddali kilku turystów fotografuje zachodzące słońce nad pasmem Zachodnich. Robimy ostatnie wspólne zdjęcie  i zadowoleni z wycieczki schodzimy do Murowańca. Godzinę później przekraczamy próg schroniska. Wycieczka kończy się sukcesem.



Grudniowy wyjazd w Tatry Zachodnie dla każdego z naszej trójki był satysfakcjonujący. Tłoku na szlakach jak zwykle nie uświadczyliśmy, pogoda dopisała, a zamierzone przedsięwzięcie udało się zrealizować. Co się okazało kilka dni później, o dzień zdążyliśmy przed halnym i kataklizmem jaki przetoczył się przez Tatry i Podhale 24 grudnia.  Kolejny i ostatni wyjazd roku 2013 udał się w 100 procentach. Żywię głęboką nadzieję, że tendencja ta utrzyma się przez cały rok kolejny.  Januszowi i Jankowi dziękuję za kolejny wyjazd, byle więcej takich.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

GALERIA





Asics Gel Pulse 4 – opinia po 9 miesiącach posiadania

$
0
0
Asics Gel Pulse 4 – opinia po 9 miesiącach posiadania

http://www.runnersclub.pl

Dane producenta:
buty biegowe męskie ASICS GEL-PULSE 4
Przeznaczone dla biegaczy neutralnych oraz supinujących.
Kolejna odsłona popularnego modelu buta treningowego. Został wyposażony w podstawowy stopień amortyzacji, system absorbujący wstrząsy podczas biegu GEL został zastosowany w przedniej oraz tylnej części podeszwy.
Waga: 332g rozm. 9,5US
Kolor wg producenta: black/white/neon green.

http://www.runnersclub.pl
Gdy na początku 2013 r. na dobre polubiłem bieganie, postanowiłem sprawić sobie buty z prawdziwego zdarzenia. Wiele naczytałem się o źle dobranym obuwiu, a zwiększając kilometraż wolałem zaopatrzyć się w coś konkretnego, aby uniknąć kontuzji których mi nie brakowało. Wybór padł na Asicsy, które znalazłem akurat na promocji w Go sport, za 279 zł i od razu kupiłem.
Przyznam się, że szukając butów celowałem w coś bardzo miękkiego i z przeznaczeniem na miejskie treningi. Moje wcześniejsze doświadczenie z butami było znikome. Poprzednio biegałem w butach Adidasa, z przeznaczenia biegowych, jednak przymałych i wykorzystywanych przez mnie do wszystkiego przez ładnych parę lat.
Gdy „przesiadłem się” na Asics Gel Pulse 4 odczułem fenomenalną różnicę. Moje pierwsze spostrzeżenia dotyczyły niebywałej lekkości buta, dobrego trzymania stopy i super wentylacji.  Przyznam szczerze, że w pierwszym biegu w temperaturze około zera stopni Celcjusza na początku nogi miałem jak z lodu i zacząłem wątpić w te buty. Na szczęście po paru kilometrach stopy się rozgrzały, a ciżmy zaczęły wspaniale wentylować. To stało się już regułą. Odczułem również miękką podeszwę butów – dającą na twardej powierzchni niesamowitą wygodę amortyzacji, której oczekiwałem.  Z tropu zbiła mnie za to duża przestrzeń w śródstopiu buta. Do tej pory nie byłem przyzwyczajony, do obuwia, gdzie palce mają aż tyle miejsca.
Przez kilka miesięcy zimowych i wiosennych moja współpraca z Asics Gel Pulse 4 układała się bardzo dobrze. Podbiegi, długie dystanse, wszędzie biegało się dobrze. Tygodniowo robiłem około 50 km, a dłuższe treningi ponad 20 km. Z racji przedłużającej się zimy miałem okazje sprawdzić buta na śniegu i lodzie.  Jak można się domyśleć – bez rewelacji.  Niestabilne powierzchnie nie są domeną tego obuwia, ale da się, choć z narażeniem zdrowia. Niemniej jednak ani razu się w tych butach nie wywróciłem.  Na utwardzonej powierzchni Asicsy trzymają bardzo dobrze. Zarówno w warunkach suchych, jak i po deszczu, nie można im niczego w tej kwestii zarzucić.
Jeśli chodzi o temperaturę, to przetestowałem je w zakresie +25 - -15 stopni Celsjusza. W każdych warunkach mikroklimat w środku był zadowalający.

Przyznam się, że nieraz wykorzystywałem buty niezgodnie z przeznaczeniem i biegałem w nich w terenie. Po lesie, po polach, nawet w Górach Świętokrzyskich. Na suchych traktach trzymały przyzwoicie, jednak podkreślam – nie należy w takich warunkach używać tego modelu, a moje działanie było spowodowane brakiem obuwia terenowego. W Asics Bel Pulse 4 chodziłem również na co dzień i jeździłem rowerem. W miejskim i turystycznym użyciu sprawdzały się znakomicie szczególnie w lecie, dobrze wentylując stopę. Trzeba jednak pamiętać, że w żadnym stopniu nie chroniły przed wodą, a podczas jazdy na rowerze stopy solidnie w nich marzły, przy niższej temperaturze.
Może to kwestia drugorzędna, ale buty bardzo się brudziły. Biała podeszwa i elementy szybko stały się brązowe i szare. I to nie od biegania w terenie, ale po mieście.
Jak w tytule wspomniałem, buty były w moim posiadaniu przez pełne 9 miesięcy, od lutego do listopada 2013. Przebiegłem w nich ponad 500 km w różnych warunkach, ale historia niestety nie ma szczęśliwego zakończenia. W październiku w prawym bucie pękł szew łączący tworzywo na czubie buta, z siatką powyżej, na szerokości około 2 cm. W listopadzie zaniosłem Asics Gel Pulse 4 do reklamacji w Go Sport, która została uwzględniona.  Otrzymałem prawo do wymiany obuwia na nowe i wybrałem Asics Gel Trounce, których aktualnie używam.
Przy okazji chciałbym zdementować plotki o nieuczciwej procedurze reklamacyjnej Go sport, o której tyle w sieci się naczytałem. Po oddaniu butów do sklepu, tego samego dnia dostałem maila informującego o uwzględnieniu moich żądań i zaproszenie po nowe obuwie.

Teks dotyczący butów biegowych Asics Gel Pulse 4 jest całkowicie niezależny i subiektywny z mojej strony. Nie bez podstawy nie napisałem w temacie „Test”, gdyż testem nie jest z powodu mojego małego doświadczenia podczas używania butów i braku porównania z innymi. Zawiera za to opinię po 500 km przebiegniętych w butach.
Według mnie do bardzo dobre i wygodne obuwie, z przeznaczeniem raczej do treningu. Dla amatora będą aż zbyt dobre.  W kierunku trwałości, co wynika z powyższego, wysuwam jednak zastrzeżenia. Mój model mógł być trefną parą, ale jeśli płacę za buty prawie 300 zł to osobiście oczekuję wytrzymałości.
Niestety cierpię na chroniczny brak zdjęć, gdyż nie robię ich podczas treningów. Przepraszam za to.
Pozdrawiam
Tomasz Duda.



Noworoczna wycieczka na Radziejową – relacja 03.01.2014

$
0
0
Noworoczna wycieczka na Radziejową – relacja 03.01.2014

Fragment mapy wyd. Compass
Wycieczka na Radziejową siedziała mi w głowie co najmniej 4 lata.  Kiedy w 2010 r. szedłem GSB nie dane mi było osiągnąć tego pagórka. Zdemotywowany pogodą i przytłoczony plecakiem wlazłem nieumyślenie na szlak prowadzący trawersem i pech chciał, że Radziejową obszedłem. Gdy dopiero na przełęczy Żłobki przyszło mi orientować się, co przeoczyłem, wracać już nie miałem zamiaru.
- Będzie po co w przyszłości tu przyjechać  – pomyślałem i poszedłem dalej.
Od tamtej pory nie było jednak sposobności aby wejść na Radziejową. Chodziło się to tu, to tam, ale akurat pomijając to wzniesienie. Gdy trzeciego dnia po nowym roku 2014 pojawiła się okazja wyjazdu na jednodniówkę w Beskidy, bez dłuższego namysłu wskazałem to miejsce i zaplanowałem zgrabną pętelkę.
Chodźmy więc!

Jako iż wyjeżdżam z domu w Świętokrzyskim, a zimową porą wieczór szybko nadchodzi, dzień trzeba zacząć jeszcze przed świtem. Pobudka o 4:45, szybkie śniadanie i z zapakowanym plecakiem do samochodu. Mimo wczesnej pory, prognozowana dobra pogoda nie sprawdza się. Kilka stopni powyżej zera i chmury – takie konkluzje napływają mi po kilku chwilach na świeżym powietrzu.
Niewiele ponad 160 km drogi upływa bardzo szybko. Niestety, dzień rozbudza się dopiero przed 7:30,  słońca w ogóle nie widać, motywacji brak. Po jakimś czasie na południu przez powłokę chmur prześwitują rozpogodzenia. Jest lepiej. Za Nowym Sączem pogoda zdecydowanie się poprawia. Lekki wiatr rozwiewa obłoki, i choć słońce ciągle się nie pokazuje, mroźna atmosfera od razu staje się przyjemniejsza.
Do Rytra dojeżdżam o 7:50 i nieświadomy ilości parkingów w okolicy, zostawiam samochód niedaleko centrum. Błąd kosztuje ponad 2 km butowania asfaltem z jedną stronę, więc wybierającym się w te rejony zalecam podjechać do końca drogi.



Od początku podążam szlakiem niebieskim na zachód. Przed wejściem do lasu kończy się asfalt i zaczyna odcinek bitej drogi szutrowej doliną potoku. Nią maszeruje kilkaset metrów, by przejść przez drewniany mostek i odbić w prawo – na właściwe podejście.  Od tego momentu droga przechodzi w ścieżkę i nabiera nachylenia.  Tymczasem nad dolinę nadchodzi prawdziwie wiosenna pogoda. Bezwietrznie, gdzieniegdzie obłoczki i słońce grzejące w plecy. Warunki idealne na spacer. Im bliżej grzbietu, tym widzę więcej połamanych drzew. Przedwigilijny halny i tutejszy las liznął powiewem. Na grzbiecie jego skutki widać bardziej – położone drzewa są już regułą, a żeby dostać się na polanę muszę obchodzić przegrodzone odcinki szlaku, klucząc po lesie.

Brakuje za to śniegu. Na podejściu, ani na grzbiecie nie ma białego puchu. Za to liści jest w bród, okrywających szlak dywanem do kolan. Ścieżka prowadząca w stronę Wdżar Wyżnych (856 npm)jest bardzo łagodna i przyjemna do marszu. Co jakiś czas z pomiędzy drzew można dostrzec widoki miejscowości na północy.  Mijam po drodze tylko kilku turystów, oraz drwali pracujących przy wycince drewna. Bez nich przejście szlakiem byłoby w ogóle niemożliwe. W niektórych połaciach lasu położonych jest większość drzew, lecz do nowego roku robotnicy uporali się z tymi na ścieżce.


Na wysokości około 1000 npm docieram do Rezerwatu Przyrody „Wietrzne Dziury”.  Okolica faktycznie robi się ciekawsza i bardziej kamienista. W pewnym momencie szlak przechodzi przez rozleglejsze formy skalne porośnięte mchem, które w słońcu wyglądają bardzo malowniczo. Według mapy w okolicy znajduje się jaskinia, ale niestety dowiedziałem się o tym dopiero po minięciu miejsca i nie odwiedziłem jej.
Z Diablego Garnka (1038 npm) szlak wiedzie na południowy zachód i łączy się ze szlakiem żółtym. Na tym odcinku po raz pierwszy pojawia się śnieg. Krajobraz zmienia się diametralnie z jesiennego na zimowy. Dosłownie w parę chwil. Idąc zacienionym lasem dostrzegam, że temperatura jest ujemna, a ścieżka zaśnieżona, oblodzona i śliska.


Na grzbiet Wielkiej Przehyby (1193 npm) dochodzę o 11:20 i decyduję się zajrzeć do schroniska. Droga zajmuje mi kilkanaście minut i wiedzie śród malowniczych okoliczności przyrody. Szlak jest w większości zaśnieżony, widoczno dobra i słońce mocno grzeje. Schronisko wydaje się pustawe. W jadalni siedzi dwójka turystów, więc brak miejsca nie mogę narzekać. Wpadające przez okna promienie słońca pieką jak w lecie. W oddali widać, słabo ośnieżone jak na tą porę roku, szczyty Tatr.  Chwila na jedzenie i herbatę, która można by przeciągnąć na kilka godzin. Niestety czas goni, a jeszcze kawałek drogi do przejścia.


Odpocząwszy pół godziny w budynku PTTK , z lżejszym plecakiem ruszam w przeciwną stronę – na wschód. Ten odcinek idę wzdłuż oznaczeń Głównego Szlaku Beskidzkiego.
Godzinę później z bezleśnej Przełęczy Długiej widzę mój cel – Radziejową (1262 npm). Trzeba się spieszyć – słońce kładzie się już w stronę horyzontu.  Podejście na wierzchołek wzniesienia jest łagodne i długie – prawie półtora kilometra. Przyznam szczerze, że trochę już mnie zaczyna znudzić, gdy  zza drzew wychyliła się konstrukcja wieży widokowej. Bez zastanowienia wspinam się do góry po oblodzonych schodach, z nadzieją na spektakularny widok.



Na co liczę – dostaję. Z platformy widokowej roztacza się pełna panorama kilkadziesiąt kilometrów wkoło. Przejrzystość powietrza duża, po niebie przechodzą tylko nieliczne cirrusy. Jako pierwsze dostrzegam Tatry, a na prawo charakterystyczny kształt Trzech Koron w Pieninach. Słowacja i wschodnia część widnokręgu są przykryte chmurami niskimi. Z morza mgieł wynurzają się tylko zalesione grzbiety.  Pięknie jest.
Nacieszywszy się widokiem, po kilkunastu minutach opuszczam konstrukcję, ustępując miejsca dwójce turystów. O dłuższym postoju póki co nie ma mowy, bo w cieniu dygoczę z powodu mrozu. Kieruję się zatem dalej czerwonym szlakiem, by na zejściu natknąć się na dużą polanę. W tym oświetlonym miejscu można zatrzymać się, zjeść i czerpać ostatnie promienie słońca, które grzeje jeszcze mocno. Po pozbyciu się żywności, schodzę dalej. Odsłonięte odcinki są pozbawione śniegu, a zacienione – oblodzone i śliskie. Chwilę później jestem na Przełęczy Żłobki i obieram kierunek na północ, zmieniając szlak na żółty. Póki co znaków jednak nie widzę. Korzystając z mapy maszeruję żwawo leśną drogą i mam nadzieję, że zmierzam w dobrym kierunku. Po jakimś czasie widzę jednak dziwne dwupaskowe znaki. Kolor biały na dole, żółty u góry, ale brakuje jeszcze jednego białego paska. Ufając, że nie jest to oznaczenie drzew do wycinki, kieruję się za tymi symbolami.



Szlak trawersuje masyw Radziejowej, po  czym wchodzi na Jaworzyny (1068 nom) i dalej grzbietem na północ. Chwilę po zejściu z oświetlonego grzbietu robi się chłodno i mroczno. Godzina 15:00, więc do zmierzchu niedaleko i trzeba się spieszyć. Szlak żółty jest raczej mało uczęszczany. Ścieżka niewyraźna, a na drodze żywego ducha. Pustka i cisza wkoło.
Idę niezbyt nachylonym grzbietem, w pewnym momencie wkraczam w barierę chmur, które przetaczają się lasem. Ten widok robi na mnie duże wrażenie. Niedługo potem rozpoczyna się prawdziwe zejście wzdłuż potoku. Kamienistą ścieżką, pokrytą grubą warstwą liści i aż dziwne, że obywa się bez wywrotek.  Gdy dochodzę do rzeczki Roztoka Wielka, wkoło zapada zmrok, a znaczki się kończą. Dotarłem na powrót do szlaku niebieskiego, ale nie widać przejścia przez rzekę. Trzeba przespacerować się jeszcze kilkaset metrów wzdłuż cieku wodnego i tam czeka mostek.  Pętla zrobiona. GPS pokazuje ponad 30 km od wejścia do lasu i 7 godzin, 40 minut marszu.
Zadowolony, przechodzę jeszcze 2 km, które dzielą mnie od samochodu i o 17:00 wyjeżdżam w kierunku Świętokrzyskiego. Plan wykonany.

Wycieczkę na Radziejową w formie pętli, która opisałem polecam każdemu, kto chce na lekko przejść dłuższy odcinek w górach z punktem kulminacyjnym na Radziejowej. Trochę wysiłku, dużo satysfakcji i wspaniały widok w nagrodę, poza znacznym wzrostem wewnętrznego morale. Zdecydowanie warto. Trasę można skrócić o około 40 minut i nie zbaczać do schroniska na Przehybie, wtedy już będzie to trasa spacerowa. W jeden dzień można pokonać ją chyba w każdych warunkach z małym plecakiem, z wyjątkiem dużej warstwy śniegu. O ile szlak niebieski może być przetarty, czerwony na grzbiecie będzie z pewnością schodzony, to na żółtym z bez wątpienia przyjdzie torować.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Dane z mapy– szlak niebieski ok. 2h 30min , szlak czerwony – 2h 40min , żółty – 1h 40min.

Endomondo - GPS

Czekan Climbing Technology Alpin Tour – test, recenzja, opinia

$
0
0
Czekan Climbing Technology Alpin Tour – test, recenzja, opinia


Propaganda producenta
Czekan przeznaczony do ambitnej turystyki w górach typu alpejskiego. Lekko wyprofilowane stylisko zwiększa siłę z jaką głowica czekana jest wbijana w "beton". Wyprofilowanie ułatwia również używanie czekana do podpierania się na średnio stromych stokach.

Stylisko typu T (o podwyższona wytrzymałości na siły zginające) umożliwia zakładanie stanowiska na stromym stoku co jest bardzo istotne dla zaawansowanych turystów i znaczcie poszerza zastosowanie czekana. Wykonano je z niezwykle wytrzymałego stopu Light Alloy 7010 UNI 9007-4, który gwarantuje niezawodność w ciężkich, górskich warunkach. Stopy te są coraz częściej wykorzystywane także przy produkcji sprzętu wspinaczkowego. Ich wytrzymałość w niektórych przypadkach przyrównywana jest do stali, jednak przy zachowaniu dużo niższej wagi.

Głowica powstała z utwardzanej stali. Stylisko zakończone grotem.

W komplecie znajduje się pętla.

Waga (60 cm): 512 g;

EN 13089:2001-T (czekan techniczny, umożliwiający budowanie stanowisk).


W lewym ręku widoczny Alpin Tour
Dlaczego Alpin Tour?
Na początku stwierdzę, iż jest to mój drugi czekan, który zakupiłem zniesmaczony rozmiarem poprzednika. Sprzętu tego typu potrzebowałem do zabawy z górami typu alpejskiego. Miał służyć przede wszystkim do wycieczek i szeroko rozumianego „mountaineeeringu” , w praktyce pozbawionego elementów wspinaczkowych. Priorytetem przy do borze czekana były jego parametry – miał być przede wszystkim długi (zapewniający dobre oparcie przy moim wzroście) i odciążający na podejściach), powinien posiadać stylisko typu T do budowania stanowisk i być zakrzywiony, żeby od czasu do czasu umożliwiał dziabnięcie w lód. Do tego priorytetowo traktowałem cenę. Sprzęt tego typu zużywa się relatywnie niezbyt często, jest wykorzystywany w „nieestetyczny” sposób i żal by było „zniszczyć duże pieniądze”. Powyższe kryteria spełniał Alpin Tour firmy Climbing Technology, który obserwowałem od dłuższego czasu. Ponadto nie miał w sieci negatywnych rekomendacji. Znalazłem więc promocję i kupiłem za 200 zł. ów czekan, w październiku 2011 r., ( w wersji 70 cm przy wzroście 184 cm). Wtedy jeszcze nie spodziewałem się, że przyjdzie mu przemierzyć ze mną kawałek świata.



Warunki użytkowania
Jak już wspomniałem, czekan miał być wykorzystywany głównie do wycieczek tatrzańskich, ewentualnie alpejskich. Rzeczywistość pokazała, że schodził polskie Tatry, wszedł ze mną na Grossglockner, Kazbek i pomagał przy próbie wejścia na Pik Lenina w Kirgistanie.  Wykorzystywałem go do podpierania się - wersja 70 cm nie nadaje się do dziabania – w tej funkcji właściwie nie był używany, chyba że na okazjonalnych, przymusowych  lodowych odcinkach.



Materiały, budowa i wykonanie
Climbing Technology Alpin Tour ma aluminiowe stylisko i stalowy dziób, łopatkę i grot.  W mojej wersji 70 cm waży zapewne około 570 g, co czyni go stosunkowo ciężkim . Czekan, który posiadam nie ma antypoślizgowych wzmocnień na rękojeści, co czasami doskwiera. Wykonanie jest przyzwoitej jakości. Nic jeszcze się nie obluzowało, żaden element nie wykazuje tendencji do odpadania, czy pękania. Zarówno stal, jak i aluminium zachowuje swoje pierwotne stany skupienia. W niektórych modelach, posiadanych przez  moich znajomych, głowica ma niewielkie luzy. Nikomu nic się nie oderwało, ale to ostrzegawcze spostrzeżenie.  Dziób jest stosunkowo szeroki, ząbkowany od dołu.  Posiada dodatni kąt natarcia (odsyłam do literatury).  W głowicy umieszczony jest okrągły otwór, w który mieści się karabinek.  Otwory techniczne są również w łopatce i grocie. Stylisko ma przekrój owalny.




Funkcjonalność
Używany przez trzy sezony zimowe i dwa letnie w górach wysokich, czekan sprawuje się dobrze. Widać po nim, że nie jest już pierwszej świeżości. Stylisko na całej długości porysowane, dziób i grot nieraz były ostrzone. Do swoje głównej funkcji, autoasekuracyjnej na podejściach, nadaje się znakomicie. Oczywiście do podpierania się. Gdy stok zaczyna stawać dęba, użycie czekana tej długości staje się problematyczne, zaczyna przeszkadzać. Niemniej jednak – kilkukrotnie pełnił u mnie funkcję „dziabki” i jako tako dawał radę. Miałem możliwość wspinać się na lodospadzie przy pomocy tego modelu czekana w wersji 60 cm. Trzeba przyznać, że nie jest do „dziabania” stworzony. Alpin Tour ma zbyt szeroki dziób i testowanie go na lodzie pokazało, iż zbyt często łupie lód, zamiast się w niego wgryzać. Ponad to stylisko wygięte jest tylko „na słowo honoru” i dłoń boleśnie uderza w lód. Środek ciężkości według mnie również pozostawia wiele do życzenia.   Nie ma przy tym mowy o niekorzystnej strukturze lodu, gdyż równocześnie używane były czekany o węższym dziobie i radziły sobie dużo lepiej. Od uniwersalnego i taniego sprzętu nie ma jednak co oczekiwać cudów.  Do budowania stanowisk Alpin Tour jest bardzo dobry. W głowicę można wpiąć karabinek, przez otwory łopatki i grotu przeciągnąć taśmy.  Wbrew pozorom to bardzo istotna kwestia, jeśli myślimy o zbudowaniu „odzysków”.  Taśma czekana ma tendencje do luzowania się. Co prawda jest tak skonstruowana, żeby nie spadła z przegubu, ale plastikowy zacisk ciągle się luzuje.  Wbrew pozorom, Alpin Tour bardzo dobrze wbija się w twardy śnieg. Stylkisko nie stawia oporów, grot tym bardziej (w odróżnieniu od niektórych).  Czekan jest wygodny do trzymania. Zarówno chwytem do autoasekuracji, jak i do hamowania. Również oparcie dłoni na łopatce, przy podchodzeniu z nim w pozycji „dolnego sztyletu” jest stosunkowo wygodne. Wszystko oceniłem w praktyce. Wyrąbywanie stopni w lodzie, czy platformy w zmrożonym śniegu przebiega bardzo płynnie, łopatka pierwsza klasa.


Podsumowanie
Alpin Tour Climbing Technology to dobry czekan za niewielkie pieniądze. Zapewne jest najlepsza propozycja na rynku dla amatora, który potrzebuje zakupić pierwszy tego typu sprzęt w karierze i jeszcze nie w pełni umie się nim posługiwać. Alpin Tour sprosta również wymaganiom każdego turysty wysokogórskiego, który nie będzie potrzebował wykonywać „technicznych” przejść. Do łatwych wycieczek – idealny, do trudniejszych – przyzwoity.  Wielu moich znajomych korzysta z tego modelu i nikt na niego nie narzekał. Jeśli nie wiesz co kupić, chcesz dopiero wejść w świat wysokogórski, bądź potrzebujesz sprzętu na śnieżne wycieczki – kupuj Alpin Tour śmiało.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Spodnie membranowe Hannah Wrapper III – test, recenzja, opinia.

$
0
0
Spodnie membranowe Hannah Wrapper III – test, recenzja, opinia.

Dane producenta
Materiał zewnętrzny - 100 %poliamid
Membrana - Climatic Extreme 2L (25 000mm wodoodporności i 25 000g/m/24godz.)
Waga - 730 g
Kolor - anthracite
Konstrukcja - Rozpięcie na nogawkach, Fartuchy, Szelki, Wzmocnienia










Skąd, dlaczego, po co
Zanim zdecydowałem się na zakup spodni Hannah Wrapper, przerobiłem wcześniej dwie pary wojskowych „membranówek”.  Zarówno na ciężkim podwójnym laminacie, jak i Gore-tex Paclite. W miarę używania tego typu odzieży zmienił się jednak moje poglądy i oczekiwania w stosunku do tego elementu ubioru. Jeśli na początku potrzebowałem spodni na beskidzki trekking, które nie przemokną, powyższe sprawdzały się przyzwoicie. Gdy natomiast zacząłem jeździć w bardziej wymagające góry potrzebowałem przede wszystkim spodni dobrze skrojonych, rozpinanych na całej długości i odpornych na zużycie. Dobra membrana była gdzieś na końcu listy. Spodnie miały być ponad to tanie, żeby w wypadku podarcia w terenie nie wzbudzały zbytniego żalu posiadacza.  Z takimi oczekiwaniami rozpocząłem poszukiwanie, zadawanie pytań na forach i ostatecznie zakupiłem Hannah Wrapper za 450zł, we wrześniu 2011 r. Od tamtej pory jestem szczęśliwym posiadaczem tych spodni.








Budowa, Wykonanie
Hannah Wrapper to spodnie nieprzemakalne, uszyte z poliamidu na membranie Climatic Extreme 2L.. Producent podaje jej parametry 25/25k.  Od środka membrana jest zabezpieczona siatką, która zwiększa komfort użytkowania. Spodnie są wzmacniane solidnym materiałem po wewnętrznej części nogawek, na kolanach i na siedzeniu.  Nogawki na zewnątrz rozpinane od góry i dołu, po całej długości. Boczne zamki zakrywają materiałowe listwy, zapinane na rzepy. Na wysokości uda rozmieszczono bliźniacze rzepy, które spinają listwy i
zapobiegają „zamykaniu się nogawek” podczas gdy zamki są rozpięte. Nogawki u dołu posiadają getry przeciwśnieżne, rozpinane i zamocowane na stale. Niestety nie posiadają one nominalnie haczyka do  zaczepienia o sznurówki, ani dziurek na zamocowanie  linki pod but. Paski z rzepami pozwalają na uregulowanie nogawek od dołu do kolan, oraz drobne korekty w pasie. Szelki połączono ze sobą szlufką, są regulowane na rzepy oraz w pełni niezależne (można łatwo się ich pozbyć). Zamocowane są tak, aby można było odpiąć tylną część w formie tzw. klapy bez zdejmowania całości.  Szwy solidne, nie prują się, nie pękają.
Krój techniczny. Spodnie nie są workowate, ale również nie wąskie. Na stronie producenta wyglądają na dość niskie. W rzeczywistości sięgają wysoko, zakrywając nerki i brzuch.


Warunki używania
Spodni używam właściwie tylko w warunkach zimowych i śniegowych. Na letnie deszcze mam Paclitowe overpants USArmy.  Tatry, Beskidy, Alpy i Pamir – to moje poletko doświadczalne przed testem spodni. Wszędzie sprawdziły się przyzwoicie. Od niskich wzniesień zimą, do gór wysokich. Miały kontakt ze skałą, przeszły wiele dupoślizgów, używane do trekingu oraz alpinizmu.  Kilkukrotnie byłem w nich również na nartach.






Funkcjonalność
Co zaznaczyłem na początku, spodnie miały być przede wszystkim wytrzymałe i tą funkcję spełniają w 100 procentrach. Używane wielokrotnie od 2011 r., nie dorobiły się póki co żadnej dziury oraz nie potrzebowały szycia. Wzmocnienia, choć słabe widoczne na zdjęciach, są bardzo trwałe i wystarczające, aby wytrzymać wiele mechanicznych urazów. Membrana nie reprezentuje najwyższego poziomu. Jak a ceratę oddycha przyzwoicie, ale przemaka – to fakt z którym się liczyłem. Niemniej jednak przy używaniu w śniegu nie odczuwa się tego w ogóle. Spodnie szybko wysychają, wystarcza im wieczór i noc w schronisku.
Rzepy działają dobrze, nie straciły na funkcjonalności. Regulacja sprawuje się poprawnie. Możliwość rozpięcia tylnej części spodni bez ich zdejmowania jest naprawdę przydatna. W droższych modelach to standard, ale w tym przedziale cenowym powyższego rozwiązania nie widziałem. Prozaiczna sprawa, ale na zimowych biwakach jest nie do przecenienia. Po prostu nie kupiłbym już spodni membranowych bez tego rozwiązania.
Getry przeciwśnieżne w Hannah Wrapper nominalnie nie działają poprawnie. Testy wykazały, że spadają z buta i są raczej zbyt szerokie na standardowe jednoczęściowe obuwie. Osobiście uciekłem się do umiejętności manualnych i przynitowałem getrom haczyki do zamocowania na sznurówkach oraz przyszyłem im taśmę parcianą pod każdego buta, co widać na zdjęciu. Samoróbka wspaniale się sprawuje i od tej pory getry zaczęły pełnić właściwe zadanie.
Spodnie są stosunkowo wygodne. Zamki na całej długości zapewniają przyzwoitą cyrkulację powietrza, a siatka która osłania membranę jest przyjemniejsza dla skóry niż cerata bez osłony. Działa to też wzajemnie – przedłuża żywotność materiału „nieprzemakalnego”. Szelki dobrze leżą na ramionach, a skrzyżowane i połączone szlufką nie maja tendencji di spadania z ramion. Mogę być obiektywny, gdyż w Pamirze w tych  spodniach spędziłem kilkanaście dni z rzędu, zdejmując je tylko do snu.
Spodnie dobrze radzą sobie z wiatrem, jednocześnie membrana przyzwoicie oddycha (nie jest najgorsza, bo miałem do czynienia z tymi "nie oddychającymi w praktyce").
Do narciarstwa zjazdowego spodnie nadają się w zupełności. Nie mam porównania z innymi, ale wydaje mi się, że wypadły by niezgorzej. Pod spód można założyć dodatkową warstwę odzieży, zwiększając przy tym komfort cieplny. Zmieszczą się leginsy, powerstretch czy polarowe spodnie.
Najbardziej boli mnie, iż listwa materiału osłaniająca zamki, nie jest na całej długości uzbrojona w podwójne rzepy. Tym samym, w wypadku rozpięcia spodni w okolicach kolan, mogą one samoczynnie się zamykać, co jest nieco uciążliwe. Ciemny kolor łapie promienie słoneczne i szybko się  brudzi. Tymi dwoma faktami wyczerpałem właściwe wady Hannah Wrapper.


Podsumowanie
Szukając spodni w góry wyższe, dysponując przy tym kwotą 500zł dokonałem wspaniałego zakupu. Moja opinia po dwóch i pół roku użytkowania spodni jest jak najbardziej pochlebna. Membrana co prawda nie zachwyca, ale do używania w zimie wystarcza. Spodnie nadrabiają drobne niedoskonałości funkcjonalnością, są dobrze wykonane i posiadają wiele cech drogich odpowiedników. Za relatywnie skromne pieniądze możemy dokonać satysfakcjonującego zakupu na lata. Jeśli ktoś będzie potrzebował spodni membranowych, w miarę uniwersalnych, na śniegowe aktywności górskie, będzie zadowolony. Poza tym nadają się do intensywnej eksploracji, a strata 500zł nie boli tak jak 2000.
Pozdrawiam i polecam.

Konstrukcja – 5/5
Funkcjonalność – 5/5
Wygoda – 4/5
Wykonanie – 5/5
Membrana – 3/5
Trwałość/Niezawodność - 5/5

Bielizma termoaktywna Brubeck Thermo – test, recenzja, opinia

$
0
0
Bielizma termoaktywna Brubeck Thermo – test, recenzja, opinia



Co powie producent?

Zdjęcie producenta
Bluza męska typu 1st layer z długim rękawem wykonana w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Wewnętrzna warstwa polipropylenowa szybko odprowadza wilgoć od skóry, dzięki czemu skóra pozostaje sucha, nawet podczas intensywnego wysiłku. Zewnętrzna warstwa poliamidowa odpowiada za termoizolację i utrzymanie optymalnej ciepłoty ciała, zapobiegając wyziębieniu organizmu. Struktura siatki zastosowana w strefach o wzmożonej potliwości (pod pachami) wspomaga transport wilgoci. Wzmocnienia na łokciach, barkach oraz dodatkowo wzdłuż bocznej linii torsu i pleców pomagają uniknąć otarć oraz dodatkowo ocieplają. Bezuciskowe ściągacze przy nadgarstkach, szyi oraz na biodrach ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę. Dzianina antyalergiczna - nie powoduje uczuleń i podrażnień oraz bakteriostatyczna - hamuje powstawanie brzydkich zapachów. 
Spodnie męskie typu 1st layer z długą nogawką wykonane w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Wewnętrzna warstwa polipropylenowa szybko odprowadza wilgoć od skóry, dzięki czemu skóra pozostaje sucha, nawet podczas intensywnego wysiłku. Zewnętrzna warstwa poliamidowa odpowiada za termoizolację i utrzymanie optymalnej ciepłoty ciała, zapobiegając wyziębieniu organizmu. Struktura siatki w strefach o wzmożonej potliwości wspomaga transport wilgoci. Wzmocnienia na kolanach oraz wzdłuż zewnętrznej linii nogawki pomagają uniknąć otarć i dodatkowo ocieplają. Bezuciskowe ściągacze przy kostkach oraz w pasie ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę. 
SKŁAD: 56% poliamid, 40% polipropylen, 4% elastyn



Dlaczego Brubeck Thermo?  Warunki używania bielizny

Z zakupem cieplejszej bielizny termoaktywnej nosiłem się od chwili pierwszego postawiania stopy w zimowych górach. Cienka pierwsza warstwa odzieży sprawdzała się na jesiennych i zimowych wycieczkach tylko jako wymuszony półśrodek. Trzeba było zakładać ciepłe ubrania, chodzenie w samej koszulce ograniczała temperatura, a sama jakość mojej cienkiej bielizny pozostawiała dużo do życzenia. Postanowiłem więc dokonać zakupu cieplejszej odzieży tej kategorii. Za kryteria postawiłem sobie syntetyczny materiał choć w minimalnym stopniu ograniczający nieprzyjemne zapachy, średnią grubość ubrań i przede wszystkim cenę, która musiała być, delikatnie rzecz ujmując, konkurencyjna. Po przejrzeniu paru stron, wybór mój padł na produkty rodzimego producenta – Brubeck Thermo. W okresie jesień-zima 2010/2011 zakupiłem spodnie i bluzę tego modelu, w cenach ok. 90zł/za sztukę.  
Od tamtego czasu intensywnie użytkuję bieliznę. Przede wszystkim w górach w okresie od października do kwietnia i temperaturach od + 15  do -15 stopni Celsjusza.  Podany przedział jest zasadniczy i odchyły od niego zdarzają się często -  bluzę miałem np. w Karpatach słowackich  latem.. Spektrum wykorzystania odzieży w przedziale czasowym wg powyższego wynosi trzy lata, a w sensie geograficznym tyczy się gór polskich.
Poza górskim przeznaczeniem bieliznę wykorzystuję do wszelakich aktywności fizycznych w niższych temperaturach zimowych  – przede wszystkim biegania czy jazdy na nartach. 



Materiał, wykonanie

Generalnie rzecz ujmując, tkanina z jakiej zrobiona jest bielizna prezentuje przyzwoitą wytrzymałość. Z roku na rok traktuję ją coraz gorzej i po macoszemu, a ona ciągle dobrze się sprawuje. Z niszczeniem nie ma problemów poza jednym miejscem. Raz zaciągnięty ściągacz u pasa legginsów pruje się permanentnie i nie widzę dobrego sposobu jak to zatrzymać. Co więcej – nie jest to odosobniony przypadek, gdyż w bokserkach brubecka obserwuję tą samą, denerwującą przypadłość.   Powolne prucie póki co nie wpływa ujemnie na proces używania bielizny, ale zapewne kiedyś definitywnie przyczyni się do jej zniszczenia. Jeśli chodzi o konstrukcję, to komplet Brubeck Thermo zrobiony jest bardzo nowocześnie, estetycznie i z pomysłem. Połączono tu kilka różnej grubości materiału o zmiennej strukturze, które mają poprawić funkcjonalność i  uatrakcyjnić design. 
Materiał moim zdaniem niebyt dobrze nadąża z transportowaniem wilgoci. Bluza przy znacznym wysiłku nasiąka potem i niezbyt szybko wysycha, co przy intensywnych treningach czy trudnych podejściach daje o sobie znać. 

























Wygoda, funkcjonalność, czyli Brubeck Thermo w praktyce

Prujące się nitki w pasie
Przy swoich gabarytach – 184 wzrostu, ok. 100 w klatce i 84 w pasie, posiadam bluzę rozmiaru L i legginsy rozmiaru M, co czyni moją bieliznę trochę dziwnym kompletem. Biorąc pod uwagę ogólne odczucia noszenia – Brubeck Thermo to produkty bardzo wygodne, nie krępujące ruchów, ani nie uciskające. Podczas noszenia nie drapią i osobiście w ogóle zapominam, że mam je na sobie. 
Biorąc pod uwagę ogólną tendencję legginsów do zsuwania się – kupiłem o rozmiar mniejsze (normalnie noszę Lki) i jestem z tego bardzo zadowolony. Na mnie trzymają się dobrze i co najważniejsze – jako elastyczne dopasowują się idealnie również pod względem długości nogawek. 
Bluzka sprawuje się trochę gorzej.  W klatce i na brzuchu przyzwoicie przylega do ciała, choć czasem ma tendencję do „podnoszenia się”.  Za to rękawy mają dużo do zarzucenia pod względem funkcjonalności. W stosunku do pozostałych gabarytów – ich długość jest ewidentnie za mała, a ściągacze w nadgarstkach - zbyt szerokie. W konsekwencji po kilku ruchach rąk w górę, rękawy podchodzą na przedramiona i w sposób irytujący odkrywają skórę rąk ponad nadgarstkami. Dodam, iż w innej bieliźnie nie mam podobnego problemu, a w tym modelu niedogodność jest chyba najbardziej irytująca dla użytkownika.  Rozwiązania nie widzę, gdyż przy mniejszym rozmiarze, rękawy byłyby zapewne jeszcze krótsze. 
Kołnierz nie przylega do szyi jak powinien – nie spełnia tym samym swojej funkcji.
Bieliznę używam przede wszystkim jako 1st layer pod polar, softshell  lub hardshell. Nieraz jednak wykorzystywałem ją jako warstwę zewnętrzną przy temperaturze ok. 15 stopni Celsjusza. W legginsach biegam w przy około 0 stopni, gdyż w takich warunkach sprawuje się najlepiej. Bluzka, jak wspomniałem wyżej, niezbyt dobrze transportuje wilgoć podczas wymagającego wysiłku  dlatego przy bieganiu ma tendencję do nasikania. W wygodnym jej użyciu do tego celu przeszkadza znacznie problem rękawów. 


Podsumowanie

Z zakupu bielizny Brubeck Thermo polskiego producenta jestem zadowolony. Jak wykazał test – komplet ma kilka wad i niedogodności, które potrafią denerwować, jednak zasadniczo wypada bardzo przyzwoicie. Stosunek cena/jakość jest w tym wypadku bardzo konkurencyjny i o ile możemy polemizować w kwestii jakości bielizny termoaktywnej, to po wytoczeniu argumentu ceny, koło oponentów powinno znacznie stopnieć. Bielizny Brubeck Thermo używa wielu moich znajomych – jedni bardziej, inni mniej intensywnie. Sam mogę uplasować się gdzieś pośrodku tej grupy, z racji posiadania kilku typów bielizny. Niemniej jednak nie spotkałem się z narzekaniami na temat Brubeck Thermo. Mowa tu zarówno o wersji damskiej, jak i męskiej.
Jeśli zamknąć konkluzję w jednym zdaniu – gdy dysponujemy większymi zasobami gotówki i potrzebujemy odzieży specjalistycznej, powinniśmy zajrzeć na wyższą półkę. Z drugiej strony, jeśli chcemy wydać na bieliznę zimową niewiele ponad 200 zł , to z pewnością nie pożałujemy wyboru.






Ocena
Materiał                   4/5
Krój                          4/5
Wygoda         3/5
Transport wilgoci        3/5




Lutowy wyjazd w Tatry – trzy dni mimochodem

$
0
0
Lutowy wyjazd w Tatry – trzy dni mimochodem



Zima, Tatry, Mimochodek.  Od trzech lat to trio słów zbiega się w jedno, już tradycyjne znaczenie, przejawiające kolejny wyjazd turystycznego klubu z Lublina.  Tym razem, początkiem lutego 2014 wybraliśmy się w okolice doliny Pięciu Stawów Polskich.
Choć od swych kalendarzowych początków, w tym roku zima postanowiła oszczędzić nam swojej prawdziwej natury, nikt nie narzekał. Mając w pamięci ubiegłoroczną trójkę lawinową i masy świeżego śniegu, z pokorą i niepewnością przyjęliśmy prognozy o ciepłym i pochmurnym początku miesiąca, mając tylko nadzieję, że natura nie spłata figla i nie spuści w górską krainę nowych ton puchu ostatnimi dniami przed wyjazdem.


Niemniej jednak udało się. Pokonując nocną porą pustawe drogi polski wschodniej, nasza piątka facetów  w zapchanym  combi miała dobre przeczucia i liczyła na udany wyjazd. Osobiście, po północy uciąłem komara w zaśnieżonym lubelskim i obudziłem się dopiero przed Zakopanem. Jakież było moje zdziwienie, gdy kontemplowałem małopolski, jesienny krajobraz, zupełnie pozbawiony śniegu.
O 4:30 dojechaliśmy do Zakopanego i opuściwszy samochód i udaliśmy się w marsz na południe. Czasem dysponowaliśmy w nadmiarze, więc marsz odbywał się bez pospiechu. Idąc krok za krokiem, jeszcze trochę zaspany uświadomiłem sobie, że już nie pamiętam kiedy szedłem do Murowańca szlakiem pozbawionym śniegu, a z pewnością taka sytuacja nie miała miejsca w lutym. W Murowańcu urządziliśmy ponad godzinną przerwę i większość z nas ucięła sobie drzemkę w głowami na stole. Po 10:00 wyszliśmy w kierunku Czarnego Stawu, ciągle nie mogąc nadziwić się znikoma ilością śniegu. Nawet w grudniu było go więcej.

Nad Czarnym Stawem założyłem raki, zmotywowany dwukrotnym upadkiem na pobliskim lodzie, po czym przez zmarzłą taflę skierowałem się w stronę „lodów”. Szlak w kierunku Zawratu wyglądał na przetarty, choć górskie szczyty spowiła mgła, pozwalająca na obserwację rzędu 200 m. Przy małym lodospadzie nad Zmarzłym Stawem zatrzymałem się na chwilowe dziabanie, po czym pól godziny później postawiłem już pierwsze kroki na głównych podejściu Zawratowego Żlebu. Tam krajobraz zmienił się na bardziej zimowy. Równym krokiem wraz z pozostałymi czterema kolegami podchodziłem w kierunku zamglonej rynny, każdy swoim tempem. Po kilkudziesięciu minutach sytuacja się wyklarowała.

Wraz z Januszem, pierwsi osiągnęliśmy przełęcz Zawrat i ubrawszy się w puchy i syntetyki, zaczekaliśmy na pozostałych. W międzyczasie pogoda nieco się poprawia, a mgła na chwilę rozrzedziła i odsłoniła doliny.  Czterdzieści minut później byliśmy już w komplecie i nieco zziębnięci zaczęliśmy szukać drogi zejściowej w dolinę Pięciu Stawów Polskich.

Wybraliśmy wydeptany szlak, który jednak pozostawiał wiele do życzenia. Wiódł samymi trawersami, drogą mocno kłopotliwą i zagmatwaną, poprowadzona mocno nieintuicyjnie, jak na zimę. W wypadku gorszych warunków nie zdecydowałbym się iść tą drogą. Zejście w dolinę nico się dłużyło. Po drodze minęło nas jeszcze kilka osób idących z naprzeciwka, a przed nami na północy, niebo na dobre odkryło błękitne barwy. W takich okolicznościach wieczorem dotarliśmy do zatłoczonego schroniska Pięciu Stawów i będąc szczęśliwcami z zapewnionym noclegiem, udaliśmy się do pokoju. Niewiele później dołączyły do nas jeszcze dwie persony - Anita z Żanetą i w siódemkę mogliśmy pogrążyć się w szeroko pojętej integracji.



Wbrew zapowiedziom schroniskowej prognozy pogody, niedziela od rana przywitała nas dobrą pogodą. Potężny wiatr przewiał mnóstwo śniegu i całkowicie osłonił gładki lód na „polskich stawach”.  Tego dnia postanowiliśmy udać się na na Szpiglasowy Wierch, niestety w szóstkę.  Na zimowym szlaku nie było widać przedeptanych śladów, więc jako  pionierzy zaczęliśmy wdrapywać się ku podnóżom masywu Miedzianego. Śnieg w większości przybrał już status „betonu”, a w rakach trawersowało się go znakomicie. Nawiane poduszki śnieżne omijaliśmy, choć było ich relatywnie niewiele. Utrzymywaliśmy też stosowne odległości.
Samo podejście na Szpiglasową Przełęcz to już deptanie stopień po stopniu w bardziej stromych śniegach i konsekwentne zdobywanie metrów.  Na siodle urządziliśmy dłuższy postój w oczekiwaniu aż nasz grupa się skompletuje. Zjadłszy małe co nieco skierowaliśmy się w stronę Szpiglasowego Wierchu. Przy słupku granicznym znaleźliśmy się już po kilkunastu minutach. Z racji utrzymującej się dobrej pogody i przedpołudniowej godziny skonkretyzowałem plan działania na kolejne godziny.

Anita z Mouserem udali się w stronę Miedzianego i drogie powrotnej, a pozostała czwórka zdecydowała wyruszyć na wschód, na Liptowskie Mury w celach treningowych. Ja związałem się z Januszem , Marcin z Konradem i udaliśmy się na graniówkę. Po dziewiczym śniegu szedłem ostrożnie jako pierwszy i co jakiś czas wieszałem pętle lotnej asekuracji. Grań pokonywało się bardzo przyjemnie, ale i wolno. Postrzępione skały w większości były zawiane pustym śniegiem, który nie zapewniał dobrego oparcia i co jakiś czas tworzył nawisy. Kilka węższych odcinków przeszliśmy z asekuracją z półwyblinki, niepewnie stawiając kroki. Pierwsze trudności zaczęły się w kominku, przy zejściu w stronę Czarnej Ławki. Poświęciliśmy mu kilkadziesiąt minut, po czym pogoda zaczęła się psuć. Znad Słowacji nadciągnęły chmury i śnieg, a my znajdowaliśmy się w niekomfortowym położeniu. Aby nie wpędzić się w drogę bez wyjścia, około 14:00 zarządziliśmy odwrót. Na trawers Liptowskich Murów w dziewiczym śniegu i tak brakowałoby czasu. Bez zwłoki ruszyliśmy w górę. Teraz już po śladach i gołych skałach wszystko przyszło łatwiej i szybciej. W kilkadziesiąt minut zameldowaliśmy się w punkcie wyjścia. Wypiliśmy po kubku herbaty i przegryźliśmy czekoladą. Niedługo potem przez Szpiglasową przełęcz zeszlismy z powrotem w kierunku  doliny Pięciu Stawów.
W drodze do schroniska zatrzymaliśmy się przy solidnie zmrożonym, firnowym stoku i zdjąwszy uprzednio raki ćwiczyliśmy hamowanie czekanem na wszystkie możliwe sposoby.  Postanowiłem  również przećwiczyć hamowanie w ekipie dwójkowej związanej luźną liną, w razie odpadnięcia jednego z członków zespołu. Empiryczne doświadczenia były wprost brutalne. W wypadku luźniej liny pierwsze szarpniecie zwalało z nóg nawet na przygotowanej pozycji. Naprawdę mógłbym polecić to ćwiczenie każdemu, kto wybiera się na lodowiec. Człowiekowi z odrobiną wyobraźni daje wiele do myślenia.  Po takich manewrach, nasza czwórka bogatsza o nowe doświadczenia, wróciła do schroniska nieco już pustawego.


Noc upłynęła pod znakiem opadów śniegu. O ich natężeniu przekonaliśmy się dopiero rano, kiedy zwróciliśmy uwagę na grupę wychodzącą w rakietach śnieżnych. Również pogoda nie napawała optymizmem z powodu śniegu i mgły.  Mimo tego ruszyliśmy szlakiem w kierunku na Zawrat, przekonani że mimo wszystko będzie on przetarty. Jak się wkrótce okazało – myliliśmy się. Od znaku informującego o rozgałęzieniu szlaku na Szpiglasowy Wierch, w każdą stronę rozpościerały się nieskalane żadnym butem połacie śnieżne. Synoptycy za to, po raz kolejny zawiedli na naszą korzyść – mgły rozpierzchły się, a nad Tatrami rozpogodziło się zupełnie.

Przyszło wydeptać swój własny szlak. Każdy wiedział, że trochę to potrwa, ale mając w pamięci ostatni marsz tą drogą – nowy trakt po prostu trzeba było wydeptać. Kroczyliśmy więc formacjami płaskimi, na ile to możliwe omijając strome stoki.  W stronę właściwego podejścia na Zawrat wspinaliśmy się grzędami skalnymi, zachowując kilkudziesięciu metrowe odstępy. Ostatni, długi wymuszony trawers po kolei przeskakiwaliśmy jak najszybciej. Znalazłszy się bezpiecznie na Zawracie, popołudniową już porą  urządziliśmy tam dłuższy postój.
Przed nami została trudniejsza część drogi. Zawratowy Żleb w górnych partiach przewiany, niżej gromadził na sobie świeży śnieg. Założywszy uprzednio kaski  wyruszyliśmy niepewnie w dół, brodząc w puchu. Szczęśliwie dotarliśmy pod Zmarzły Staw i całą grupą, przy znakomitej pogodzie zeszliśmy do Murowańca.



W schronisku spędziliśmy dłuższą chwilę, zachwycając się piękną pogodą za oknem. Było na co popatrzeć. Wiatr miotał tumanami piachu, które mieniły się w słońcu. Na Granatach, Kościelcu i Świnicy wyraźnie odcinały się białe mgły pióropuszy śniegu. Aż żal było opuszczać góry. W takiej atmosferze czas płynął nieubłagalnie, a my wreszcie zmusiliśmy się do wyjścia. Przy marszu w dół Tary wyglądały już zimowo, tzn. bardziej niż dwa dni temu.  Przed zmrokiem byliśmy w Zakopanem, a kolejny mimochodkowy wyjazd tatrzański dobiegł końca.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



XIII Ekstremalna Impreza na Orientację „Skorpion 2014” – relacja marszobiegiem

$
0
0
XIII Ekstremalna Impreza na Orientację „Skorpion 2014” – relacja marszobiegiem


Wieczorem 14 lutego 2014 wybrałem się na Skorpiona po raz trzeci. Aż wstyd przyznać, ale poprzednio w imprezie brałem udział w odległym 2010 i 2011 roku. Ostatnie dwa lata nie pozwoliły wybrać się z powodów stricte „tatrzańskich”. Nie mniej jednak w tym roku (dokładnie to w końcówce poprzedniego) postanowiłem, że na Skorpiona jednak trzeba się wybrać. Tym samym już w styczniu wraz z Januszem dokonałem zapisów na trasę 50 km  i oczekiwałem imprezy. Początkiem lutego nadwyrężyłem kostkę, która kolejne dwa tygodnie mi dokuczała, przez co obawiałem się swojego startu w imprezie. Nie mniej jednak postanowiłem wystartować. Standardowo – w butach turystycznych – ciężkich Meindlach Island Pro (Janusz miał nieco lżejsze Vacuumy). Jakkolwiek początkowo zastanawiałem się nad założeniem biegowych Salomonów, tak kostka przesądziła sprawę. Co zaś tyczy się taktyki to zamierzałem uskuteczniać typowy marszobieg – pod górkę marsz (z kijkami które zabrałem), z górki bieg, a na prostej jak siła pozwoli .
Od mojego ostatniego udziału w skorpionie zmieniły się nieco zasady imprezy. Jeśli jeszcze dwa lata temu wszyscy biegi bezpośrednio po kolei za punktami, tak teraz Skorpion przybrał formę scorelaufu, gdzie zbiera się punkty według uznania, bez względu na kolejność. Zmieniło to zdecydowanie charakter imprezy na bardziej indywidualny. Wcześniej najszybsi przecierali trasę, szukali punktów, a reszta mogła tylko za nimi iść. Było to zdecydowanie nie fair.  Jak zauważyłem – obniżyło to popularność imprezy u laików. Niegdyś lista była zapełniona przez terminem, w tym roku zapisało się 122 osoby (na 170 miejsc).
Tyle gwoli wprowadzenia, tymczasem trzeba przejść do czasu rzeczywistego.


Do Goraja, gdzie odbywa się tegoroczny skorpion przyjeżdżamy (ja i Janusz) busem z Lublina, po 20stej. Szkoła i baza imprezy znajduje się około 100 metrów od rynku i dojście zajmuje nam kilka minut. Trafiamy akurat na star trasy 100 km. Na hali, gdzie przewidziano miejsca noclegowe, tłumów nie ma. Nie przejmując się pustkami zostawiamy plecaki i idziemy pozwiedzać miasto. Za celowe uważam zapoznanie się przynajmniej z ulicami wylotowymi z Goraja, co może się przydać. Po takim rekonesansie wracamy na bazę i przygotowujemy rzeczy na jutrzejszy start. Kładziemy się spać przed północą, pobudka o 6:30.
Rano robimy śniadanie, przebieramy startowe ciuchy i sprawdzamy dokładnie ekwipunek. Jak się okazuje jesteśmy nielicznymi w butach turystycznych. Około 80% uczestników biegnie w krótkich butach terenowych. Dwa lata temu proporcja wynosiła bardziej 50:50. Trochę żal, że ciężko będzie utrzymać tempo w tych buciorach, ale nie ma co się przejmować. Pakowanie niby szybkie, a jednak zajmuje nam dużo czasu. Ledwie zdążamy na odprawę i start trasy, który właściwie przegapiamy, gapiąc się raczej na mapy, rozdane kilka minut wcześniej.



Jako jedni z mniejszości, na początku atakujemy PK (punk kontrolny) nr 1. Biegniemy z Goraja na południe. Następnie skręcamy na wschód do Wólki Abramowskiej, a za wsią wbiegamy już w teren. Warunki są bardzo dobre. Temperatura nieco poniżej zera, grunt zmrożony, w zagłębieniach i jarach śnieg. Słońce świeci i motywuje do działania. Pierwszy PK jest przy krzyżu, na rozstaju dróg polnych. Znajdujemy go na piątym kilometrze trasy, po czterdziestu kilku minutach. Dalej biegniemy na wschód. Początkowo drogą, później lasem i po podejściu wąwozem wychodzimy na drogę. Z nich zbiegamy pędem do PK 10 – rozgałęzienia wąwozu na dole. Dalej biegniemy asfaltem na północ, około 3 km. Przed ostrym zakrętem odbijamy w prawo do wąwozu. Tam znajduje się PK 9 – kolejne rozgałęzienie wąwozu na dole. Aby dostać się do następnego punktu zmierzamy na zachód – przekraczamy drogę i zbiegamy ze stromego wzgórza. Chwile zajmuje mi, zanim ustalam odpowiedni kierunek, ale po kilku minutach Janusz spisuje już PK 8 – dla odmiany wtóre już rozgałęzienie jaru na dole ;). W naszej dwójce przyjęliśmy założenie, że ja pilnuję mapy, a Janusz spisuje za nas punkty.

Do następnego PK nawiguje już się trudniej. Trochę plątamy się po jarach, ale wkrótce znajdujemy kapliczkę i zagłębienie, do którego zmierzamy. Na 15stym kilometrze spisujemy PK 2 – rozgałęzienie wąwozu na dole.  Stamtąd, po pierwszym posiłku i nawodnieniu dziś, zmierzamy na wschód. Kierujemy się do PK 7, jednak początkowo trafiamy na błędny wąwóz. Odbijamy około 200 metrów na północny wschód spisujemy ten punkt w rozgałęzieniu wąwozu na górze.  Od początku spotykamy bardzo niewielu uczestników – musieli wybrać inną drogę. Tymczasem temperatura się podnosi, a grunt mięknie. W lesie idzie się w porządku, ale niespodziana czeka nas przy wyjściu na pole.
Z PK 7 obieram azymut na 300 stopni i kieruję się za nim konsekwentnie. Idąc tym kursem przecinam drogę, jeden jar, a kolejnym idę górę. Przy rozwidleniu wąwozu na dole czeka kolejny - PK 6. Idąc w kierunku następnego celu i wychodząc na lizjerę lasu, wyznaczam azymut na 265 stopni. W trakcie marszu i przekraczania wąwozów nie udaje się go niestety utrzymać. Błądzimy, o czym orientuję się, dopiero gdy wracamy do okolic PK2. Ponad kilometr nadrobiony. Stamtąd kierujemy się na północny zachód i po konsternacji wreszcie wychodzimy na drogę. To już rzut kamieniem od punktu, jednak przedarcie się przez chaszcze do wąwozu jest nader uciążliwe. Po zmaganiach, Janusz wypełnia kartę PK3 – rozgałęzienie wąwozu na dole. Do tego momentu wąwozy płatały nam trochę figle, nie dając zbytnio możliwości biegania. Ścieżki w dół były przeważnie strome i krótkie, a długie i równe okazywały się podbiegi.

Następne cele nie przysparzają póki co kłopotów. Biegniemy asfaltową drogą na północ do wsi Kondraty, gdzie wchodzimy  w las. Kolejny wąwóz i PK 5 na naszym koncie – rozgałęzienie na dole.  W nogach mamy już ponad 30 km. Bez spoczynku idziemy w dalszą drogę, początkowo lasem, następnie polną ścieżką. Droga gruntowa jest faktycznie drogą błotną – w większości zaoraną i mulistą. Teren dobry do biegania, ale biegniemy tam tylko kilko odcinków – w większości przypadków zapadamy się naszymi ciężkimi buciorami. PK 4 jest nieopodal, na skrzyżowaniu polnych dróg, z których żadną nie da się iść. Jedna to ruchome błoto – druga jako jedyne miejsce w okolicy zawalona jest śniegiem. W konsekwencji idziemy polną miedzą do wsi. W Grudkach zatrzymujemy się przy sklepie – kupujemy 2 l coli, po czym wypijamy nasze dotychczasowe zapasy, zmieniając zawartość w zbiornikach. Czas ruszać dalej przez wieś. Asfaltem biegniemy, potem błotnistą dróżką wspinamy się do góry. Kolejny PK 15 jest na słupie (niby koło wiatraku, jednak je nic takiego nie widzę). Aby na powrót dostać się do asfaltu musimy kolejne 2 km brodzić błotnistą drogą. Ten krótki odcinek maszeruje się fatalnie, po śliskiej i kleistej nawierzchni. Tu nikt nie biegnie. Twarda szosa jest ukojeniem, choć odbija już palące podeszwy. Dwa kilometry dalej skręcamy w dróżkę, która wiedzie do wąwozu – biegniemy gdzie tylko się da. Wąwozem płynie strumień, poruszanie się jest mozolne. Buty przemokły już dawno, teraz nasiąknięte ważą minimum 1,5 kg od sztuki. Przedzierając się jarem, niedługo trafiamy na jego odnogę, przyznaję, ze za śladami. Wspinamy się wzdłuż niej i znajdujemy cel – PK 14 – początek wąwozu na górze. Tam urządzamy kolejny, kilkuminutowy postój na uzupełnienie cukrów.  Niebawem próbujemy wydostać się z lasu. Bez problemu znajdujemy ścieżkę i nią wychodzimy na pole, a stamtąd już na drogę. Przed wsią Gilów skręcamy w wąwóz po prawej.  W jego rozgałęzieniu na dole ulokowano PK 13. Słońce zaczyna powoli zachodzić, w jarach jest już mroczno. Tym bardzie motywuje nas to do wysiłku, choć to już 44 kilometr na nogach. Z Gilowa podążamy drogą na południe, do Hoszni Ordynackiej. Biegniemy, gdyż teren na tym odcinku gwałtownie opada. W miejscowości, przy kapliczce po lewej stronie drogi skręcamy i idziemy w górę.

Na końcu drogi z płyt betonowych ulokowana jest platforma widokowa, na której czeka PK 12. Tutaj robię kilka zdjęć, podczas gdy Janusz zbiera punkt. Następnie zbiegamy do miejscowości, przy gasnącym już widnokręgu. Z Hoszni Ordynackiej wbijamy się na ścieżkę prowadzącą na Górę Łysiec. Podejście, jak na lokalne warunki, całkiem wysokie, jednak nie stanowi dla nas problemu. Na grzbiecie mijamy młodnik, który już przestał być młodnikiem i poszukujemy wąwozu. Przy początku jaru na górze znajduje się przedostatni – PK 16, a nieopodal upragnione ognisko. Od chłopaków pilnujących żaru dostajemy po 2 kubki herbaty z cukrem i wodę do uzupełnienia. Postój nie zajmuje nam więcej niż 10 minut, chcemy jak najwięcej przejść za dnia.  Po zbiegnięciu ze wzgórza na południe jest już prawie ciemno. Wyciągamy czołówki i instynktownie przemierzamy błotniste pole. Drogę, która widnieje na mapie, najprawdopodobniej zaorano. Po kilkuset metrach marszu na wschód, zmieniamy kierunek na południowy, sugerując się światłami miejscowości.
W pewnym momencie wchodzimy na zaśnieżoną drogę i nią przekopujemy się do Majdanu Abramowskiego. Ze wsi twardą nawierzchnią podążamy wzdłuż oznaczeń niebieskiego szlaku rowerowego. Niebawem dochodzimy do Jędrzejówki, którą szybko mijamy. Asfalt kończy się, a my macamy kamienia na podejściu. Kilkaset metrów dalej chałupy uświadamiają mnie, że to może być przysiółek Gwizdów.  Odrywamy się więc z głównej ścieżki na północ. Idziemy kilkaset metrów i po wskazaniach kompasa, wchodzimy pomiędzy drzewa, licząc na przecięcie wąwozu. Nawigacja bez możliwości obserwacji jest bardzo denerwująca. Po kilku minutach wchodzimy w jar, po czym przemieszczamy się jego korytem na północ. Wytężając wzrok, wkrótce widzimy odblask ostatniego PK 11 – rozgałęzienie wąwozu na dole. Ze znalezienia tego punktu jesteśmy bardzo szczęśliwi. Teraz tylko dostać się do drogi. Obrawszy kierunek na południowy, wybieram najlepiej mi pasującą drogę do góry. Kilkaset metrów dalej ukazują się znaki niebieskiego szlaku i zabudowania. Jest super. Przed nami już tylko asfaltowy odcinek. Stopy, które niedawno z ulgą przyjęły twardy grunt, niebawem przypominają, że pociągnęły już 59 km. Zachowujemy dobre tempo. Po górkę idziemy, na górki i na prostych sukcesywnie staramy się truchtać. Jakoś idzie. Kierujemy się za znakami, gdyż przez ostatnie trzydzieści lat układ dróg nieco się zmienił. Gdy docieramy do głównej drogi jesteśmy prawie na miejscu. Teren się wznosi, ale przez Gorajem jeszcze dwukrotnie przechodzimy w trucht.





Ostatecznie, o 20:32, docieramy do bazy.  Nasz czas marszobiegu to 12h 29 min i jeden trefny punkt stowarzyszony.
Endomndo:


Pozdrawiam
Tomasz Duda

Lowa Silberhorn – test, recenzja, opinia

$
0
0
Lowa Silberhorn – test, recenzja, opinia




1. Dane techniczne
Kolorystyka:pomarańczowy
Rodzaj membrany:GORE-TEX
Płeć:Męski
Waga:2200 gr/para
Materiał wierzchni:Zamsz
Mocowanie na raki:Tak
Podeszwa:Vibram Mulaz
Więcej informacji od producenta na chwilę obecną nie udało mi się wyciągnąć. Gdy kupowałem buty było ich jakoś więcej w sprzedaży i można było znaleźć bardziej szczegółowe dane.








2. Pochodzenie –  dlaczego buty znalazły się na moich nogach

Kiedy zaczynałem moją przygodę z turystyką, potrzebne mi były buty uniwersalne. W Beskidy, Tatry, na lato i zimę. Wystarczały. Odkąd jednak zacząłem przemierzać wyższe góry, odczułem potrzebę zaopatrzenia się w twarde, typowo wysokogórskie trepy. Jako iż w 2012 (teraz również) zbytnio groszem nie śmierdziałem zakup odkładał się w czasie. Oczekiwanie na cud (konkurencyjną wyprzedaż) pozwoliło mi przejrzeć rynek i sprecyzować potrzeby. But, jaki chciałem zakupić miał być jednoczęściowy, z twardą podeszwą typu D, wysokim otokiem i koniecznie skórzany. Wysoko nie mierzyłem, a jak widać w coś typowego dla tego rodzaju obuwia.  Kiedy w początku lutego 2012 r. robiłem kolejny naoczny obchód sklepów internetowych, moją uwagę przykuła wyprzedaż obuwia Lowa Silberhorn.  But nie popularny, przeceniony z 1100 na 700, na stronach anglojęzycznych zebrał niezła opinię – trzeba kupić. Niestety , w sklepie był tylko rozmiar na mnie „idealny” – taki jak butów trekingowych.  Pojawił się dylemat, gdyż pierwotnie chciałem wziąć pół numeru większe. Po długich walkach z myślami – ostatecznie kupiłem Lowy Silberhorn w lutym 2013 i do tej pory noszę je i testuję.



3. Warunki używania obuwia
Lowy, z pozoru ciężkie, wielkie i grube, w praktyce są butami bardzo uniwersalnymi.  Zasadniczym poletkiem doświadczalnym w zakresie testu butów pozostają bezkonkurencyjnie Tatry. Lowa Silberhorn, odkąd je kupiłem to mój podstawowy (choć nie jedyny) but tatrzański.  Przetestowane w przedziale temperaturowym od +15 do – 15. W butach chodziłem również po Alpach, podczas wyjazdu na Grossglockner.  Zdarzyło się również, że miałem je na nogach w Beskidach – konkretnie obeszły ze mną Gorce i Pieniny.















4. Wykonanie, materiały, budowa
Lowa Silberhorn to buty skórzane. Materiał wierzchni nie jest typowym nubukiem, ale bardziej szorstki od niego zamszem. Buty są dobrze uszyte, skóra gruba i mocna. Przy języku i na górze cholewki, wykończone bardziej miękką skórą, która lepiej „pracuje”. Otok wysoki, znakomicie przyklejony, gruby, w ogóle pozbawiony wad. Szlufki na sznurówki solidne, co tyczy się również samych sznurówek. Wkładki podklejone od dołu folią aluminiową, która poprawia termikę. Według opisów, których w tym momencie nie mogę odnaleźć, but jest ocieplony primaloftem.  Ogólnie trzeba podkreślić, że Lowa Silberhorn to buty niesamowicie solidne, ich mocna konstrukcja jest właściwie bezkonkurencyjna wśród moich butów. Obuwie nie niszczą się. W ogóle! Skóra nie pęka, nie zniekształca się poza normalny poziom. Wyściółka w środku buta również bez uszkodzeń. Otok nigdy nie próbował się odklejać (powszechny problem w innych butach). Sznurówki całe, szwy co do jednego ściegu na miejscu i bez rozpruć. Wkładka jak nowa, podeszwa nie ma tendencji do ścierania się. Pod względem wytrzymałości  i wykonania – rewelacja. Buty są przewidziane na stosunkowo szeroka stopę. Akurat na moją raczej ich nie modelowano, co nie znaczy że chodzi się niewygodnie.





5. Funkcjonalność
Biorąc pod uwagę, iż Lowa Silberhorn to buty twarde, predestynowane do warunków wysokogórskich mogę empirycznie stwierdzić, iż są relatywnie wygodne. Trzeba jednak założyć grubszą skarpetę. To chyba jedyne buty, w których nigdy nie nabawiłem się odcisków. Gdy raz szedłem w cienkich skarpetach pięty co prawda bolały, ale nie miało to negatywnych konsekwencji dla skóry i po zmianie skarpet kroczyłem dalej komfortowo.
Z moich doświadczeń wynika, że pomimo groźnego wyglądu buty do najcieplejszych nie należą. Jak sam sprawdziłem, najlepiej spisują się podczas jednodniówek, kiedy mogą spędzić noc w schronisku. Nie straszna im wtedy niska temperatura. Do -15 da się zachować komfort. Nie znaczy to, że wyłącznie w ten sposób używałem opisywanego obuwia. Wręcz przeciwnie.  Podczas wyjazdu na Grossglockner zaliczyły noc przy około -10 i cały kolejny dzień spędziły na moich stopach. Sprawdziły się dobrze. Tym bardziej zawiodłem się na nich, podczas biwakowego wyjazdu w Tatry, w grudniu 2012. Gdy wkładałem nogi do butów, które spędziły noc na kilkunasto stopniowym mrozie, w kilkadziesiąt minut traciłem czucie w palcach, które trudno było odzyskać. W rezultacie nieźle się irytowałem, gdy w trakcie dnia musiałem wyciągać nogi z butów i rozgrzewać na postojach. Od tamtego czasu na biwakowe wyjazdy bym ich nie zabrał, a jeśli już to rano porządnie rozmroził i ogrzał nad palnikiem. Myślę, iż rozmiar może mieć wpływ na mniejszy zakres komfortu cieplnego w mojej parze butów.
Wodoszczelność obuwia stoi na poziomie powyżej przeciętnego. Gdy zamsz posiadał jeszcze pierwotna impregnację, nie traktowałem go żadnymi specyfikami. W takim stanie jednak, czwartego dnia chodzenia po mokrym śniegu buty lekko przemokły. Na skutek doświadczenia, bezwzględnie pociągnąłem zamsz Sportwaxem Meindla. Wiem, że niektórzy konserwatorzy butów mogliby mnie za to zjeść, jednak w takim stanie obuwie funkcjonują już dwa sezony. Efekt jest super. Nie zauważyłem, żeby but stracił na oddychalnośći, a wodoszczelność jest teraz niemal 100 procentowa. Polecam.
Buty oddychają dobrze, jeśli porównać je w ramach swojej kategorii wagi i przeznaczenia. Kiedyś powiedziałbym, że raczej mało pary wodnej przepuszczają, jednak po doświadczeniach z butami dwuczęściowymi wiem, że te są naprawdę przewiewne.
Lowa Silberhorn były przeze mnie używane wraz z trzema modelami raków – Grivel G12, CT Nuptse automat i CT Nuptse koszykowe. W stosunku do wszystkich zachowują kompatybilność.
System wiązania nie należy do rewelacyjnych. Brak szlufki blokującej sznurówki trochę irytuje, ale jest zupełnie do przetrzymania.


6. Podsumowanie
Buty Lowa Silberhorn to naprawdę solidne i wygodne buty typu alpejskiego. Według mnie mają dwie wady – toporny system sznurowania i szeroki przekrój . Z moich jestem zupełnie zadowolony. No może zamienił bym je na pół numeru większe. Poza tym nie mam zastrzeżeń. Na chwilę bieżącą Lowy Silberhorn można zakupi c w standardowej cenie 800-900 zł .Nie wiem dlaczego na naszym rynku cieszą się znikomą popularnością, gdyż prezentują sobą przykład po prostu dobrego buta. Mam szczerą nadzieję, iż nie tylko moja para jest godna takiej pochwały.
Polecam i pozdrawiam
Tomasz Duda


Arc’teryx Gamma Hoody – pół roku na grzbiecie

$
0
0
Arc’teryx Gamma Hoody – pół roku na grzbiecie

Od napisania ostatniej „zajawki” z używania softshella  Arc’teyxa minęło już ponad pół roku. W terminie luty-czerwiec 2013 testowałem Gammę Hoody chyba  w każdych warunkach pogodowych , temperaturowych i zdawałem relację ze swoich obserwacji. Po takiej długiej przerwie uznałem jednak, że trzeba dopowiedzieć parę zdań, które miałyby dementować wcześniejsze prognozy czy utwierdzać mnie w nich.

Latem softshell był używany stosunkowo rzadko. Kilkukrotnie wziąłem go ze sobą na rower, parę razy chodziłem w nim w terenie i często znajdował się na moim grzbiecie wieczorami, przy normalnych wyjściach „cywilnych”. Gdy temperatura obniżyła się poniżej 15 stopni, Gamma znowu odżyła a częstotliwość jej używania wzrosła. Kilkukrotnie miałem na sobie ta kurtkę podczas wycieczek w góry, często też zakładałem ją na wyjazdy typowo turystyczne, z górami w ogóle nie związane – ot kwestia wygody. Gdy w styczniu chwycił mróz, w softshellu ponownie zacząłem biegać. Końcem lutego zabrałem ją nawet jako podstawowe odzienie na bieg na orientację.

Materiał wewnętrzny - w lewym górnym roku - kaptur, z prawej plecy.
Pomimo intensywnego używania i mocnej eksploatacji na kurtce nie ma większych śladów zużycia. Materiał ciągle zachował spójną strukturę, nie znaczy go ani jednak dziura. Nadal jest elastyczny, wygodny, nie rozciągnął się. Wszystkie zamki błyskawiczne pracują rewelacyjnie. Użytkowanie widoczne jest chyba najbardziej po materiale wewnętrznym, który trochę się „skudłacił”, a na plecach nieznacznie wytarł od nacisku plecaka. Z zewnątrz nie zaobserwowałem śladów przetarć.











Mankiety

Ponadto nieznacznie zmechaciły się końcówki mankietów, co jest wyłącznie kosmetyczną wadą.  Poza tymi niedogodnosciami, innych nie zauważyłem, mimo dokładnej obdukcji kurtki. Wszystkie szwy trzymają wzorowo. Jak na stopień używania produktu to jego wytrzymałość i trwałość jest rewelacyjna.


Uwagi, jakie miałem wcześniej w stosunku do koloru potwierdziły się. Czarne ubarwienie jest raczej niekorzystne przy ubiorze tego rodzaju. Przede wszystkim przyciąga promienie słoneczne i wewnątrz odzienia robi się gorąco. Po wtóre stosunkowo szybko się brudzi – to chyba wyłączna wada materiału zewnętrznego. Po przejściu przez krzaki na kurtce jest widoczny niemal cały osad po nich.
Gamma Hoody bardzo dobrze radzi sobie z potem. Pomijając już oddychalność, za którą zawsze ją chwaliłem,  pot na dłuższą metę nie zostaje w materiale, ale jest transportowany na zewnątrz. Gamma Hoody bardzo dobrze sprawdziła się w biegu na orientację. To jedna z lepszych możliwości maksymalnie efektywnego wykorzystania tego produktu. Gdy wysiłek jest stały, ale niezbyt intensywny kurtka pracuje bardzo dobrze i regulacja temperatury przebiega na znakomitym poziomie. Ostatnimi czasy na dwóch tatrzańskich wyjazdach używałem softshella arc’teryxa jako drugiej warstwy na bieliznę, a pod kurtkę. Przyznam, że miałem przed tym pewne opory ale przy niezbyt dokuczliwym mrozie takie rozwiązanie jest jak najbardziej prawidłowe. Podczas większego wiatru lub gorszych warunków zakładam kurtkę, gdy zaś pogoda jest stabilna bądź wysiłek duży wystarczy sam softshell.



Zimą 2013/2014 miałem okazję porównać parametry Gammy Hoody  i Marmta Leadville w testach biegowych. Ten ostatni w konfrontacji do produktu Arc’teryxa wypadł naprawdę cienko. Marmot skrojony jest ja worek, materiał nie rozciąga się tak jak Gammie, a w okolicach szyi zostaje zbyt dużo miejsca, przez które wpada wiatr. Leadville jest po prostu mniej wygodny. Rękawy podchodzą powyżej nadgarstków, większa waga przy nieciekawym kroju daje o sobie bardziej znać , umieszczony a kieszeni na piersi Smartfon jest odczuwalny podczas biegu. Do tego materiał – Gore Windstopper ma ewidentnie gorsze parametry od Polartec Windshield. Po kilku biegowych użyciach w materiał wsiąkło dużo potu i nieprzyjemnie zesztywniał. Biorąc pod uwagę iż produkty Marmota powinny reprezentować jakiś poziom, to soft Arcteryxa jest o niebo lepszy.


Gamma Hoody spodoba się każdemu zwolennikowi dwóch kółek. Dobrze chroni od wiatru, w porządku oddycha, posiada anatomiczny krój. Kiedy tylko potrzebowałem zarzucić coś na siebie podczas rowerowych wycieczek – brałem Arc’teryxa w drogę.



Z powyższych przykładów ewidentnie wynika, że Gamma Hoody Men to rewelacyjna kurtka i Bentley spośród softshelli . Przez roku używaniu wygląda niemal jak nowa, nie traci na swoich właściwościach i znakomitych parametrach. W tym momencie mogę śmiało powiedzieć, że to mój najlepszy ciuch do wszelakich aktywności fizycznych. Co już zapewne wszyscy wiedzą – uniwersalizmu w odzieży tego typu nie da się osiągnąć, jednak eksploatując ten produkt, odnoszę wrażenie iż specjaliści Arc’teryxa są na dobrej drodze i ciągle próbują…
Pozdrawiam
Tomasz Duda



Spodnie Milo Nito – test, recenzja, opinia.

$
0
0
Spodnie Milo Nito – test, recenzja, opinia. 


1. Dane techniczne:
Wytrzymałe, elastyczne spodnie na wymagające trekkingi i wspinaczkę
-2 kieszenie przednie zamykane na zamek
- elastyczny pas z dodatkowym paskiem Milo
- profilowane kolana
- luźny krój w celu zapewnienia swobody ruchów
- krótkie zamki boczne
- waga – 500g.










2. Dlaczego kupiłem te spodnie?
Gdy zacząłem swoją przygodę z turystyką i górami przeważnie chodziłem w „twardych” spodniach. Zwykłe jeansy czy militarne bojówki (ciągle nieraz używam) w zupełności wystarczały podczas pierwszych wyjazdów. Człowiek jednak z wiekiem staje się wygodny i tak było również w moim przypadku. Po pewnym czasie poczułem nawet, iż moja wygoda jest krępowane poprzez niewygodne spodnie. Postanowiłem więc to zmienić i zakupić sobie coś bardziej komfortowego do chodzenia po górach. Wielu parametrów nie miałem sprecyzowanych. Spodnie powinny być wytrzymałe, wykonane ze stretchu i pozbawione jakiejkolwiek ociepliny –  jak najbardziej uniwersalne. Po przejrzeniu ofert sklepów, zasięgnięciu opinii w sieci, mój wzrok przyciągnął flagowy (jak się teraz okazuje) produkt Milo. Spodnie stosunkowo niedrogie, dobrze wyglądające i podobno funkcjonalne – czego chcieć więcej. Przymierzyłem i kupiłem – za 225 zł, jeśli dobrze pamiętam.  Miało to miejsce we wrześniu 2010 r. Od tamtego czasu jestem użytkownikiem spodni Milo Nito.







3. Warunki użytkowania
Jak wyżej wspomniałem – spodnie w założeniu miały być produktem uniwersalnym. Długi czas istotnie – pełniły właśnie taką rolę. Początkowo Milo Nito towarzyszyły mi podczas większości wyjazdów górskich. Do wyjątków należały wycieczki zimowe – od zawsze byłem zwolennikiem membranówek w warunkach zimowych i właściwie sztywno się tego trzymałem.  Tym samym spodnie używane były od wiosny do jesieni, podczas wyjazdów w polskie góry, Karpaty Ukraińskie, Rumuńskie oraz w Kaukaz. Na wyjazdy tatrzańskie, zabierałem je, tylko gdy panowały dobre warunki i zakładanie spodni nieprzemakalnych skończyło by się ewidentnym przegrzaniem od pasa w dół. Niemniej jednak zdarzały się takie przypadki kilkukrotnie. Po pewnym czasie Nito zostały również ograniczone pod względem długich wypraw letnich w Karpaty. W takich przypadkach, zastępowały je spodnie letnie, z odpinanymi nogawkami.



Podszywane szwy
4. Materiał, wykonanie
Materiał Extendo, z którego wykonane są spodnie Milo Nito charakteryzuje się znakomitymi parametrami. Dobrze oddycha, a przy tym posiada właściwości wiatroodporne, super odprowadza pot i co najważniejsze – jest rozciągliwy. Strerch porusza się w 4 kierunkach, co w tym przypadku ma duże znaczenie dla naszego komfortu ruchowego. Materiał kolorowy jest gładki i teoretycznie mniej wytrzymałego, od  wstawek czarnych, o strukturze wzmacnianej, które umiejscowione są na kolanach i pośladkach. Ten bardziej wytrzymały materiał bardziej się brudzi i odbarwia.
Od wewnątrz materiał ma tendencję do mechacenia się w okolicach nogawek. Jest to spowodowane stykaniem się go z butami.


Zaszyta dziura po kontakcie spodni z rakami

W niektórych miejscach występują również przetarcia, które jednak nie wpływają na zewnętrzna strukturę materiału.  Kolejna wada wewnętrznej struktury materiału jest dość prozaiczna – dość ściśle przyczepiają się do niego włosy z nóg, które później trzeba wyciągać po praniu.
Wszystkie zamki YKK działają bez zarzutów mimo ciągłej eksploatacji . Zarówno kieszeniowe, jak i nogawkowe. Słabym punktem są natomiast szwy. Od kiedy kupiłem spodnie widziałem, że niektóre z nich prują się. Co prawda na szwach spodnie nigdy się nie rozeszły, jednakże w pewnym momencie na wysokości kroku popękało ich tyle, że konstrukcje musiałem wzmocnić ręcznie szytymi wstawkami.
Wytrzymałość mechaniczna Extendo stoi na przyzwoitym poziomie. Póki co nie zaobserwowałem przetarć ani dziur na wylot, jedyne miejsca szyte w moich spodniach pochodzą po uderzeniu zębami raków. Trudno się zresztą temu dziwić.
Spodnie skrojono bardzo dobrze. Nie ma zbyt dużo zbędnego materiału, przyzwoicie opinają nogi ale bez skrępowania.


5. Funkcjonalność
Milo Nito to spodnie w ogóle nie krępujące ruchów. Gdy pierwszy raz je założyłem, stwierdziłem iż to najwygodniejsze spodnie jakie kiedykolwiek miałem. Trzy lata używania niestety trochę zweryfikowały moje zdanie. Co prawda materiał nie krępuje ruchów, jednak kwestia wygody jest mocno ograniczona wysokim stanem spodni. Nie wiem czy tylko mi pasek odgniata od góry kości biodrowe gdy noszę plecak, ale mimo wszystko jest to mocno irytujące i uznaję jako wadę. Dodam, iż znajomi, którzy posiadają te spodnie nie skarżyli się na tą niedogodność.
Rozpinane nogawki o dziwo – przydają się. Właściwie nie chodzę z nimi rozpiętymi tak po prostu, bo wtedy utrudniają marsz szczególnie przy wietrze, natomiast po rozpięciu nogawek, spodnie można znakomicie podwinąć za kolana i nadać im formę spodni krótkich.
Kieszenie boczne sprawdzają się dobrze – jako zabezpieczonych zamkami, używam ich do przechowywania cenniejszych rzeczy.  Kieszeń boczna umieszczona z prawej strony uda i zapinana na rzep, również poprawnie pełni swoja funkcję. Zmieści mapę, paczkę chusteczek  etc.
Milo Nito, pomimo relatywnie dobrze oddychającego materiału, mają właściwości wiatroodporne. Założywszy pod spód getry termo aktywne można śmiało używać ich zimą.


5. Podsumowanie
Milo Nito to niewątpliwie już spodnie kultowe. Niedawno firma zdecydował się na lekka modyfikację tego modelu, jednak stylistyka i parametry pozostały niezmienione. Z opinii użytkowników zdarzają się problemy z numeracją. Ja, przy wzroście 184 i 85 cm w pasie noszę rozmiar L, jednak warto przez zakupem przymierzyć spodnie. Poza nielicznymi wadami związanymi z jakością szwów muszę przyznać, że Milo Nito były dobrym zakupem, wytrzymały już wiele wyjazdów i nie zapowiada się, aby szybo wymagały wymiany. Poza tym są chyba najtańszymi spodniami stretchowymi z prawdziwego znaczenia. Podstawowy wyznacznik czy moich zakupach – cena/jakość wypada tu zdecydowanie korzystnie.  Z czystym sumieniem mogę polecić te spodnie, pod czym z pewnością podpisało by się wielu moich znajomych, którzy również ich używają.

Pozdrawiam
Tomasz Duda




Świętokrzyski trail – z Nieskurzowa na Święty Krzyż szlakiem czerwonym

$
0
0
Świętokrzyski trail – z Nieskurzowa na Święty Krzyż szlakiem czerwonym

Wykorzystując piękną, prawdziwie wiosenną pogodę, wymyśliłem sobie bieg terenowy z prawdziwego zdarzenia. Właściwie nie była to idea pojawiająca się z euforią pięknej niedzieli, a bardziej pomysł z ubiegłoroczny, który jakoś nie mógł doczekać się realizacji. W końcu trzeba było rozprostować kości i wykonać wybieganie w terenie, w Górach Świętokrzyskich.



Główną osią natarcia mojego trailu stanowi najpopularniejszy szlak turystyczny Gór Świętokrzyskich – szlak czerwony im. Edmunda Massalskiego. Ostatnimi laty przeszedłem go odcinkami i w pamięci pozostała mi ciekawa ścieżka z niezbyt wymagającymi podbiegami i zejściami, przyjemną nawierzchnią i relatywnie niewielką ilością błota po drodze. Dla amatora biegów terenowych – na początek jak znalazł. Ustaliłem więc sprawy logistyczne, transport i obrałem dystans na około 20km – takie średnio-dłuższe wybieganie, które w terenie pewnie i  z przewyższeniami pewnie solidnie da w kość.  Plan przewidywał dojechanie do Nieskurzowa i bieg na północ do przełęczy Karczmarka.  Następnie powinienem wstrzelić się w szlak i nim biec aż na Święty Krzyż. Truchtem, bez pośpiechu, niedzielny chill.

Nieskurzów


Jak postanowiłem, tak wziąłem się do dzieła. Z samochodu wyskoczyłem na skrzyżowaniu dróg w Nieskurzowie (gdzie kończy się asfalt i zaczyna szutr) i po krótkiej rozgrzewce obrałem kierunekna północ. Pierwszy kilometr prawie zaprowadził mnie na przełęcz. Droga utwardzona, wygodna nie sprawiała problemów. Początkowo wysoka temperatura, w lesie okazałą się wrażeniem złudnym, zastąpił ją orzeźwiający wietrzyk, nawet przyjemniejszy z perspektywy biegacza.



Na przełęczy Karczmarka jestem już po 7 minutach truchtu. Bez problemu znajduje szlak, którego oznaczenia zostały niedawno zrewitalizowane. Przy wejściu na szlak wita mnie wielka kałuża, jednak z czasem okazuje się, że obawy co do stanu ścieżki są bezpodstawne. Leśna dróżka jest właściwie pozbawiona błota i uprzątnięta z powalonych drzew. Tylko kilkukrotnie trzeba obiegać kałuże, czy większe konary.  Szlak wiedzie łagodnym podbiegiem przez zalesiony grzbiet Szczytniaka, aż na jego wierzchołek.

Szczyt Szczytniaka :)


 Na tym najwyższym wzniesieniu Pasma Jeleniowskiego (Szczytaniak – 554 m) jestem już po 30 minutach. Pogoda dopisuje. Słońce, delikatny wiatr, przez pozbawione drzewa liści widać zarysy miejscowości w dole. Odbijam tu około stu metrów na północ i robię zdjęcia małemu, ale jakże urokliwemu gołoborzu.
Zbieganie ze Szczytaniaka nie nastręcza problemów. Kilkaset metrów bardziej stromego stoku pokonuję marszobiegiem, a dalej puszczam się w trucht, po równej i przyjemnej ścieżce.  Na około ósmym kilometrze zwalniam, co spowodowane jest większą ilością błota, które trzeba ominąć lasem.

Góra Jeleniowska


Niebawem wybiegam z lasu na przełęcz Jeleniowską i docieram do utwardzanej drogi, którą podążam kilkaset metrów. W oddali po lewej stronie widać już przyszły cel, czyli masyw Góry Jeleniowskiej (533 m). Twarda nawierzchnia kończy się po kilku minutach, gdy szlak czerwony skręca o 90 stopni w lewo, do lasu. Podbieg na Górę Jeleniowską jest już bardziej wymagający. Początkowo łagodnie, po kilkuset metrach staje dęba i zmusza do przejścia w marsz. Szkoda się zarzynać. Bardziej strome odcinki idę, a gdy teren się wypłaszcza, przechodzę w bieg. Na szczyt Góry Jeleniowskiej wbiegam po godzinie od rozpoczęcia trailu. W nogach mam już prawie dziesięć kilometrów, ale nie zatrzymuję się tutaj w ogóle.

W oddali Święty Krzyż


 Łagodnym stokiem zbiegam do miejscowości. Kilometr dalej las kończy się, a po prawej stronie roztacza wspaniały widok na mój cel - Łysą Górę (594 m). Przed Paprocicami szlak czerwony prowadzi polnymi wąwozami. W wieczornym słońcu są dość urokliwe i tutaj pierwszy raz na trasie widzę śnieg, który w zagłębieniach jeszcze nie zdążył stopnieć.
Jeszcze przed skrzyżowaniem z drogą główną zaczyna się podbieg i trzynasty kilometr trasy. Przecinam arterię Łagów-Nowa Słupia po czym skręcam w prawo. Czeka mnie solidny podbieg pod górę, na szczęście drogą asfaltową. Przy ścianie lasu zatrzymuję się na chwile, gdyż nogi już dają o sobie znać.

Paprocice


Drogowskaz wskazuje bieg szlaku i kieruje mnie w lewo. Tutaj teren jest już relatywnie płaski.  Uważnie szukam znaków, gdyż ten kilkuset metrowy odcinek stanowi dla mnie jedyną tabula rasę na całym szlaku Edmunda Massalskiego. Jak to w życiu bywa, mam szczęście trafić na wycinkę i oznaczeń próżno mi szukać. Intuicyjnie wybieram drogę, jak się wkrótce okazuje – właściwą. Szczytu wzniesienia, przez które przebiegam (Kobyla Góra – 391 m) nawet nie odczuwam, przypominając sobie o nim dopiero gdy szlak prowadzi dosyć stromo w dół. Przed linią lasu trzeba jeszcze przeskoczyć niewielki strumyk i po krótkim odcinku polna drogą docieram do Trzcianki i kolejnej drogi wojewódzkiej.



Słońce chyli się ku linii horyzontu gdy zaczynam ostatni dziś podbieg – na Łysą Górę. Niebawem docieram do granicy Świętokrzyskiego Parku Narodowego.   Sam podbieg na niespełna 600 metrowe wzniesienie, choć mierzy trzy i pół kilometra długości, do stromych nie należy i da radę przebiec go w całości. Przy tym ostatnim odcinku nogi mi jednak na to nie pozwalają. Na podejściu w terenie ciężko utrzymać dobre tempo, a oddech skraca się niemiłosiernie. Kilka razy przechodzę w marsz, ale po chwili motywuję się do biegu. Po dwudziestu minutach widzę już ostatni podbieg na grzbiet, a zza drzew przebija się oświetlona bryła klasztoru na Świętym Krzyżu.



Na szczyt Łysej Góry docieram po 1:50 h biegu, pokonując odcinek 17 km terenem i 622 m podbiegów. Tutaj kończę trail. Kończę umownie, gdyż jeszcze biegam po okolicy, a już w szarówce zbiegam do Nowej Słupii, na co trzeba doliczyć jeszcze około 4 kilometry, kalkulując trasę.

Zachód słońca nad Łysogórskim gołoborzem. Dla tego widoku warto było :)



Po Górach Świętokrzyskich biega się naprawdę wspaniale. Polecam wszystkim amatorom traili i kontaktu z terenem. Otoczenie urozmaicone, choć bez przesady, a gdy człowiek chce to i zmęczyć się zdoła. Gwarantuję ;) Trasę można lepiej rozłożyć w czasie i trochę przedłużyć względem mojej. Dobrym pomysłem wydaje się rozpoczęcie biegu na skraju szlaku – w Gołoszycach, przy drodze Opatów- Kielce.  Będzie to około 7 kilometrów więcej.
Pozdrawiam



Zwiedzanie Wiednia w dwa dni

$
0
0
Zwiedzanie Wiednia w dwa dni

Nie da się ukryć iż Mozartstadt, jak inaczej zwykło się nazywać miasto nad Dunajem, jest dla polskich turystów celem bardzo popularnym. Przybywają to szczególnie zorganizowane wycieczki szkolne, pracownicze czy łączące ze sobą ludzi pod znakiem jednej agencji wypoczynkowej. Niemniej jednak austriacka stolica przyciąga także weekendowe wycieczki samochodowe, polskich studentów programu ERASMUS czy innych skuszonych lokalnymi atrakcjami.
Choć do Wiednia nie latają tanie linie – port lotniczy Schwechat trzyma się póki co w oddali od niskobudżetowych przedsiębiorców – to jednak właśnie dostępność jest jedną z cech miasta, która przyciąga Polaków w okolice Dunaju.




Teraz pytanie – dlaczego przyciąga? 
Historycznie, pozycja Mozartstadt gruntowała się jeszcze od średniowiecza. W czasach Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego miasto jednak nie pozostawało niczym innym jak jednym z większych ośrodków cesarstwa na południowych rubieżach, nadto nadmiernie wysuniętym i zagrożonym atakami tureckimi.  Prawdziwy rozkwit przyniosła Wiedniowi dynasta Habsburgów, która uczyniła z miasta stolicę swojego imperium. Od tamtego czasu ośrodek  kwitł i rozwijał się. Choć państwa Habsburgów zmieniały nazwy i chłonęły nowe ziemie, Wiedeń zawsze stanowił ich serce aż do 1918 r., kiedy monarchia ostatecznie rozpadła się.
Takie uwarunkowania historyczne i fakt że spustoszenia europejskich wojen przeważnie oszczędzały miasto, mają odzwierciedlenie w przekroju dziedzictwa architektonicznego miasta. Gotyku tu niewiele, renesansu również, a paleta słynnych budowli zaczyna się właściwie na baroku i kończy neogotykiem czy secesją. Modernizm z grzeczności pomijam.
Architektura to chyba największy atut austriackiej stolicy, ale z pewnością nie jedyny. Miasto dysponuje dobrą infrastrukturą ścieżek rowerowych oraz jest przesycone zielenią parków, skwerów i ogrodów. Można śmiało przyklasnąć opiniom, że jest to jedna z metropolii oferujących mieszkańcom najwyższą jakość życia i względne bezpieczeństwo. Chętnych na te warunki nie brakuje.


Jak tu trafiłem?
Osobiście, Wiedeń nigdy nie jawił mi się jako miejsce, które koniecznie chciałbym odwiedzić, nigdy nie znaczyłem go na wyimaginowanej liście „must see”, którą oczywiście mam.  Brama na Mozartstadt została otwarta z bardziej prozaicznej strony. Kiedy pojawił się Polski Bus i za relatywnie niewielkie pieniądze zoferował przejazdy do miasta nad Dunajem – namówiłem Janusza i skorzystaliśmy. Nowa partia biletów, mozolny zakup na przekór przeciążonym serwerom i moja przygoda z Wiedniem zaczęła się od przelewu 120 złociszy, za osiem łączonych biletów (po cztery bilety na osobę) relacji Lublin- Wiedeń – Lublin.
Kupując bilety na kursy nocne zaplanowałem w pięć minut wycieczkę dwudniową z najtańszą opcją – jednego noclegu w hostelu.
Do wyjazdu przygotowaliśmy się niewiele – pożyliśmy mapę od znajomego i przewodnik po Austrii (na dwa dni wystarczy taki skromny opis Wiednia, bo i tak nie ma czas zbytnio się zagłębiać), oraz przeczytaliśmy dwa okrojone pdfy z sieci. Ostatnią czynnością planistyczną było znalezienie paru tanich hosteli i nałożeniu ich lokalizacji na mapę, po czym z nadzieją, że miejsca wolne jednak będą – wsiedliśmy do autobusu.


Dzień 1


Nierozbudzone jeszcze i ciche miasto wita nas około 6 rano. To zdecydowanie zbyt wcześnie, aby ruszyć w kierunku centrum. Siedząc przy kawie w Macku na Südbahnhof kontemplujemy mapę i ustalamy plan działania. O 7:30 wybieramy się w poszukiwaniu noclegu w okolicy, jednak bez skutku. Miejsc albo nie ma, albo za drogie. Postanawiamy przejść się parę kilometrów do Schönbrun, a następnie zajść do hotelu, który znajduje się w okolicy. Początkowo pogoda dobrze rokuje, jednak po godzinie prognozy można odrzucić. Po słonecznych chwilach niebo zasnuwa więc chmurami i zaczyna padać deszcz, niesiony ostrym wiatrem.  Chwilę przeczekujemy, jednak przy naszym ograniczonym czasie wychodzimy na deszcz – taka pogoda będzie już przez cały dzień. Niby ciepło – 14 stopni, ale w tle silny wiatr i przelotne opady przerywane słonecznym niebem. Nieprzyjemnie, zimno, a my w koszulach i letnich kurtkach.
Gdy dochodzimy do Schönbrunn, na chwile przestaje padać deszcz, toteż obchodzimy cały kompleks wkoło i wdrapujemy się na wzgórze Glorietta, skąd roztacza się piękny widok na Wiedeń. Moim zdaniem stąd najlepiej widać katedrę św. Szczepana, która wybija się wizualnie ponad horyzont niskiej zabudowy staromiejskiej.  Cały kompleks nie robi na mnie zbytniego wrażenia – mimo iż podczas naszej wizyty w Wiedniu zaczyna się już robić wiosennie, to jednak żywa zieleń dodałaby niewątpliwie splendoru tej letniej rezydencji Habsburgów.



Po przeczekaniu kolejnej nawałnicy pod schodami pałacowymi, zaczynamy marsz w kierunku wiedeńskiej Starówki i tzw. Ringu. Nasz plan na dziś zakłada zwiedzanie wzdłuż osi ulic dawnego pierścienia murów miejskich. Po drodze wstępujemy do hostelu „Wombat’s” i ku naszemu zadowoleniu dostajemy tam nocleg. Tym samym najważniejszy problem wyjazdu mamy z głowy i z lekkim plecakiem i głowami możemy udać się w dalszą drogę. Na początku docieramy do Museum Quartier, jednak sam budynek i aranżacja wnętrza kompleksu nie zachęca do odwiedzenia, toteż szybko go omijamy. Następnie kierujemy się na plac Marii Teresy. Otaczające go z dwóch stron budynki Muzeum Historii Sztuki i Muzeum Historii Naturalnej  rozbudzają już wyobraźnię. Neorenesansowe gmachy są bardzo estetyczne i monumentalne zarazem. Zachęcają do wejścia, ale z zewnątrz są również warte obejrzenia. Sam pomnik pośrodku placu skupia wzrok na długie minuty. Dokładnie wykonane elementy każdej postaci zachęcają do głębszej obserwacji.



Pomniki wiedeńskie to materiał na osobny artykuł, a nawet coś więcej. Wiedeń aż kipi pomnikami i to dziełami światowej klasy. Rzeźby zarówno  wolno stojące, jak i wkomponowane w architekturę są niesamowicie piękne. Na uwagę zasługuje mimika postaci, elementy ubioru czy plastyka ludzkiego ciała. Niebanalne pozy, perfekcyjnie wykończone szczegóły i idealne proporcje – tak mógłbym pokrótce opisać wiedeńskie rzeźby. Warto na nie zwrócić uwagę przy zwiedzaniu miasta.



Za muzeami przebiega już jedna z ulic Ringu, oddzielająca plac Marii Teresy od pałacu cesarskiego – Hofburg. Właśnie w tamto miejsce się teraz udajemy.  Kompleks jest prawdziwym skarbcem wiedeńskiej kultury .  W imponującej zabudowie reprezentującej przekrój epok, kryje się wiele dziedzińców, placów, z licznymi muzeami i atrakcjami turystycznymi. W zabudowie rzucają się w oczy piękne pomniki i rzeźby, wzrok przyciągają barokowe fasady a przede wszystkim półkole Neue Burg. Na przejście przez pałac cesarski potrzeba dłuższej chwili. Kompleks wart jest dokładnej eksploracji, a wypocząć można wśród zieleni Burggarten i Volksgarten, usytuowanych nieopodal. Na teren Hofburga przychodziliśmy kilkukrotnie. Najlepiej wygląda oświetlony przez zachodzące słońce, kiedy fasada Neue Burg mieni się czerwienią. Niezapomniany widok.



Spod Hofburga skierowaliśmy się na północny Zachód. Najpierw odwiedzamy budynek parlamentu, który konstruktor upodobnił do antycznej świątyni.  Kolejno obchodzimy budynek uniwersytetu, który nie zbudza większego zainteresowania, po czym zabieramy się na budowle neogotyckie. To strzelisty Ratusz i Kościół Wotywny. Do żadnego wnętrza niestety nie udaje się nam wejść, a remont ratusza nie pozwala nawet podejść do budowli bliżej niż 50m. Jesteśmy zawiedzeni, gdyż budynki te wydają się nader interesujące. Architektura na północ od Ringu wydaje się nam stosunkowo monotonna i niewarta zapamiętania. Mam świadomość, iż mówię o wybitnych dziełach znanych architektów, jednak w opisie staram się być szczerym. Gmach Teatru znacznie lepiej wygląda wieczorną porą, co jest zasługą dobrego oświetlenia tego miejsca, neorenesansowy gmach giełdy i Ringturm  nie zachęcają do dłuższego postoju.



Na drugą stronę Ringu maszerujemy wzdłuż Kanału Dunajskiego i ulicy Franciszka Józefa. W pewnym momencie naszą uwagę przyciąga mały kościółek schowany pomiędzy kamienicami. Nie ma go w przewodniku, ale budowla jest warta uwagi. Niepozorna, porośnięta roślinnością, ma jednak w sobie niepowtarzalny klimat. To kościół św. Ruprechta - najstarsza budowla sakralna w Wiedniu. Według legendy pochodzi z VIII wieku n.e., jednak najstarsze zachowane źródła datuje się na  1200 r. n.e.


Przy wschodnim fragmencie Ringu spędzamy niewiele czasu. Kilka ulotnych spojrzeń poświęcamy dawnemu monumentalnemu Ministerstwu Wojny i Pocztowej Kasie Oszczędności. Nasz cel to budynki z innej epoki – ślady działalności nietypowego artysty – F. Hundertwassera. To KunstHausWien i dom przy Löwengasse. Osobiście, nie jestem fanem tego typu architektury i trochę przymykam na nią oko, niemniej jednak to miła odskocznia od surowych i sztywnych styli historycznych, na pewno znajdzie wielu zwolenników i wielbicieli.  Organoleptycznie mogę stwierdzić, że najwięcej ich wśród Rosjan.












Spod fantastycznego i kolorowego domu, plątaniną ulic przenosimy się do Stadtparku. Pogoda w międzyczasie poprawia się radykalnie i możemy podziwiać wiosenny krajobraz tego terenu zielonego ze wszystkimi jego walorami. Miejsce wygląda bardzo sympatycznie. W samym centrum miasta przenosimy się w krainę drzew i krzewów, z wąskimi alejkami i przystrzyżoną trawą. W centrum obiektu, który już dawno zmienił szatę na wiosenną, usytuowane jest malownicze jeziorko po którym pływają kaczki. Trzeba przejść obok niego, by dotrzeć do pozłacanego posągu mistrza. – J. Straussa młodszego, który wyróżnia się z każdego rodzaju tła.













Przechodząc przez park miejski, wkrótce odbijamy na południe, w kierunku kolejnego obszaru zielonego. W dzielnicy ambasad, jak można wnioskować po egzotycznych flagach, znajduje się Belvedere. Przyznam, że w to miejsce szedłem bez większych nadziei i typowo w celu odhaczenia obiektu, tymczasem okolica bardzo mnie zaskoczyła. Rezydencja księcia Eugeniusza Sabaudzkiego niewątpliwie przyćmiewa Schönbrunn i jest najpiękniejszym kompleksem pałacowym w Wiedniu. Na szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza tzw. Oberes Belvedere, który służył wyłącznie do celów reprezentacyjnych. Według mnie to najbardziej wartościowa pod względem wizualnym budowla, jaką odwiedziłem tego dnia w Wiedniu.



Niedaleko Belvedere znajduje się jeden z większych węzłów komunikacji miejskiej Wiednia – plac  Karola. Zmierzamy tam niedługo przez zachodem słońca, w celu odwiedzenia ostatniego zabytku na dziś – kościoła Karola Boromeusza.  Budowla uważana za arcydzieło baroku czy eklektyzmu (jak kto woli ;)) zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, Jak w poprzednim przypadku szedłem tu bez polotu, ale widok zrewidował moje skromne oczekiwania. W celu kontemplacji kościoła zajmujemy  jedną z ławek na placu Karola i przystępujemy do oględzin. Kościół Karola Boromeusza jest monumentalny i imponujący. Pięknie wygląda umieszczona centralnie kopuła, po której schodzimy wzrokiem aż do wejścia, które jest stosunkowo skromne. Dwie kolumny boczne, wzorowane na kolumnie Trajana przyciągają uwagę nasileniem rzeźb i rozkładają punkt centralny budowli, z kopuły, na cała jej szerokość. Jedynie tympanon, jak stwierdził Janusz, jest nieco skromny.
Na placu Karola nasza faktyczna trasa na dziś kończy się . Co prawda przechodzimy jeszcze przy posągu Goethego, budynku Opery czy oświetlonymi dziedzińcami Hofburgu lecz to już tylko spacer w kierunku noclegu. Do hotelu wracamy przed 20stą, po treściwym dniu zwiedzania.


Dzień 2




Wykorzystując piękną pogodę, jaka przez noc zdążyła się wyklarować, zwiedzanie na dziś zaczynamy od Kahlenbergu. Wzgórze to dla mnie, jak i pewnie dla wszystkich Polaków, ma znaczenie symboliczne. Nie będę się rozpisywał o roku 1683 r., ale właśnie z tego powodu chcę odwiedzić to miejsce. Przed wyjazdem wiele osób mi je odradzało i zniechęcało.  Kahlenberg jest jednym z wzniesień usytuowanych w tzw. Lesie Wiedeńskim, około 11 km od centrum miasta.  Mierzy 488 m n.p.m. i można dojechać tam komunikacja publiczną. W celu odwiedzenia Kahlenbergu kupujemy bilet w stacji metra za 2,10 euro i po jednej przesiadce osiągamy linię U4 jadącą w kierunku Heiligenstadt. Metro opuszczamy na ostatnim przystanku i dzierżąc w ręku ten sam bilet przesiadamy się w autobus miejski U38a w kierunku Kahlenberg. Ten prowadzi nas na aż do celu, na sam szczyt wzniesienia. Droga trwa około godziny.  Na szycie Kahlenbergu znajduje się polski kościół księży zmartwychwstańców a w nim izba pamięci wiktorii wiedeńskiej.


Widok ze wzgórza, dla którego przyjeżdża tu większość turystów, oferuje szerokie pole widzenia, lecz miasto ze względu na dużą odległość nie zachwyca z tej perspektywy. My wszakże mamy okazję podziwiać w oddali coś bardziej osobliwego – ośnieżone szczyty Alp.  Po obejrzeniu wzgórza postanawiamy pójść w kierunku miasta lokalnymi szlakami. Wzniesienia przypominają trochę nasze Góry Świętokrzyskie i są stosunkowo suche.



W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Grinzing. Jest ona bardzo malownicza i reprezentuje przykład tradycyjnego austriackiego budownictwa, jakie podziwiać można wzdłuż głównej drogi. Małomiasteczkowy charakter Grinzig z ciekawie wyglądającym „peronem” tramwajowym” przyjemny sposób odrywa nas od miejskiej monotonii.


W planie zwiedzania Wiednia, na popołudnie i wieczór pozostaje nam spacer po wiedeńskiej starówce, na którą wkraczamy od strony Opery. W pewnym momencie wyrasta przed nami wyrasta południowa fasada Hofburgu z Albertiną– galerią grafiki.  Stamtąd kierujemy się na plac św. Michała, który bardzo mi się spodobał. Otaczają go monumentalne fasady budynków, brama św. Michała wśród bogatych zdobień prowadzi do Hofburgu, a po drugiej stronie strzela w górę smukła wieża kościoła pod wezwaniem tegoż świętego. Centralną część placu zajmują odsłonięte pozostałości rzymskich konstrukcji dawnego obozu warownego, a wkoło jeżdżą konne dorożki. Pomimo iż miejsce jest stosunkowo gwarne, zachęca do spędzenia chwili czasu i kontemplacji architektury otoczenia. Naprawdę warto.









Z przyjemnego Michaelerplatz przechodzimy w kierunku północno-wschodnim. Wchodzimy do kościoła św. Piotra, przystajemy przy pięknej  „kolumnie morowej”, po czym udajemy się w kierunku charakterystycznej wieży.



























Katedra św. Szczepana to jeden z symboli Wiednia i zarazem przedstawiciel skromnego grona budowli gotyckich w tym mieście. Ta naprawdę potężna bryła góruje nad kamienicami i dominuje architekturę starówki. W okolicy pomimo dnia roboczego kręci się wielu turystów. Latem z pewnością byłoby trudno tędy przejść. My mamy trochę więcej luzu, jednak w porównaniu do innych zabytków, miejsce jest stosunkowo „oblegane”.  Obchodzimy bryłę katedry, po czym wchodzimy do wnętrza. Wstęp jest bezpłatny, a w środku można nacieszyć oko sztandarowym przykładem gotyku. Pomimo zmian i dodatków, duże wrażenia robią rzeźby, sklepienia i smukłe kolumny. Prezbiterium i katakumby dostępne są za dodatkową opłatą.



Gdy większość zabytków pozostała zaliczona, mogliśmy zapuścić się w gąszcz mniejszych uliczek na północny Zachód od katedry. Niektóre z nich są wybitnie urokliwe, inne mocno przeciętnie. W takich miejscach właśnie warto jednak szukać czegoś dla siebie, spoza przewodnika czy utartej ścieżki. Na pewno znajdzie się spokój, a przynajmniej więcej spokoju niż przy katedrze czy Hofburgu.
Labiryntem ulic wkrótce przemieszczamy się w okolice Albertiny. Chcemy znaleźć jeszcze trzy kościoły, które wypadałoby odwiedzić przed wyjazdem . W kościele Augustynów po śmierci chowano cesarskie serca, ciała zaś spoczywały w krypcie cesarskiej kościoła Kapucynów. Najtrudniej znaleźć kościół Kawalerów Maltańskich, który chowa się za fasadą kamienicy. Miejsce znaczy czerwona flaga z charakterystycznym krzyżem zakonu.







Wraz  z odwiedzenie tego zabytku plan zwiedzania został zrealizowany. Wieczór upływa nam w towarzystwie wiedeńczyków, na ławce przed Hofburgiem i kontemplacji Neue Burg, która miała zapełnić czas pozostały do odjazdu autobusu. Wiedeń opuszczamy ostatecznie o 22:15.



Co tyczy się naszego noclegu, mogę śmiało wszystkim polecić Wombat’s city hostel  w Wiedniu. Wg strony są trzy obiekty tej firmy w mieście http://www.wombats-hostels.com/, my korzystaliśmy z usług „The base”. Cena za łóżko w pokoju 6 osobowym (z łazienką) wynosi 11 euro od osoby. W pakiecie dostajemy pościel, mapę miasta i kupon do baru na małego (malutkiego, ale jednak ;)) browara. W hostelu jest wi-fi, dobrze wyposażona kuchnia i miła obsługa. W pokojach znajdują się osobne dla każdego i zamykane na klucz – szafki bagażowe. Ludzie są naprawdę w porządku i łatwo można się dogadać – my np. zostawialiśmy przy recepcji plecaki do wieczora drugiego dnia, podczas gdy mieliśmy opłacony tylko jeden nocleg i nie było problemu. Po hostelu przewija się towarzystwo ludzi młodych z różnych krajów europejskich.


Podsumowanie

Wiedeń to zdecydowanie miasto, które trzeba odwiedzić. Jednym spodoba się mniej, innym bardziej, jednak każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Architektura to spuścizna wielu epok, w mieście znajduje się wiele udogodnień o których nie pisałem, jak wesołe miasteczko i wiele innych „zapełniaczy wolnego czasu”. Sam Las Wiedeński to miejsce gdzie można by spędzić co najmniej jeden dzień. Wiedeń zapewne zyskuje w cieplejsze pory roku kiedy można wypożyczyć rower miejski i pojeździć po rozwiniętej sieci ścieżek. Gdy rozzielenią się liczne parki i ogrody zmienia się również charakter miasta, z szarego zabytku architektury w różnokolorowy kompleks, w którym naprawdę ciekawie można spędzić wolny czas.
W ciągu dwóch dni udało nam się zwiedzić najbardziej interesujące zabytki Wiednia. Przyznam, że nie była to gonitwa, ale też nie obijaliśmy się zbytnio i nie wchodziliśmy do muzeów. Gdyby potraktować sprawę solidniej, z czystym sumieniem widzę tu zajęcie na 4-5 dni.

PEŁNA GALERIA ZDJĘĆ

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Rajd Dolnego Sanu 2014 r. – relacja

$
0
0
Rajd Dolnego Sanu 2014 r. – relacja


Jak można było przeczytać na blogu, w drugiej połowie lutego miałem okazję brać udział w Ekstremalnej Imprezie na Orientację „Skorpion” na Roztoczu.  Był to właściwie powrót na tą imprezę po dwuletniej przerwie, toteż nie wiedziałem jak mi się to wszystko spodoba. Dobra pogoda, ciekawa atmosfera i błądzenie po wąwozach w poszukiwaniu punktów przypomniały mi się na wtedy dobre. Po imprezie już wiedziałem, że biegi przygodowe wciągnęły mnie z butami i na jednej imprezie sezon się nie skończy. Toteż jeszcze zanim nogi przestały boleć, zacząłem przeglądać kalendarz PMnO w poszukiwaniu jakiejś 50tki do przejścia. Wyboru zbytniego nie było, za to kandydat odpowiedni.  Tegoroczny Rajd Dolnego Sanu miał odbywać się Sanoku wśród lokalnych pagórków. Dla mnie znakomicie – lepsze to niż płaska Puszcza Sandomierska, a i w okolicy jeszcze nie chodziłem, toż chętnie zobaczę.



Zachęcony obserwacjami Skorpiona, w odróżnieniu od ostatniej imprezy postanowiłem teraz dobrać odzież na typowo biegową i zrobić trasę relatywnie szybko i przyjemnie, ale bez niepotrzebnych spięć i pospiechu. Prognozy pogody w ostatnich tygodniach wróżyły skrajną aurę – od kilkunastu stopni w słońcu, do temperatury w okolicach zera i śniegu. Niemniej jednak parę dni przez rajdem wszystko się wyklarowało i szykowała się impreza w typowo wiosennym klimacie. Według organizatora trasa miała liczyć 55km (w linii prostej pomiędzy punktami) z sumą podejść około 1400 m.
Pozostawała jeszcze sprawa transportu i współtowarzyszy, których nietrudno udało się namówić. Późno, bo dopiero po 20stej, w piątek 21 marca wyjeżdżamy z Lublina. Łącznie cztery osoby – poza mną Janusz, Łukasz i Piotrek, wszyscy na trasę 50km. Do punktu zbornego w szkole trafiamy dopiero około północy i rozpakowawszy się, czym prędzej kładziemy się na karimaty, aby złapać możliwie jak najwięcej snu.



Wstajemy o 7 rano, dwie godziny przed startem. Przy śniadaniu dowiadujemy się, że organizator rozdaje już mapy. Odtąd moje ruchy stają się gęstsze. Zaznaczam planowaną trasę na mapie, wyznaczam parę azymutów i obmyślam z chłopakami strategię przejścia. Dostajemy aktualne mapy firmy Compass, więc nawigowanie będzie łatwiejsze. Ma to swoje plusy, ale jakoś posługiwanie się sztabówkami z lat 60tych ma w sobie tą nutkę niepewności i wyzwania.
Tymczasem zakładamy marsz zgodnie z numerami punktów. Debata nad kartką trochę się przedłuża, toteż przy odprawa zastaje nas jeszcze zakładających buty. Niemniej jednak wyrabiamy się z przygotowaniem parę minut przed 9:00 i wychodzimy przed budynek, stając wśród około 80 uczestników rajdu.



Start rozpoczyna się leniwie. Lekki trucht, jedni na prawo inni na lewo i biegniemy. Sanoka nie znam, więc przy wyborze dróg wychodzących z miasta zawierzam ludziom przed sobą. Najpierw osiedlami, wkrótce biegniemy chodnikiem wzdłuż głównej drogi na południowy wschód. Piotrek odłącza się od nas kilkaset metrów za szkołą, biegniemy dalej we trzech. Na trzecim kilometrze przekraczamy San, na piątym, przy kościele skręcamy na północ. Podczas podejścia przechodzimy w marsz i po kilkuset metrach znajdujemy  pierwszy punkt kontrolny przy potoku.
Od niego czeka nas mozolna droga pod górę. Kijki znacznie pomagają, a wczesną porą w nogach zakumulowane jest jeszcze dużo mocy. Napieramy więc szybko, płaskie odcinki biegnąc. Mapie nie poświęcam zbyt wiele uwagi – idziemy przecież za szlakiem. Gdy dochodzimy do głównego grzbietu popełniam pierwszy i kardynalny błąd – idę za ludźmi. Próbuję co prawda zorientować się z mapy, ale w tym momencie to już trochę za późno. Kierunek według kompasu teoretycznie się zgadza. Zaczynamy schodzić. W pewnym momencie zejście przechodzi w trawers. Zaczynam powoli domyślać się, że towarzystwo przede mną (ok. 10 osób) pogubiło się. Mam jednak nadzieję, że po wdrapaniu się na widoczny grzbiet wejdziemy już w właściwą dolinę. Niestety mylę się, a radosny trawers trwa dalej. Przerażenie ogrania mnie dopiero gdy w dole widzę skrzącą się wstęgę rzeki Dunaj, której widzieć tu nie powinienem. Łukasz, który na podejściu odstał ode mnie i od Janusza teraz jest już z nami. Chwilę później na drzewach widzę znaki czarnego szlaku turystycznego. Jest źle. Idziemy po przeciwnej strony grzbietu – czas pod górę. Uświadomiwszy sobie głupotę i nadrobione dwa kilometry klnę na czym świat stoi przysięgając sobie od tej pory zaufać tylko swojej mapie i kompasowi. Po wejściu na grań również wybieramy nienajlepszą drogę. Zamiast doliny potoku zbiegamy grzbietem, co kosztuje nogi kilkaset metrów gratis i szukanie punktu.



Przy drugim PK znowu spotykamy Łukasza i po spisaniu go razem czym prędzej idziemy na drogę. Utwardzoną nawierzchnią maszerujemy kilkaset metrów, po czym skręcamy w polną drogę na północ, dopingowani przez panów z ławeczki pod sklepem. Podejście otwartym terenem ma spore walory wizualne. Ze stoku rozpościerają się wspaniałe widoki, przy których podejście szybko upływa. Znowu wraz z Januszem wybijamy się do przodu i sami docieramy na grzbiet. Tam napotykamy wiązankę szlaków turystycznych, która prowadzi grzbietem na płaski szczyt Słonnej (639 m). Blisko kilometr przez las pokonujemy w bardzo przyjemnym biegu. Zejście z grzbietu jest już bardziej strome, ale staramy się pobiec ile się da nie bacząc na jeżyny i potykając się co kilka kroków. Na 18stym kilometrze, nieopodal drewnianego kościoła w Hołuczkowie spisujemy trzeci punkt.



Przed nami długi odcinek asfaltem. Przekraczanie dwóch pasm wzgórz bez wiodącej ścieżki i zakończonych rzeką uznaję za niestosowne. Lepiej trochę pobiec twardą nawierzchnią. Tak też robimy. Pomimo połowy marca słońce w zenicie daje się nam we znaki. Wiatr jest dzisiaj sprzymierzeńcem biegaczy, który reguluje temperaturę i przyjemnie studzi organizmy. Długi łuk asfaltem ciągnie się około sześciu kilometrów i prowadzi nas aż do Krecowa, gdzie umiejscowiono czwarty punkt kontrolny. Nie ma przy nim nikogo i Januszowi zajmuje chwillę zanim go znajdzie, ale najważniejsze że jest. Za nami idą już kolejni zawodnicy.



Spod PK4 musimy wrócić drogą ponad dwa kilometry, po czym zagłębiamy się drogę wiodącą na północ, do lasu i na grzbiet. Idziemy za zielonym szlakiem i to przytępia moja uwagę. Zbaczamy ze szlaku a droga zaczyna zanikać. Nie bardzo wiem, co robić, konsultujemy się z dwoma zawodnikami idącymi za nami. Brniemy dalej na północ, ale wybieramy dwie oddzielne drogi. Wreszcie docieramy do szlaków, którymi idziemy do góry. Na skrzyżowaniu cos zaczyna mi się nie podobać. Ewidentnie mamy zły kierunek i musimy zawracać za szlakami. Spostrzeżeniami dzielę się z grupką osób, która już zdążyła się zebrać. Niektórzy twardo chcą iść na północ (gorzko im przyjdzie za to zapłacić), ja zaś zawierzam przekonaniu i kompasowi. Zawracamy i biegniemy niebieskim szlakiem w przeciwną stronę. To już 30sty kilometr rajdu, a przez zgubienie szlaku nadrobiliśmy dwa gratis. Niemniej jednak biegniemy właściwą drogą i to się teraz liczy. Po łagodnie opadającym zboczu trucht jest niebywale przyjemny. W bieg wkręcam się do tego stopnia, ze zapominam o konieczności odbicia do potoku. Dobiegamy do wsi a ja zadowolony patrzę na mapę. Po tym spojrzeniu w eter wylatuje sroga wiązanka przekleństw na siebie i własna nieuwagę. Biegniemy drogą w górę potoku. Punkt piąty spisujemy, ale kosztuje nas to kolejne dwa kilometry do ogólnej puli.



Z piątki znowu deptamy asfalt, aż do sklepu w Dobrej. Kupujemy 2,5 l pepsi i przelewamy w camelbaki. System ryzykowny, ale wypróbowany. Przy sklepie gryziemy jeszcze po batonie, robię zdjęcia cerkwi i bez zwłoki wracamy na asfalt. Droga do Ulucza to prawie 5 kilometrów asfaltem, z czego długo biegniemy. Okazuje się, że szósty punkt jest ulokowany na stromym wzgórzu Dębnik (344 m). Udom po biegu trudno przyzwyczaić się do uroków podejścia, ale jakoś wdrapuje się na górę.  Gdy docieram do polanki, moim oczom ukazuje się cerkiew jak z baśni. Tablica głosi, że to nawet najstarszy drewniany budynek tego typu w Polsce. Zdjęcia nie oddają klimatu, ale miejsce jest magiczne. Polanka na wzgórzu, drewno porośnięte mchem, aż nie chce się stąd wychodzić. Jednak musimy, kilometry same się nie zrobią.



Do kładki nad Sanem wiedzie utwardzona droga. Biegniemy nią kawałek, ale bardzo silny wiatr wiejący prosto w twarz nie pozwala przebiec całego odcinka. Za nowiutkim mostem zmieniamy kierunek na południowy. Najpierw idziemy drogą, następnie wspinamy się na grzbiet za znakami szlaku niebieskiego. Po wyjściu z lasu ukazuje nam się miejscowość Łodzina, gdzie ulokowano kolejny punkt. Przed miejscowością widzę głęboki parów, który postanawiam obejść. Okazuje się, że nie jest to słuszna decyzja. Poza oszczędzonymi nogami i przewyższeniami, tracimy kilometr. Po zebraniu punktu dwunastego pod cerkwią, wracamy na południe i dalej idziemy asfaltem.
Mniej więcej na 53cim kilometrze docieramy do miejscowości Hłomcza, a stamtąd odbijamy szutrową drogą w kierunku zachodnim. Półtora kilometra dalej, przy śmieciach skręcamy w kierunku wyschniętego potoku. Okolica jest brzydka jak zapowiadał organizator, a więc dobrze trafiliśmy. To już punkt trzynasty.
Po spisaniu go, docieramy do drogi nieopodal i zbiegamy nią ponad kilometr, aż do miejscowości Mrzygłód. Pepsi w camelabaku już mi się skończyło, w najbliższym sklepie kupujemy 1,5 l wody, której jestem największym beneficjentem. Z ciężkimi nogami, powoli biegniemy dalej. To już ten etap, kiedy po każdym postoju powrót do ruchu sprawia ból, a nogi trzeba rozbiegać na nowo. Przez miejscowość biegniemy jeszcze jakieś kilkaset metrów, po czym przekraczamy most nad Sanem i docieramy do Tyrawy Solnej.
Zaraz za rzeką mamy dylemat, jaką drogą podążyć. Słońce jest już nisko nad horyzontem, w ciągu godziny na pewno zrobi się ciemno. Do wyboru mamy prostą orientacyjnie drogę szlakiem niebieskim przez masyw wzgórza Bucharewy (535 m), albo próbę obejścia wzniesienia wzdłuż Sanu. Gdy już mamy kierować się na wzniesienie dobiega do nas jeden z zawodników Rajdu i przekonuje, że wzdłuż Sanu jednak powinno być przejście. Człowiek spada nam z nieba, gdyż nadaje tempo i bez słów motywuje na tym ciężkim odcinku. Stan wody w Sanie okazuje się znikomy i możemy śmiało biec wzdłuż brzegu, przekraczając potok za potokiem. Co ciekawe, buty przez cały czas pozostają suche. Trzeba przyznać, że trasa okazała się bardzo sucha, a to że przeszliśmy ja bez mokrych butów można uznać za fenomen.
Nasze tempo zwiększa się teraz znacznie. Biegniemy stale, cały czas po terenie czasem pod górę. Pokonawszy trzy kilometry, podchodzimy w kierunku południowym, aby dotrzeć do miejscowości. Przechodząc siódmy z kolei potok w głębokim jarze, docieramy na polanę, z której już widać Liszną. Szybko dobiegamy do miejscowości, po czym przechodzimy w marsz. Tutaj dopiero czuję tempo ostatniego odcinka i zaczynam się regenerować. Nic dziwnego, za nami 60 kilometrów trasy. Dalej idziemy z nowym towarzyszem, który początkowo chce biec dalej, ale pozbawiony czołówki, w perspektywie zapadającej nocy zostaje z nami. Pomiędzy kościołem a cmentarzem na wzgórzu spisujemy przedostatni punkt i wciągamy żel energetyczny.
Spod kościoła w świetle czołówek podchodzimy prosto na południe chcąc trafić na szlak niebieski.  W nocy nie jest to łatwe, kilkukrotnie zastanawiamy się gdzie iść. Niemniej  jednak orientując się w położeniu, trafimy wreszcie na grzbiet i szlak. To już jesteśmy prawie w domu.  Za znakami przemierzamy kolejne kilometry szybkim marszem, zagłębieni myślami już w szkole, w Sanoku. Kilkadziesiąt minut później osiągamy drogę asfaltową, którą idziemy około dwustu metrów na północ i widzimy już kościół w Międzybrodziu. Pozostaje jeszcze znalezienie tzw. piramidy czyli grobowca rodu Kulczyckich i Bobrzańskich. Niebawem widać i charakterystyczny kształt, a przy nim już ostatni punkt piętnasty.



Nasz dotychczasowy towarzysz postanawia biec do Sanoka, a my maszerujemy. Dużo już dziś zrobiliśmy, ale jeszcze kilka kilometrów jest do zrobienia. Czuję, że mógłbym pobiec całość drogi do Sanoka, ale nogi uświadamiają mnie, że lepiej nie ryzykować kontuzji. Niemniej jednak na ostatnich kilometrach kilkukrotnie przechodzimy w trucht, a od mostu na Sanie już intensywnie biegniemy do szkoły. Znalezienie wejścia do obiektu powoduje u nas niemała irytację. Nadrabiamy kilkaset metrów po osiedlach, żeby wreszcie znaleźć bramę. Zmęczeni i zadowoleni wbiegamy do szkoły po 11 godzinach non stop na nogach.
Oficjalny czas mój i Janusza to 11h 05min, co sklasyfikuje nas na 8 miejscu w kategorii męskiej 50km (na 57 osób). W praktyce według Endomondo pokonaliśmy 75,2 km, co wskazuje niewiele ponad 7min/km i zaliczyliśmy wszystkie 10 punktów. Stanem wytrzymałości i kondycji jestem tym samym bardzo zadowolony, biorąc pod uwagę, że biegliśmy około połowy trasy, a pod koniec została jeszcze rezerwa siłowa. Daje to dobrą perspektywę do rychłego startu na 100km. Niezadowolony jestem za to  z mojej nawigacji. Chyba właśnie szybkie tępo przykróciło koncentrację i uwagę. Powstały głupie błędy, które kosztowały nas stratą ok. 13km (pętla miała w rzeczywiści 62 km zamiast planowanych 55). Na starcie jednak nie nastawialiśmy się na dobry wynik, ale sprawdzenie się w typowo  biegowym podejściu do imprezy. Rajd Dolnego Sanu to także kolejny trening, z którego należy się cieszyć. Otoczenie wprost nie mogło być lepsze. Piękne tereny, sucha nawierzchnia i cudowna pogoda – czego można chcieć więcej, żeby się zmotywować do wysiłku. To pierwszy RDS w mojej karierze i po jego doświadczeniach gwarantuję, że nie ostatni.
Pozdrawiam
Tomasz Duda.

Endomondo x3



Viewing all 194 articles
Browse latest View live