Quantcast
Channel: Student w podróży
Viewing all 194 articles
Browse latest View live

Bielizma termoaktywna Brubeck Merino Extreme – test, recenzja, opinia

$
0
0
Bielizma termoaktywna Brubeck Merino Extreme – test, recenzja, opinia


Dane producenta
Bluza męska typu 1st layer z długim rękawem z wełny pochodzącej z owiec merynosów wykonana w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Warstwa zewnętrzna wykonana jest w 100% z wełny merynosów, z których pozyskuje się puszystą wełnę o cienkich włóknach. Wełna charakteryzuje się bardzo wysoką termoizolacyjnością, dzięki temu bardzo dobrze chroni przed wyziębieniem organizmu, także w bardzo niskich temperaturach. Ma właściwości antybakteryjne, pochłania promieniowanie UV, może wchłonąć wilgoć odpowiadającą 1/3 jej własnej masy, nie sprawiając wrażenia mokrej w dotyku. Wewnętrzna warstwa poliamidowa szybko odprowadza wilgoć od skóry, dzięki czemu skóra pozostaje sucha, nawet podczas intensywnego wysiłku. Struktura siatki w miejscach o wzmożonej potliwości (pod pachami) podnosi komfort użytkowania oraz wspomaga odprowadzanie wilgoci. W porównaniu ze zwykłą wełną, wełna merynosów nie „gryzie" jest miękka i przyjemna w dotyku. Strefy RIB wzdłuż linii talii zapewniają idealne dopasowanie do sylwetki i gwarantują swobodę ruchów. Bezuciskowe ściągacze przy nadgarstkach, szyi oraz na biodrach ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę. Dzianina antystatyczna - nie elektryzuje się, antyalergiczna - nie powoduje uczuleń i podrażnień oraz bakteriostatyczna - nie wchłania brzydkich zapachów. Polecana do sportów zimowych lub aktywności w ekstremalnie niskich temperaturach.

Spodnie męskie typu 1st layer z długą nogawką z wełny pochodzącej z owiec merynosów wykonane w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Bezuciskowe ściągacze przy kostkach oraz w pasie ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę.
Skład: 61% wełna, 37% poliamid, 2% elastyn









Dlaczego Brubeck Merino Extreme?  
Od kiedy pierwszy raz usłyszałem o wełnie z merynosów i jej używaniu przy produkcji odzieży górskiej, byłem nieco sceptyczny. W miarę upływu czasu i czytania opinii, że jednak to ma sens, a materiał posiada więcej cech pozytywnych niż negatywów, zacząłem nabierać zaufania. Pomagały mi w tym krótkie, ale za to wielorakie opinie użytkowników. Prawdziwy szał na merino zbiegł się akurat w czasie z zapotrzebowaniem u mnie na zimową bieliznę. Zacząłem więc poszukiwania w celu zakupu odpowiedniego kompletu. Wymagania miałem niezbyt wyśrubowane – produkt przede wszystkim miał by relatywnie tani (to ten bardziej rygorystyczny wymóg), w kroju dopasowany  i powinien posiadać w składzie domieszkę syntetyku. Dlaczego ten ostatni wymóg – zapytacie? Otóż w opiniach często spotykałem się z przeświadczeniami o słabej trwałości 100 % wełny. Domieszka syntetyku miała dodawać materiałowi elastyczności i zwiększać rozciągliwość i właściwości szybkoschnące bielizny (wełna sama z siebie schnie powoli i nie jest zbyt elastyczna). W pewnym momencie przeglądania, wybór mój padł na produkty firmy Brubeck, której bieliznę już użytkowałem (test Brubeck Thermo). Nie zastanawiałem się zbyt długo i znalazłszy stosowna promocję, zaryzykowałem zakup w zimie 2011/2012 r. Wielu moich znajomych zrobiło podobnie.


Warunki używania bielizny
Brubeck Merino Extreme miała stać się moją podstawową bielizną zimową, z preferencją na ujemne temperatury. Miałem w niej nie przede wszystkim nie zmarznąć i czuć komfort po kilku dniach użytkowania. Mając na względzie ekspedycyjne użytkowanie bielizny, a co z nim się wiąże – intensywne używanie, często bez możliwość jej prania przez ponad tydzień, kupiłem właśnie produkt typu merino. Jednym z większych plusów tego materiału jest właśnie antybakteryjność i redukcja przykrych zapachów, co znacznie zwiększa komfort użytkowania i użytkownika jednocześnie. Brubeck Thermo Extreme używałem przede wszystkim w Tatrach zimą, na Grosslockenerze, Kazbeku i podczas wyprawy na Pik Lenina. Myślę, że tym samym mogę być reprezentatywny w swoich opiniach.


Materiał, wykonanie
Po trzech sezonach używania bielizny muszę przyznać – z pewnością wełna merynosów jest mniej odporna na zużycie od syntetyków. Jak producent wspomina, spodnie i bluza wykonane są z kilku rodzajów materiału, a stosunek wełny do syntetyku to około 60%. Mało? Według mnie – wystarczająco.  Ogólnie kilka rodzajów materiału poprawia funkcjonalność, ale każdy z nich ma różne cechy – jedne lepsze inne gorsze. Wełna jest z definicji przede wszystkim ciężka. Bielizna waży tym samym więcej niż analogicznej grubości komplet syntetyczny. Materiał z zasady charakteryzuje się grubym splotem – nie jest tak spójny jak syntetyk, ale pozwala na lepsze dopasowanie do sylwetki. Zewnętrzna warstwa,  według producenta  w 100% z wełny ma tendencję do mechacenia się i kudłacenia.

I tak jak wspomniałem – jedne elementy bielizny mechać się bardziej niż inne, co ująłem na zdjęciu. Do tej pory w materiale nie powstała żadna dziura, ale przy większym stosunku wełny wydaje mi się to bardzo prawdopodobne. Producent twierdzi, iż materiał „nie gryzie”. Po części ma rację – mi w zupełności odpowiada, ale nie każdemu musi. Niektórzy mniej „gruboskórni” znajomi narzekają na materiał, z którego jest wykonana bielizna Brubeck Merino Extreme. Według nich jest on niewygodny i właśnie „drapiący”. Sztuczny emblemat „merino extreme” jest bardzo nietrwały. Już w tym momencie popękał i zaczął odchodzić od materiału. Wkrótce zapewne zniknie.





























Wygoda, funkcjonalność, czyli Brubeck Merino Extreme w praktyce
Bielizna jest stosunkowo wygodna i dobrze dopasowana. Materiał, o czym już wspomniałem, jest bardzo rozciągliwy i nie ma problemu aby dobrze wybrać rozmiar. Preferowane są zdecydowanie szczupłe sylwetki, które podkreśla. Na mój wzrost 184 i 75kg wagi, wybrałem rozmiar L i jestem z tego powodu bardzo zadowolony. W każdym wymiarze trafia on w moją budowę sylwetki i dobrze się dopasowuje. Również i spodnie, które nie uciskają w pasie, nie są zbyt długie ani za krótkie. Wysoki kołnierz prawidłowo opina szyję, rękawy nie uciekają do góry (przypadłość Brubeck Thermo) i mają odpowiednią długość. Bluza jest stosunkowo długa – w zimowej odzieży działa to na plus – jest cieplej w newralgicznych miejscach.
Dodatek syntetyku powoduje, że Brubeck Merino Extreme stosunkowo dobrze radzi sobie z potem. Mając na uwadze zasłyszane wcześniej opinie o słabym wysychaniu wełny, jestem bardzo zadowolony ze swojej bielizny. Nie zauważyłem właściwie różnicy w tempie schnięcia Brubeck Thermo i Brubeck Merino Extreme, choć muszę zaznaczyć, że w wełnianym wdzianku staram się trochę mniej pocić, jeśli można tak to określić.
Różnica jest natomiast istotna porównując właściwości antybakteryjne obu produktów. Wełna merynosów to pierwszy produkt, który faktycznie redukuje nieprzyjemne zapachy. W syntetykach ta właściwość jest na bardzo niskim poziomie, za to parametrami wełny merynosów w tym zakresie jestem naprawdę mile zaskoczony.  Bieliznę można nosić parę dni i jest przy tym relatywnie świeża. Przetestowałem to dokładnie na wyprawie w góry Pamiru, gdzie z praniem było ciężko, a mimo wszystko bluza i spodnie pozostawały w zapachu „do zniesienia”.
Godną zauważenia cechą produktu Brubecka jest jego znikoma wiatroodporność. Jak powyżej wspomniałem, materiał posiada gruby splot i nie jest spójny tak, jak syntetyk. Z jednej strony lepiej oddycha i dopasowuje się, jednak na skórze czuć każdy podmuch wiatru. Bluza jest paradoksalnie bardzo ciepła, ale gdy wiatr zawieje nawet lekko, na ciele pojawia się chłodne i nieprzyjemne uczucie. Nie traktuje tego za wadę, tylko właściwie nigdy nie przewiduje dla bielizny roli pierwszej warstwy bez niczego wierzchniego.
W spodniach Brubeck Merino Extreme kilkukrotnie biegałem na mrozie. Wbrew pozorom – z dość dobrym rezultatem. Nie wychwyciłem różnicy, z porównaniu z syntetycznymi Brubeck Thermo, poza tym iż przy bezwietrznej pogodzie, w Merino Extreme było mi cieplej.




Podsumowanie
Moje subiektywne wrażenia z kilku sezonów używania bielizny są dobre. Za wydane pieniądze, otrzymałem proporcjonalnie dobry towar. Produkty konkurentów kosztują nawet dwukrotnie więcej, ale takich pieniędzy na bieliznę nie jestem w stanie póki co wydawać. Jeśli ktoś szuka bielizny na zimę, z wełny merynosów, rekomenduję Brubeck Merino Extreme. Nie będzie zawiedziony zakupem, a przynajmniej nie powinien być.
Co się tyczy samej wełny tego gatunku, to po używaniu bielizny, jestem do niech pozytywnie nastawiony. Dobry materiał na mróz i umiarkowany wysiłek fizyczny. Zdecydowanie gorzej od syntetyka znosi urazy mechaniczne, ma mniejszą wytrzymałość i trochę gorzej schnie, ale na warunki mroźne i ekspedycyjne jest zdecydowanie bardzo dobry i warto mieć odzież tego typu w swojej sportowej szafie.
Pozdrawiam.
Tomasz Duda


Ocena
Materiał                   4/5
Krój                          5/5
Wygoda         3/5
Transport wilgoci        3/5

We Khan do it!

$
0
0
We Khan do it!

Jak co roku, także i w te wakacje wraz  z kolegami przygotowuję wyprawę na "większą" skalę. Urzeczeni pięknem przyrody i monumentalnością szczytów Pamiru, po raz kolejny postanowiliśmy polecieć do Kirgistanu. Tym razem zmieni się diametralnie obszar naszej eksploracji.
Będą nim góry Tien Shan - pasmo leżące w północno-wschodniej części tego azjatyckiego kraju. W trakcie wyprawy zmierzymy się ze szczytem Kahn Tengri, o wysokości 6995/7010 m npm (wierzchołek skalny/czapa lodowa), usytuowanym na granicy kirgisko-kazachsko-chińskiej. Wyzwaniem będzie samo dotarcie pod szczyt, które pokonamy kilkudniowym marszem przez ok. 70 km jednego z najdłuższych lodowców na świecie bez korzystania ze zorganizowanej pomocy agencji turystycznych (tzw. pakiety).



Będzie się działo, choć akcja górska dopiero w wakacje. Czas pozostały do odlotu wykorzystujemy na solidne przygotowania. Bogaci o doświadczenia poprzedniej wyprawy "Pik Lenin 2013" organizujemy się w uporządkowany sposób, choć i tak zajęć nam nie brakuje. Niespełna miesięczny wyjazd to ogrom prac logistycznych, technicznych i przede wszystkim kondycyjnych.

Aby informować na bieżąco o naszych perypetiach, utworzyliśmy skromne zaplecze medialne w postaci
- bloga We Khan do it
- strony Facebook.
Rok temu wsparcie wszystkich odwiedzających i śledzących naszą wyprawę mocno zmotywowało nas do wytężonego wysiłku i pomogło w realizacji wyjazdu. Liczymy ponownie na Waszą pomoc. Odwiedzajcie nasze skromne media, udzielajcie się i udostępniajcie znajomym. Każda aktywność
jest dla nas pomocna, gdyż ułatwia uzyskanie ewentualnego wsparcia zewnętrznego.
We Kahn do it!

Tomek
Janek
Janusz
Marcin

Asics Gel Trounce - buty na 500 km, recenzja opinia

$
0
0
Asics Gel Trounce - buty na 500 km, recenzja, opinia
Foto producenta


W listopadzie 2013 nabyłem nowe buty biegowe. Przypomnę, że Asics Gel Trounce znalazły się w moim posiadaniu w wyniku uznanej reklamacji Asics Gel Pulse 4 i wymiany na nową parę.
Za buty zapłaciłem 219 zł w lubelskim Go Sport i miały stać się one moim podstawowym obuwiem do biegania w mieście i po nawierzchniach utwardzonych.

Jak postanowiłem, tak też się stało. Asics Gel Trounce towarzyszyły mi podczas codziennych treningów późną jesienią i zimą. Gdy śnieg pojawił się na chodnikach, przejściowo poszły w odstawę na rzecz bardziej przyczepnych Salomonów Speedcross 3. Niemniej jednak opadów wielkich nie było i buty szybko z powrotem zagościły na moich nogach.
Jeśli miałbym porównywać je do poprzedników (Gel Pulse 4) to moja opinia będzie bardzo zbliżona. Buty wygodnie, dobrze trzymające nogę, zero docisków, otarć czy problemów. Po prostu wygodne. Kolorowa stylistyka trochę trąciła tandetą i wiejskim targiem, ale co zrobić. Biegało mi się w nich dobrze, choć czułem minimalną różnicę jeśli chodzi o amortyzację i oddychalność. Te dwie cechy były ewidentnie domeną Gel Pulse 4.

Buty po 500 km


W odróżnieniu od poprzedników, Asisc Gel Trounce traktowałem przykładnie. Nie biegały ze mną po terenie, nie brudziły się nadmiernie. Nie zaliczyły nawet żadnego startu w zawodach. Można rzec, iż w podręcznikowym stylu przebiegłem w nich 500 km zgodnie z przeznaczeniem.

Dziura i rozpruty szew

Właściwie od połowy tego dystansu zacząłem zauważać, że buty się zużywają w tych samych miejscach co Asics Gel Pulse 4. Siatka na wysokości dużego palca zaczęła się przecierać od środka. Jeszcze w okolicach 400 km nie pękła, ale przetarcie było widoczne i szew łączący siatkę z tworzywem zdawał się pękać. Dopiero kilka treningów później przyszedł punkt kulminacyjny. W siatce zrobiła się dziura, przez którą przezierał mój duży palec, a szew puścił zupełnie. Po dokładnej obdukcji butów, na jaw wyszły jeszcze inne wady - przetarcia wewnątrz buta, na wysokości pięty.





Przetarcie


Następnego dnia oddałem buty do reklamacji w Go Sport. Po pięciu dniach ta została rozpatrzona pozytywnie, a ja zgłosiłem się po nowe buty do sklepu. Ceny regularne odstraszały, a promocyjne modele był wybrakowane. Nie chciałem kupować już Asics'a, ale właściwy brak konkurencji zmusił mnie do tego. Wziąłem mocno podstawowy model Asics Galaxy 7 za 189 zł. Wiem, że można kupić je taniej w sieci, ale wolałem dołożyć. Dwadzieścia czy trzydzieści złotych więcej, a zyskałem pewną możliwość reklamacji. Biorąc pod uwagę dwa poprzednie przypadki, nie łudzę się, że buty wytrzymają długo. Pewnie następne kilkaset kilometrów. Wtedy przyda się możliwość reklamacji w ogólnopolskiej sieci sklepów.

Podeszwa po 500 km


O ile o butach można mówić różne opinie to z tego miejsca chciałbym zarekomendować serwis sklepów Go Sport. Przed pierwszą reklamacją naczytałem się o nim wiele nieprzyjaznych opinii. Muszę zdementować te pogłoski. Może kiedyś serwis działał słabo i pozytywnych reklamacji było niewiele, ale od tego momentu jakość sklepu chyba się poprawiła. Mój przykład może być tego potwierdzeniem. Dwie pozytywnie rozpatrzone reklamacje, dobry kontakt i wzorowa obsługa. Serwis polecam.

Tomasz Duda

Rajd Wiosenny 2014 UKT Mimochodek Pogórze Ciężkowickie, Pogórze Rożnowskie - relacja

$
0
0
Rajd Wiosenny 2014 UKT Mimochodek Pogórze Ciężkowickie, Pogórze Rożnowskie - relacja

W drugiej dekadzie kwietnia, jak co roku odbył się Rajd Wiosenny Uczelnianego Klubu Turystycznego „Mimochodek”. Jako iż miałem okazje go prowadzić, chciałbym przedstawić skrótową relację z tego wydarzenia.
Teren tegorocznej eksploracji wybrany został jeszcze w zimie. Zdecydowaliśmy się podjąć marsz przez tereny do tej pory nieznane klubowi z Lublina – pogórza. Choć tereny te nie są zbyt wybitne (w sensie dosłownym), a szlaki w dużej mierze prowadzą już asfaltowymi drogami postanowiliśmy zaryzykować i postawić na nowatorstwo. Pomysłowi przewodziła idea, aby po raz kolejny nie drążyć tematu Bieszczadów czy innych pasm Beskidów, schodzonych na Rajdach Jesiennych wzdłuż i wszerz. Wybraliśmy Pogórze Ciężkowickie i Rożnowskie, oraz przewidzieliśmy limit miejsc na 20, który szybko udało się zapełnić.  Sam zająłem się zaplanowaniem trasy i mając w pamięci ubiegłoroczny szybki marsz, w tym roku postanowiłem nieco wydłużyć kilometraż – 27 km do przejścia jednego dnia i 21 km drugiego.



Sobota 12ego kwietnia rozpoczyna się dla każdego uczestnika rajdu skoro świt, a właściwie jeszcze w nocy. Wyjazd o 6:00 rano i kierunek południe – Rzeszów, Pilzno, Ryglice. Przejazd przebiega właściwie bez kłopotów. Na ostatnich kilometrach GPS kierowcy wodzi nas wprawdzie po leśnych ścieżkach, ale o 11:00 udaje się go poskromić i wreszcie dotrzeć do Ryglic, a nawet dwa kilometry dalej, na podejście. Z busa wychodzimy przy przejmujących wietrze i niezbyt ciekawej aurze. Termometr nie dochodzi do 10 stopni powyżej zera.

Postój pod Ostrym Kamieniem

Początkowo niemrawo, ale wkrótce coraz szybciej zaczynamy marsz i rozgrzewamy się. Idziemy wąskimi drogami za szlakiem niebieskim na południe. Po wejściu w las szlak zbacza, a my podążamy dalej drogą. Za kilkaset metrów skręcamy na zachód i na szlak żółty – osiągamy Ostry Kamień (527 m npm). Tam urządzamy pierwszy śniadaniowy postój, a posiliwszy się zaczynamy marsz Pasmem Brzanki. Okolica jest bardzo urokliwa. Na drzewach znać już ślady wiosny i ptaki śpiewają, tylko pogoda zdaje się być niepewna, a chmury ciemne. Przechodzimy przez malowniczo położony przysiółek Ratówki i po chwili osiągamy najwyższe wzniesienie pasma – Brzankę (534 m npm). Tam zatrzymujemy się na kolejny postój. Niektórzy kupują w schronisku ciepły posiłek, inni okupują wieże widokową usytuowaną kilkadziesiąt metrów dalej, właściwie każdy ma zajęcie. Miłą atmosferę trzeba jednak wkrótce przerwać, bo już po południu, a przed nami prawie 20 km do przejścia.

Widok z wieży na Brzance


Z Pasma Brzanki schodzimy szlakiem niebieskim, który będzie towarzyszył nam już cały dzień. Niebawem docieramy do Jodłówki Tuchowskiej, gdzie oznaczenia marszruty nie pokrywają się z mapą. Widocznie niedawno zostały zmienione i aż do Rzepiennika prowadzą drogą biegnąca na zachód w stosunku do pierwotnego szlaku. Dominują drogi utwardzone i urozmaicony krajobraz.  Z Rzepiennika Strzyżewskiego idziemy dalej w kierunku zachodnim przez las, skrywający cmentarze z czasów II wojny światowej – żydowski i partyzancki w wiosce Dąbry. Kilometr dalej, przy drodze do Ciężkowic usytuowany jest kolejny cmentarz – tym razem z I wojny światowej.  Na tym etapie szlak zbacza z drogi głównej i prowadzi wąską dróżką. Nią docieramy do Ciężkowic, choć przed nami jeszcze ponad 3km szlaku.

Rzepiennik Strzyżewski


Niedawno minęła siedemnasta, a asfalt każdy już odczuł w podeszwach, toteż entuzjazm kształtuje się na umiarkowanym poziomie. Jednak najbardziej atrakcyjna wizualnie część trasy przed nami. Niebawem wchodzimy pomiędzy domy i na podejściu zagłębiamy się w lesie. Szlak wiedzie teraz mocno urozmaiconym terenem, prowadząc przez doliny potoków i wspinając się po ich zboczach. W pewnym momencie wyrastają przed nami twory skalne i malutki strumyczek cieknący po twardym podłożu. Dotarliśmy do tzw. Wodospadu Ciężkowickiego, który tworzy kilkadziesiąt metrów swego rodzaju kanionu skalnego. Wygląda to naprawdę imponująco jak na lokalne pagórki, do tego jest wiele ścieżek wśród skał. Urządzamy postój, a  większość wykorzystuje go na aktywne spędzanie wolnego czasu, chcąc dotrzeć do źródła wodospadu.


Wodospad Ciężkowicki


Po kilkunastu minutach idziemy dalej, a szlak powoli wyprowadza nas z doliny. Teraz kolej na Rezerwat Skamieniałe Miasto, który właśnie przemierzamy. Przy pierwszej „Skale z Krzyżem” zatrzymujemy się dłużej i podziwiamy panoramę miasta, widoczną jak na dłoni. Większą cześć Rezerwatu przechodzimy jednak nie zatrzymując się już dłużej przy obiektach. W Rezerwacie ścieżka jest dobrze oznaczona i wydeptana, a skalne twory oznaczone zwyczajowymi nazwami. To zdecydowanie dobre rozwiązanie zapraszające do dłuższej kontemplacji i  nakierowujące nieco wyobraźnię na wizje autora, z którą nie musimy się zgadzać. Granicę Rezerwatu witamy przy drodze wojewódzkiej prowadzącej do Ciężkowic. Centrum miasta osiągamy około dziewiętnastej, przy ostatnich minutach światła dziennego.



Skamieniałe Miasto


Na miejscu wytwarza się dziwna sytuacja i możemy stwierdzić,  że PTSM w którym mieliśmy nocować jest zamknięty, a do właściciela nie można się dodzwonić. Nie mając lepszego wyboru korzystamy z wiadomości tubylców, którzy bez problemów identyfikują posiadłość Pana X.  Po wizycie właściciel PTSM znajduje się i przekazuje nam klucze do obiektu. Nawiasem mówiąc jest to niezbyt przyjemny człowiek, zdający się winić nas za niedziałający telefon i brak jakiegokolwiek kontaktu. W krótkich słowach wyrzucam mu co sądzę o sytuacji, czym jednak niebyt się przejmuje, a i pozostaje obojętny. Najważniejsze, że przekazuje klucze, zbiera pieniądze i opuszcza budynek. Mamy wreszcie spokój i po całodziennym marszu możemy skupić się na sporządzaniu jedzenia i opróżnianiu szkła.



Ciężkowice



W leniwą niedzielę 13 kwietnia, wbrew obawom o pogodę, budzi nas słońce, którego właściwie nikt, a przede wszystkim meteorolodzy,  się nie spodziewał. Choć wieczór był imprezowy i skończył się parę godzin temu, rozbudzanie towarzystwa idzie bardzo sprawnie. Szybka toaleta, sprzątanie i śniadanie, a kilka minut po dziewiątej możemy już wychodzić na trasę. Dzisiaj znowu instynktownie szukamy niebieskiego szlaku i przekraczamy Rzepiankę w marszu na zachód. Stosunkowo ruchliwa droga po kilometrze kończy się, nieopodal dworku Ignacego Paderewskiego w Kąśnie Dolnej.  Nieopodal  malowniczo położonej budowli widnieją kolejne znaczki szlaku, które wyprowadzają nas na podejście. Ścieżka wiedzie przez park i las, by doprowadzić nas do asfaltowej dróżki wśród pól.  Nią zmierzam na zachód, idąc grzbietem niebyt wypiętrzonego pasma wzniesień. W oddali widzimy wieżę widokową w Styrkach, do której docieramy kilkadziesiąt minut później. W tym miejscu zatrzymujemy się na dłużej i odpoczywamy przy akompaniamencie promieni słonecznych.

Styrki
Wiosna ;)


Następnie podążając za niebieskimi oznaczeniami mijamy Bruśnik i wędrujemy długim podejściem  na kolejne wzniesienie. Z drogi którą podążamy rozpościera się znakomity widok na całą dolinę i sąsiednie wzniesienia, choć twarda nawierzchnia szybko nudzi się obutym stopom. W Bukowcu dajemy odpocząć nogom i korzystamy z ostatnich słonecznych chwil tego dnia. Niebo systematycznie się chmurzy, aż wreszcie staje się szare.  Przez Bukowiec maszerujemy w psującej się pogodzie. W miejscowości zmieniamy szlak na zielony i kierunek na północny, po czym niebawem docieramy do pięknego drewnianego kościoła pw. Niepokalanego Serca NMP i Rezerwatu Diable Skały. Oba obiekty , zarówno naturalny i architektoniczny robią na nas duże wrażenie.

Widok z wieży w Styrkach

Już grupo po południu, a znaki wskazują jeszcze godzinę marszu do Jamnej. Niebawem ruszamy w drogę, która w większości prowadzi nieutwardzonymi gruntami leśnymi. Po niemal całym dniu deptania asfaltu to bardzo miłe urozmaicenie i odpoczynek dla stóp. Samą miejscowość osiągamy kilkadziesiąt minut później. Okolica jest położona bardzo malowniczo – położona wśród lasów na wzgórzu. Nie zatrzymujemy się, ale kierujemy za znakami wskazującymi bacówkę PTTK. Niebawem docieramy do obiektu, który niestety jest zamknięty. Nie mając lepszego wyjścia, zadowalamy się odpoczynkiem w zabudowaniach knajpy leżącej 200 metrów dalej. Pogoda nie wróży nic dobrego, a większość z nas kontempluje niebo w oczekiwaniu na realizacje zamówień kulinarnych.  Po telefonie do kierowcy i upływie niepełnej godziny, z pełnymi brzuchami szukamy szlaku żółtego, który ma wyprowadzić nas do doliny. Zejście z niemal 500 metrowego wzniesienia zajmuje około 20 minut. Z lasu wychodzimy prosto na parking w miejscowości Paleśnica Potoki. Zgrywamy się idealnie, mogąc od razu wsiąść do oczekującego naszego przyjścia busa. Niemal dokładnie wtedy zaczyna kropić drobny deszcz, który z upływem czasu przybiera na sile. Jak na życzenie zdążamy uchronić skórę i w stanie suchym możemy dojechać do Lublina przed dwudziestą drugą.

Kościół Bukowiec

Rezerwat Diable Skały


Tegoroczny Rajd Wiosenny UKT Mimochodek okazał się przedsięwzięciem nader udanym. Trasa, choć wydłużona, została zrealizowana w całości i we właściwym czasie. Asfalt trochę dał znać o sobie stopom, ale taka jest właśnie specyfika pogórzy – urbanizacja pociąga za sobą utwardzanie ścieżek. Na eksploracje tych terenów zdecydowanie polecałbym rower. Okolica jest bardzo ciekawa. Pomijając oczywiście kwestie widokowe, na uwagę zasługuje lokalna architektura sakralna i rezerwaty przyrody z różnorodnymi formacjami skalnymi. Po prostu jest na co popatrzeć. Mnie się bardzo podobało, z pewnością kiedyś tu wrócę. Mam nadzieję, że uczestnikom również.
Pozdrawiam
Tomasz Duda


Karczówka i świętokrzyski trail vol. 2

$
0
0
Karczówka i świętokrzyski trail vol. 2

Sentyment do Gór Świętokrzyskich po raz kolejny obudził się we mnie podczas ostatniego pobytu w domu rodzinnym. Wszystko przyszło spontanicznie, ale odrobiną siły woli udało mi się zamienić zwykły wyjazd na wycieczkę krajoznawczą.
Wszystko zaczęło się w przedświąteczną środę, kiedy zostałem poproszony o pełnienie roli kierowcy do Kielc. Jako iż nie często ostatnio miałem ku temu okazję, prowadzić lubię  i lepszymi zajęciami jakoś nie grzeszyłem, przyjąłem taką propozycję z zadowoleniem.  Następnego dnia, przed południem wyjechałem. Droga zajęła około godziny, a czas ten upłynął w mgnieniu oka. Pogoda klarowna, wkoło kwitnący krajobraz i piękne widoki rodzinnych stron.
Dotarłszy do miejsca przeznaczenia, okazało się że dysponuję dłuższą chwilą wolnego czasu. W pewnym momencie mój wzrok obserwujący horyzont zatrzymał się na sylwetce kościoła na wzgórzu, górującego nad okolicą ponad kilometr dalej. Od razu skojarzyłem – przecież jestem niedaleko wzgórza Karczówki, na południowy zachód od centrum Kielc.
Karczówka to przede wszystkim wzniesienie wysokości 340 m npm, najwyższe w Paśmie Kadzielniańskim Gór Świętokrzyskich. Tu umiejscowiono rezerwat krajobrazowy o tej samej nazwie, stanowiący swoistą enklawę w centrum miasta. Do obiektu prowadzi żółty szlak spacerowy z Kielc, tu również początek swój bierze pieszy szlak czerwony.














Okolica porośnięta jest lasem sosnowym, a na szczycie stoi budowla sakralna.  To kościół pw. Karola Boromeusza i klasztor powstały na początku XVII wieku, jako wotum za ominięcie miasta przez zarazę. Zespół początkowo zarządzany przez bernardynów, prezentuje mieszankę stylów architektonicznych – późnego renesansu i wczesnego baroku. Dziś pod opieką księży pallotynów, jest poddawany pracom renowacyjnym. Kościół aktualnie funkcjonuje…













Pomijając walory architektoniczne budowli Karczówka to moim zdaniem przede wszystkim bardzo urokliwe miejsce. Ze wzniesienia rozpościera się piękna panorama Kielc, przy czym jednocześnie panuje tu sielanka i spokój. Enklawa w środku wojewódzkiego miasta ma w sobie coś specyficznego, co charakteryzuje miejsca podobnego typu - przeskok z miejskiego zgiełku w spokój rezerwatu krajobrazowego.



Miejsce to chciałem odwiedzić już jakiś czas temu, kiedy zainteresowałem się nim, jadąc busem w kierunku Strawczyna. Zalesione wzniesienie w centrum miasta, na szczycie kościół. Od pierwszego spojrzenia przyciągnęło moją uwagę, a zainteresowanie pobudzał fakt, że kompletnie nie wiedziałem co to za miejsce i mimo częstych wizyt w Kielcach nie miałem o nim pojęcia. We wspomniany, przedświąteczny czwartek postanowiłem konstruktywnie spędzić wolny czas w Kielcach. Nie znając ułożenia ulic, instynktownie skierowałem się w kierunku wzgórza. Sylwetka kościoła bardzo dobrze wskazywała drogę. Niespełna pół godziny później byłem już na szczycie i byłem bardzo zadowolony ze spaceru. Choć czas pozwolił mi tylko na pobieżne obejrzenie rezerwatu i zespołu sakralnego, mam nadzieje rychle to wrócić i zachęcam do odwiedzenia tego miejsca.



Podczas powrotu z Kielc postanowiłem skorzystać natomiast z okazji i „złapać” jeszcze trail w malowniczych okolicznościach przyrody. Za obszar eksploracji obrałem Chęciny i o wizytę w tej miejscowości przedłużyłem sobie drogę do domu.  Zatrzymałem się na parkingu „Biedronki”, kilometr od centrum miasta, przebrałem i trochę nierozważnie bo bez rozgrzewki rozpocząłem wolny trucht w kierunku górującego nad miejscowością zamku.




Za pierwszy cel obrałem sobie znalezienie żółtego szlaku turystycznego, który miał stać się główną osią biegu. Zamiast podążyć do remontowanego centrum Chęcin skręciłem bardziej na lewo i skierowałem się ku budynkowi kościoła niezbyt stromym podbiegiem.  Od budowli skręciłem w kierunku wzgórza i po chwili natknąłem się na żółte znaczki. Szlak początkowo prowadził trawersem, a następnie wzdłuż granicy lasu wspinał się na wzgórze zamkowe. Nastromienie było dość znaczne i najbardziej odczułem je w palących mięśniach ud. Kilka minut później, stałem już przed bramą charakterystycznego zamku „kazimierzowskiego”, skąd roztaczała się wspaniała panorama na kwitnącą okolicę. Do klimatycznej budowli nie miałem zamiaru dziś wchodzić – w środku byłem nie raz, a tego dnia nie chodziło o zwiedzanie.  Zatrzymałem się tu na kilkadziesiąt sekund, zrobiłem parę zdjęć i ruszyłem w dalszą drogę.



Ze wzgórza zamkowego (355 m npm) szlak żółty schodził prosto w dół. Nie sprzyjało to bieganiu, ale krótki odcinek po skałkach pokonałem dość szybko. Gdy teren stał się bardziej płogi, bieg nabrał prawdziwego znaczenia. Początkowo lasem, następnie drogą pokonywałem kolejne odcinki. Niebawem skręciłem w prawo, tym razem biegnąc za wskazaniami zielonej ścieżki edukacyjnej. Tu po przelotnym pobycie w lesie, czekał mnie coraz bardziej stromy podbieg na górę Rzepkę (357 m npm). Wzniesienie w większości  zadrzewione, od wschodniej strony zakończone jest malowniczym urwiskiem, stanowiącym pozostałość po kamieniołomie. Ze szczytu rozpościera się piękna panorama na południowe pasma Gór Świętokrzyskich i dolinę Białej Nidy. Zobaczyłem stąd mój kolejny cel, czyli niewysokie pasmo Chrostyni.




Z góry Rzepki zbiegłem na południe, długim i niezbyt stromym stokiem, podziwiając rozległe widoki zielonej doliny. Niebawem dotarłem do zabudowań miejscowości Korzecko, dbając o to żeby trafić za nielicznymi oznaczeniami i klucząc obok zabudowań.  Czwarty kilometr rozpocząłem już na podbiegu kolejnego pasma wzniesień. Ścieżka najpierw kryła się w lesie, następnie biegła trawersem wśród drzew, aby wreszcie łagodnym terenem znaleźć się na grzbiecie wzniesień. Pierwszym wzgórzem jakie minąłem były Glinianki (335 m npm). Szlak prowadził dalej drogą po grzbiecie i wśród lasu. Sucha, miękka ścieżka, zieleniące się drzewa po drodze i intensywne słońce przebijające się przez korony drzew. Te okoliczności stanowiły wspaniałe otoczenie po pokonywania kilometrów.



Pasmem biegłem jeszcze kilka minut , a zawróciłem niedługo po osiągnięciu siódmego kilometra, gdy szlak zaczął schodzić w dół z głównego grzbietu.
Powrotna droga okazała się równie przyjemna. Pasmo pokonałem bardzo szybko i biegnąc po znanej ścieżce, dotarłem do miejscowości osiągnąwszy drogę, którą teraz kierowałem się do Chęcin. W drodze powrotnej nie biegłem już przez górę Rzepkę, ale stricte za znakami szlaku żółtego. Zaczął się długi podbieg, który choć łagodny przypomniał mi, że jednak ponad dziesięć kilometrów pokonałem już po naturalnym i pagórkowatym terenie.




Od rozpoczęcia biegu minęła już ponad godzina, gdy dotarłem do podnóża góry Zamkowej. Okolica ciągle poddawana pracom remontowym była trochę opustoszała. Za ostatni podbieg zabrałem się niespiesznie, truchtając wśród lasu. Kilkadziesiąt metrów skalistego odcinka do bramy zamkowej w górę pokonałem przeskakując po skałach. Zadowolony ale szczęśliwy spojrzałem ostatni raz na panoramę wieczornych Gór Świętokrzyskich. Chwilę później pędziłem na złamanie karku w kierunku północnym. Najpierw do zamku, następnie w kierunku centrum i do samochodu, pod Biedrę :).








Opisaną przeze mnie trasę w okolicach Chęcin proponuję każdemu miłośnikowi traili, którzy dysponuje odrobiną wolnego czasu. Pokonany przez mnie odcinek mierzy 14 kilometrów i niecałe 300 m różnicy wzniesień, wiedzie urozmaiconym i suchym terenem. Po drodze wspaniałe widoki, klimatyczne otoczenie i zabytki architektury. Warto.
Pozdrawiam.

Endomondo:



Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem

$
0
0
Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem



          Szlak wyżynny zachodni prowadzi dolinami rzek Czechówki, Bystrej, Grodarza oraz wierzchowinami. W swoim biegu przecina Płaskowyż Nałęczowski wkraczając na obszar Równiny Bełżyckiej. Jest to jeden z najbardziej popularnych szlaków turystycznych okolic Lublina, ze względu na przebieg przez historyczne miejscowości i urozmaicony krajobraz lessowy. Liczy 60,8 kilometrów długości.
Pomysł przemierzenia szlaku czerwonego nie ma głębokiej ideologii. Już jakiś czas temu nosiłem się z tym zamiarem, ale nigdy nie było wystarczającej motywacji do podjęcia takiego dużego wysiłku. Kilka lat temu nawet przemierzyłem tenże szlak odcinkami, ale nigdy w całości. W tym roku przyświeciła mi nowa motywacja i zapalenie biegami przygodowymi. Po co iść, kiedy można wykonać szybki marszobieg i nie tracić zbyt wiele czasu? Wiedziałem, że jest to wykonalne bez większych problemów, nauczony doświadczeniami tegorocznego „Skorpiona” i „Rajdu Dolnego Sanu”. W zamiarze wykonania takiego przejścia przyświecała mi także idea konsekwencji treningu wytrzymałościowego. Takie przejście było wymagane pod względem utrzymania cyklu comiesięcznych treningów przygotowujących do majowego „Kieratu” i tegorocznego wyjazdu do Kirgistanu na Khan Tengri. Przygotowań konkretnych nie czyniłem, gdyż z uwagi na znikomą rangę przedsięwzięcia nie były one wymagane. Skończyło się na tym, iż wieczorem przed wyjazdem namówiłem Janusza i Janka oraz spakowałem malutki plecak. Reszta całodziennego treningu miała się jakoś wykrystalizować.


Początek szlaku dla naszej trójki zaczął się w Kazimierzu Dolnym, gdyż świadomość zmniejszającej się odległości od mieszkania miała skuteczne działać motywacyjnie. Do miasta nad Wisłą dotarliśmy około godziny 9:30 i bez zwłoki udaliśmy się w kierunku południowym, opuszczając słynną kazimierską starówkę. Na obrzeżach Kazimierza przepakowaliśmy się i od marszu rozpoczęliśmy nasz trening.
Pierwsze kilometry podejmujemy spokojnie. Trzeba powoli wdrożyć ciało w ruch, aby nie wypalić się na długim podejściu. Szlak słabo oznaczony, systematycznie wiedzie nas na wschód i wyprowadza łagodnie z doliny Wisły. Pogoda dopisuje, co naocznie stwierdzamy mijając ukwiecone sady okolic Kazimierza. Kwitnie akurat wiśnia, a okolica wyglądała naprawdę przepięknie.



Na prostych odcinkach i z górki przechodzimy w powolny i stabilny trucht. Towarzyszy nam kwietniowe słońce, chłodny wiatr i temperatura w okolicach dwudziestu stopni powyżej zera. Warunki idealne. Trasa wiedzie przez drogi gruntowe i świeże asfaltówki, z racji porannej pory jeszcze opustoszałe. Za Rąblowem, po minięciu pomnika partyzanckiego zagłębiamy się w las. To jeden z przyjemniejszych odcinków, który pokonujemy pomiędzy zieleniącymi się drzewami. Wychodząc z lasu zmierzamy asfaltową drogą na wschód mijając wiejskie zabudowania.  W oddali widać już wieżę kościoła w Wąwolnicy, która majaczy na horyzoncie. W kierunku miejscowości przemieszczamy się drogami polnymi, a ten fragment szlaku kończymy efektywnym zbiegiem przez wąwóz lessowy.



Za Wąwolnicą szlak wiedzie na północ od drogi wojewódzkiej odcinkiem wyżynnym. Te kilka kilometrów dzielące nas od Nałęczowa w większości maszerujemy. W uzdrowiskowym mieście zatrzymujemy się przy sklepie w celu uzupełnienia płynów i posiłku. Pogoda trochę się pogarsza, a słońce zasnuwa się wysokimi chmurami. Mimo wszystko jesteśmy zadowoleni z pokonania ponad dwudziestu kilometrów – jednej trzeciej trasy.



`Po krótkim postoju w Nałęczowie zmierzamy dalej, na południe od miasta. Po kilku kilometrach szlak prowadzi wzdłuż doliny rzeki Bystrej. To chyba jeden z najbardziej malowniczych odcinków, który działa na nas bardzo motywacyjnie. Przemierzamy go w większości biegiem po miękkim podłożu. Wychodząc z doliny rzecznej, wiejskimi drogami asfaltowymi zmierzamy w stronę Wojciechowa. Na horyzoncie z oddali widać charakterystyczną XVI wieczną wieżę ariańską, która odcina się od płaskiego krajobrazu. W miejscowości po raz kolejny zatrzymujemy się przy sklepie, nie wiedząc gdzie spotkamy kolejny punkt uzupełnienia żywności. W miejscowości kończy się moja mapa i musze posługiwać się zdjęciem szlaku zrobionym około godziny wcześniej.



W Wojciechowie daje o sobie znać słabe oznaczenie szlaku, które sprawia że nadrabiamy kilkaset metrów. Po wyjściu z miejscowości szlak biegnie mniej urozmaiconym terenem – w większości polnymi drogami ciągnącymi się po horyzont. Nie odpuszcza również wiatr wiejący nam prosto w oczy tumanami lessu, który zalega na polnych drogach. Pogoda staje się gorsza z godziny na godzinę, ale mamy nadzieję, że deszcz dziś nam odpuści. W monotonnym odcinku miłą odmianą jest leśny fragment szlaku, prowadzący nieopodal Radawca.



Od wyjścia z  lasu, ostatnie kilkanaście kilometrów szlak biegnie w całości drogami utwardzonymi asfaltem i szutrem. W Motyczu prowadzi nawet wzdłuż popularnej drogi wyjazdowej z Lublina, gdzie mijają nas rozpędzone samochody. Ten odcinek wspominam najmniej przyjemnie. W Motyczy odłącza się od nas Janek, który uznaje, że stamtąd pójdzie bezpośrednio do domu i oszczędzi tym samym na czasie.
Od tego momentu wraz Januszem niemal bez przerwy biegniemy, czując rezerwy siły, jakie pozostały nam po marszu. Odcinki podejść pokonujemy szybkim marszem, ale im bliżej Lublina, tym rzadziej przerywamy bieg. Około dziesięciu kilometrów od miasta zatrzymujemy się na ostatni postój i posiłek, aby ten fragment szlaku pokonać bez przerw.



Gdy docieramy do granic miasta czeka nas niemiła niespodzianka. Nie docieramy do pierwotnego końca szlaku pod Muzeum Wsi Lubelskiej, gdyż nieopodal trwa budowa nowej drogi szybkiego ruchu. Musimy okrążać cały ten teren i gonić po osiedlach w poszukiwaniu przejścia do ulicy Nałęczowskiej. Gdy docieramy tam, drogę do domu mamy już prostą.



Szlak czerwony kończymy pod blokiem, po około 9,5 godzinach marszobiegu. Pomimo iż Endomondo nie chciało współpracować i cały szlak nie został zapisany, to jednak z mapy wynika, iż pokonaliśmy około 64 kilometrów. Kiedyś przyjdzie pora na wschodnia cześć szlaku, ale to inna bajka i większy kilometraż. Hej 
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Mimochodkowa majówka w Gorganach 2014

$
0
0
Mimochodkowa majówka w Gorganach 2014


Miejsca biwaków oznaczyłem punktami

Tegoroczny weekend majowy przyszło mi spędzić na Ukrainie. Przyznam wprawdzie, ostatnimi laty brakowało mi kontaktu z tym krajem i jego naturą. O czasu przejścia Ukraińskich Karpat Wschodnich minęło już prawie trzy lata lecz wspomnienia pięknych i odludnych gór nawiedzały mnie jeszcze nieraz. Co więcej – kierowała mną również ciekawość. W 2011 r. przeszliśmy właściwie wszystkie pasma poza Gorganami i pewien niedosyt pozostał. Oczyma wyobraźni nieraz widziałem te zakątki Ukrainy, które w środowisku zyskały tajemnicze miano „najdzikszych gór Europy”….
 Pomimo prób wyjazdu na Ukrainę, czas wolny ostatnich lat jakoś nie potrafił zorganizować się tak, abym mógł powrócić w tę część Karpat.  Z pomocą przyszedł mi piąty rok studiów i możliwość wygospodarowania kilku dni weekendu majowego.
Już kilka miesięcy wcześniej na tą okazję snułem plany związane z Ukrainą i gdy znajomy rzucił pomysłem, aby wyjazd klubowy „Mimochodka” zorganizować do naszych południowo-wschodnich sąsiadów, nie omieszkałem się wtrącić. Od tamtego czasu stałem się zapalonym orędownikiem wyjazdu w Gorgany. Pomimo napiętej sytuacji na Ukrainie i przestrogom mądrych ludzi, iż niebezpiecznie pchać się tam w niespokojnych czasach, wyjazdu nie odwołaliśmy.

Mimochodkowa grupa backapacker’ów początkowo bardzo się podzieliła. Za punkt zborny obraliśmy Lwów, a każdy miał do tego miasta dostać się według własnych upodobań. Większość gawiedzi przyjechała samochodami, ja wraz z Januszem wybraliśmy opcję autostopową relacji Lublin-Przemyśl. Droga w znakomitej pogodzie upłynęła nam bardzo szybko. Niewiele musieliśmy pomachać , by dzięki uprzejmości dwóch kierowców, po południu 30ego maja, dotrzeć do Przemyśla.
W mieście spotkaliśmy się z Anitą i Pawłem, po czym razem pojechaliśmy w kierunku przejścia granicznego w Medyce. Samochód został zostawiony w miejscowości, w znanym już miejscu pod kościołem, po czym na piechotę udaliśmy się w stronę „wąskiego gardła”.
Samo przekroczenie granicy ku mojej uciesze odbyło się bez problemów. Nie było kolejek, toteż po upływie godziny staliśmy już na ukraińskiej ziemi, a pierwszą czynnością jaką tam wykonaliśmy była wizyta w lokalnym sklepie. Po kilkudziesięciu minutach, wszyscy już okupieni w kolorowe specyfiki wtaczaliśmy się do przepełnionej marszrutki.
Droga do Lwowa trwała około 2 godzin. Na trasie dostrzegliśmy poprawę stanu drogi głównej do miasta, powstałej z okazji Euro 2012 i  niepokojem obserwowaliśmy pogarszającą się pogodę. Prognozy na weekend majowy kształtowały się tragicznie. Synoptycy zapowiadali kilka stopni powyżej zera i deszcz, który miał stać się codziennością przez najbliższy tydzień. Póki co niebo zasnuło się chmurami, ale przyjemna temperatura i nowe otoczenie jakoś dodawały otuchy.
We Lwowie postanowiliśmy konstruktywnie wykorzystać czas wolny, którego mieliśmy aż nadto. Pociąg do Kołomyi i Tatariva jaki zarezerwowali nam znajomi Ukraińscy odjeżdżał dopiero po 1 w nocy, toteż do tego czasu postanowiliśmy poszwendać się po mieście. Starówka wieczornego Lwowa wyglądała bardzo klimatycznie zachęcająco do spędzenia dłuższej chwil. Z przykrością opuszczaliśmy ją przed północą, by wrócić na dworzec kolejowy i wyczekiwać znajomych.
Mimochodkowa ekipa wraz z trzema zaprzyjaźnionymi Ukraińcami pojawiła się niedługo przed 1 i razem mogliśmy załadować się do pociągu. Miejsca było niewiele, a w środku panował duszny i swojski klimat, charakterystyczny dla ukraińskiej kolei. Kto był, ten wie, kto nie był – ten powinien spróbować. Pomimo później pory snu zaznaliśmy niewiele. Z kilkunastu osób wykrystalizowała się kilkuosobowa ekipa wzajemnej adoracji, za cel postawiwszy sobie spędzenie nocy na rozmowie.  Wtórowała temu żonglerka ukraińskim szkłem, z którego po kolei znikała kolorowa zawartość. Jednym słowem – było przyjemnie znaleźć się w tym miejscu i z taką kompanią.


O 6 rano czasu lokalnego na stację w Kołomyi wytoczyło się kilkanaście zjaw, które mimo woli brnęły w nieznanym kierunku. Jeden z Ukraińców zaprosił nas do swoich dziadków, gdzie przy znakomitym śniadaniu przetrwaliśmy czas oczekiwania na przesiadkę. Dwie godziny później, wraz z nieprzebranym tłumem Ukraińców szturmowaliśmy już niewielką elektriczkę, która miała zawieść nas do Tatariva. W tym pociągu również klimat nas nie zawiódł. Gwar, radość, muzyka wtórowała nam jeszcze prawie trzy godziny.


W Tatarivie uzupełniliśmy prowiant i spożyliśmy śniadanie. Do szlaku turystycznego pozostało jeszcze kilka kilometrów deptania asfaltem, więc szybko pojawił się pomysł pokonania tej odległości niekoniecznie na własnych nogach. Długo nie musieliśmy czekać by zostać zagadanym przez jednego z tubylców, który za pomocą małej i rozklekotanej „masziny” podjął się przewiezienia nas w pożądane miejsce razem z plecakami. Sprawa rozwiązała się połowicznie. Ukrainiec bowiem zebrał nam plecaki, ale w drodze wykalkulował, że trzynastu osób w pięcioosobowy samochód nie zmieści i w akcie desperacji zatrzymał dla nas przejeżdżającą marszrutkę. Po takich perypetiach, w kilkanaście minut znaleźliśmy się przy wejściu na szlak, gdzie czekały nasze plecaki.



Na początku przywitało nas zalesione podejście i deszcz. Pogoda, która od rana zapowiadała się nadzwyczaj optymistycznie, postanowiła spłatać nam figla gdy stawialiśmy pierwsze kroki pod górę. W konsekwencji na koszulkę trzeba było narzucić kurtkę, na plecak pokrowiec i tak ubranym pokonywać serpentyny podejścia. Siąpiący deszcz wtórował nam przez kilka godzin, aż do osiągnięcia grzbietu. W marszu okazało się, że w górach nie byliśmy sami. Co jakiś czas mijaliśmy krajowych turystów, którzy w pstrokatych strojach wybrali się w tutejsze góry.
Na grzbiecie, gdzie zbiegały się dwa szlaki urządziliśmy postój. Okazało się, że samotność nie będzie nam doskwierać, a miejsce jest bardzo uczęszczane przez Ukraińców.  Mimo iż deszcz przestał padać zrobiło się całkiem chłodno, toteż po krótkim posiłku podjęliśmy dalszy marsz.



Szlak prowadził grzbietem. Według mapy czerwony, według oznaczeń w terenie zielony, był oznaczony stosunkowo dobrze jak na lokalne standardy. Przez pierwsze godziny maszerowaliśmy zalesionym trawersem, by wyjść na połoninę, omijając szczyt Chomiak (1542 m npm). W oddali majaczył już cel, który z tej perspektywy wydawał się bardzo wybitny – szczyt Siniak (1666 m npm). Aby dostać się do niego pokonaliśmy najpierw odcinek prowadzący przez las, który systematycznie przeszedł w wielkie gruzowisko poprzecinane pasami kosówki. Marsz po tym terenie wydawał się początkowo miłą odmiennością. Kamienie dawały stabilny grunt i przeskakiwanie z jednego na drugi było całkiem zabawne. Gdy jednak z upływem kilometrów teren nie zmienił się, a my minęliśmy już szczyt Siniaka, stopy zaczęły piec, a kolana boleć od wymagającego podłoża.



Spacer aż do szczytu Małego Gorgana (1592 m npm) umilała nam piękna pogoda. Wprawdzie widać było przechodzące nad dolinami smugi deszczu, jednak w tamtej chwili bynajmniej nam to nie przeszkadzało.  Na szczycie urządziliśmy dłuższy postój, aby poczekać na całość rozwleczonej już ekipy. Tak właśnie pokrótce można opisać nasz sposób marszu. W awangardzie szło kilka osób swoim szybszym tempem, by po dojściu do określonego punktu odpoczywać i czekać na pozostałych.



Z Małego Gorgana zeszliśmy na południe. Stok pokryty ruchomym gruzowiskiem okazał się bardziej stromy niż mogłoby się to wydawać i wymagał zachowania uwagi. Kamienie sypały się spod nóg i trzeba było ostrożnie stawiać kroki, żeby nie zrobić krzywdy sobie i innym.  Zejście do Połoniny Bladżiw zajęło nam stosunkowo dużo czasu i na miejsce dotarliśmy już o zachodzie słońca. Jako iż według mapy najbliższe kilometry miały przebiegać niesprzyjającym terenem, zadecydowaliśmy urządzić to nocleg.



Po trudach dnia i nieprzespanej nocy towarzystwo było zadowolone z zakończenia marszu około 19:00. W ciągu pół godziny na polanie stanęło pięć namiotów a grupa rozbiegła się w poszukiwaniu drewna na ognisko. Wieczór i noc były bardzo spokojne. Bezwietrzna aura aż do północy pozwoliła cieszyć się płomieniem ogniska i grą gitary, którą na zmianę taszczyliśmy przez górskie ostępy. Teraz ten trud został wynagrodzony, choć zmęczone towarzystwo niedługo dotrzymało pola i udało się na zasłużony odpoczynek.



Pierwszy górski poranek na Ukrainie zapowiadał się całkiem dobrze. Co prawda po niebie grasowało trochę chmur i wiał wiatr jednak równocześnie mogliśmy nacieszyć się słońcem i  wspaniałymi widokami. Zbieranie obozowiska przebiegało leniwie. Wyszliśmy przed 10, każdy swoim tempem aby zmotywować do wyjścia tych, którzy jakoś nie mogli się zebrać. Dobrze oznaczony czerwony szlak wiódł teraz przez zalesione grzbiety, przełęcze i szczyty. W lesie poruszaliśmy się trochę po omacku. Widnokrąg ograniczały drzewa i nie można było wychwycić żadnego punktu odniesienia, z wyjątkiem ścieżki prowadzącej przed siebie. Monotonny odcinek skończył się na przełęczy Stoły, gdzie dotarliśmy w południe. Tu odpoczywaliśmy przed czekającym nas żmudnym podejściem na połoninę Dowga (ponad 1300 m npm).
Marsz pod górę z ciężkimi plecakami przyspieszył nieco nasze oddechy, ale dawał również  satysfakcję. Po kilkudziesięciu minutach mozolnego stawiania kroków las zaczął się przerzedzać, a przed nami wyrosła trawiasta przestrzeń połoniny.


Przed trawersem stoku zatrzymaliśmy się na postój obiadowy ze znakomitym widokiem na masyw Dowbuszanki (1755 m npm) w tle.
Posiliwszy się ruszyliśmy dalej, w kierunku północno-zachodnim.  Po osiągnięciu grzbietu połoniny naszym oczom ukazała się niepokojący widok. Widnokrąg był niemal czarny, a w oddali przetaczały się burze i smugi deszczu, które nie napawały optymizmem osób zmierzających w tym kierunku. Nie pozostało jednak nic lepszego jak przekląć i brnąć ustaloną trasą, która teraz prowadziła wzdłuż dawnej polsko-czechosłowackiej granicy z czasów dwudziestolecia międzywojennego.


Wzdłuż ścieżki, którą podążaliśmy wyrosły znikąd słupki graniczne i towarzyszyły nam przez kolejne dni. Te niewielkie, betonowe graniastosłupy jakoś dobrze wpływały na morale. Przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Po pierwsze, ułatwiały orientację w terenie. Po drugie stwarzały jakąś specyficzną aurę polskości na obcej ziemi. Po trzecie rozbudzały wyobraźnię.  Ktoś przecież musiał postawić je tutaj prawie sto lat temu, zapewne nielicho się przy tym zajęciu trudząc.


Po przejściu kilku kilometrów połoniną szlak znowu zagłębił się w las. Postanowiliśmy pokonać ten odcinek jak najszybciej , by dojść do odkrytego terenu i zorientować się w sytuacji. Niespełna godzinę później w piątkę staliśmy na skraju połoniny Ploskiej. Reszta grupy snuła się kilkaset metrów za nami, również zdając sobie sprawę z rychłego załamania pogody. Na szybko uznaliśmy, że im szybciej osiągniemy wierzchołek, tym szybciej zejdziemy do lasu, gdzie nie będziemy tak narażeni na deszcz.


Na szczycie Ploskiej (1352 m npm) obserwowaliśmy kolorowym spektakl, w którym ściana burz i deszczu przesuwała się po widnokręgu. Wkrótce i u nas zaczęło padać, co było sygnałem, że musimy szybko wytracić na wysokości. Zejście, ciągle wzdłuż dawnej granicy, wkrótce nabrało na stromiźnie. Po śliskim gruncie szybko zeszliśmy ponad dwieście metrów w dół i zagłębiliśmy się w las.






















 Deszcz niedługo później przestał padać, lecz wśród drzew miało kapać na nas aż do wieczora. Ten nieprzyjemny i zacieniony odcinek, który mierzyliśmy od słupka do słupka ciągnął się kilka ładnych kilometrów i nie dostarczył chyba nikomu szczególnej przyjemności. Ścieżka stawała się coraz węższa aż po pewnym czasie trzeba było prześlizgiwać się pomiędzy drzewami.
O 18:00, gdy już zbliżał się wieczór urządziliśmy ostatni, dłuższy postój przed noclegiem. W okolicy nie było dobrego miejsca na obozowisko, pozostawało iść aż do szczytu Czarnej Kliwy (1719 m npm). Razem z całą grupą wyznaczyliśmy prawdopodobne miejsce na biwak po czym oświadczylismy, że w piątkę idziemy swoim szybszym tempem,  a spotkamy się właśnie na noclegu.

Przed nami pozostało do przejścia ładnych kilka kilometrów i ponad 500 metrów w pionie. Leśna ścieżka nieco się dłużyła, ale we wspólnej rozmowie wzajemnie umilaliśmy sobie czas gadając o wszystkim i niczym. Przed masywem szczytu Czarnej Kliwy góra nabrała charakteru, a przed nami wyrosło kilkusetmetrowe, strome podejście, po którym wspinała się ledwie widoczna, wąska ścieżka. Jako iż do zachodu słońca mieliśmy niewiele czasu, nie było mowy o sentymentach. Bez sprzeciwu i z werwą weszliśmy na podejście i śmiejąc się, że ci za nami będą mieli gorzej, systematycznie zdobywaliśmy metry dzielące nas od szczytu.
Niedługo potem drzewa zaczęły się przerzedzać, a my dotarliśmy do kopuły szczytowej wzniesienia. Tutaj pojawiły się płaty śniegu i krokusy, które w tym roku widziałem po raz pierwszy. Brnąc do góry na prowadzeniu grupy, w pewnym momencie zorientowałem się, iż ścieżka zniknęła w jagodziankach i dalej trzeba będzie iść „na kreskę”. Nie było to wygodne, ale w gasnącym dniu omijając coraz gęstsza kosówkę jakoś wygramoliliśmy się na grzbiet, którym doszliśmy aż na szczyt.



Gdy osiągnęliśmy wierzchołek Czarnej Kliwy, w dolinach panował już mrok. O dalszym marszu nie było już mowy i szybko zadecydowaliśmy o rozbiciu namiotów na polanie, poniżej szczytu. Z oddali brnęła w naszym kierunku burza i dął silny wiatr, skutecznie utrudniając nam pracę. Do później nocy stawialiśmy murki z pobliskich kamieni, przygotowując się na rychłe załamanie pogody. Wody nie brakowało, jak i śniegu, z którego ją pozyskiwaliśmy. W międzyczasie został nawiązany kontakt telefoniczny z pozostałą częścią grupy, która początkowo miał do nas dotrzeć, a ostatecznie zabiwakowała w niewielkiej odległości.  Pozostało nam umówić się na poranne spotkanie na szczycie i zaszyć w śpiwory.



Mimo wszechobecnych oznak na niebie i ziemi, noc mięła bardzo spokojnie. Wychodząc z namiotów mieliśmy okazję podziwiać piękny poranek, ale w przeciągu godziny niebo szybko zasnuło się morzem cirrusów. Oczekiwanie na grupę wydłużało się. Spotkanie, początkowo umówione na 9:00, w rzeczywistości odbyło się prawie dwie godziny później i dopiero o 11:00 mogliśmy zacząć schodzić zachodnim zboczem góry. Przed nami rozpościerał się widok na grzbiet Ruskiej (1677 m npm) i morze kosówki jakie mieliśmy do przejścia.

Sama kosodrzewina, przez jaką przyszło nam się przedzierać  wymaga krótkiego komentarza. Nie jest ona w żadnym razie taka jak w polskich górach, gdzie mierzy około 1-1,5 m i można tak po prostu przez nią przejść. Pole kosówki, które przekraczaliśmy na zejściu z Czarnej Kliwy mierzyło kilkadziesiąt hektarów powierzchni, a krzaki sięgały na 2,5-3 m wysokości. Przez taki las wiódł jeden, jedyny tunel wydeptany przez przechodzących i poprawiony piłami i siekierami uczynnych ludzi. Nie było nawet mowy, aby w tym gąszczu zmienić kierunek, czy zejść na bok. Szliśmy sznurkiem przed siebie, przedzierając się, a każdy wystający element po kilku minutach został zaczepiony, wyjęty, wytargany. Z pola kosówki wyszliśmy po dwóch godzinach choć tego rodzaju krzaki towarzyszyły nam już przez cały dzień.







Rzeczywistość przyniosła powtórkę z dnia poprzedniego. Pięcioosobowa grupa, w której się znajdowałem odłączyła się od pozostałych i maszerowała przodem. Poza trzymaniem dobrego tempa miało to jeszcze jedną zaletę. Niedługo o południu dotarliśmy do źródełka i w oczekiwaniu na pozostałych dysponowaliśmy czasem, aby ugotować sobie obiad. Nadgorliwość czasami popłaca.
Gdy cała grupa znalazła się wreszcie nad źródełkiem, a nasza piątka pakowała palniki do plecaków, nadeszło gwałtowne załamanie pogody, które zapowiadało dłuższą ulewę. Nie pozostało nic innego jak założyć ceratowe ubrania i wyruszyć w dalszą drogę. Kilkanaście minut zajęło nam podejście na Ruską, po czym szlak prowadził grzbietem na szczyt Bratkiwskiej (1788 m npm).  W pewnym momencie deszcz przestał padać i aura dawała wrażenie lekkiej poprawy. Tym większe było nasze rozczarowanie, gdy na Bratkwiskiej ogarnęła nas mgła, a deszcz lunął ponownie.



Będąc w niekomfortowym położeniu puściliśmy się w drogę na dół, by dopiero przed trawersem szczytu Gropy (1758 m npm),  w rzęsistym deszczu oczekiwać na resztę grupy. Przyszli wszyscy oprócz trzech osób, który snuły się gdzieś na końcu. Jako, iż Ukraińcy poszli teraz przodem, a stanie w miejscu moknąc przestało nam się podobać, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Szlak przebiegał ciągle wzdłuż słupków granicznych, a grzbiet był tak wyraźny, że trudno byłoby się zgubić. Początkowo postanowiliśmy wejść na szczyt Durnej (1705 m npm), ale gdy ujrzeliśmy zawracających z kosówki Ukraińców wybraliśmy drogę trawersem. To ostatnie chwile, jakie spędziliśmy na połoninie.



Za masywem Durnej szlak schodził na zalesiony grzbiet, ciągnący się w kierunku północnym. Gdy zagłębiliśmy się pomiędzy drzewa deszcz przestał padać, a droga stała się bardzo monotonna i nieprzyjemna. Większość z nas solidnie przemokła, każdy but był pełen wody, a do przejścia pozostało jeszcze pięć kilometrów. Bez werwy pokonaliśmy ten dystans, zatrzymując się dopiero na podejściu pod wzgórze Pantir (1213 m npm). Tam znaleźliśmy dużą polanę z dostępem do wody i czym prędzej zaczęliśmy rozbijać namioty. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się że Ukraińcy z naszej grupy biwakują tuż „za rokiem”. Trójce znajomych, która jeszcze nie dotarła, zostawiliśmy drogowskazy do naszego biwaku. Wieczoru nie udało się spędzić konstruktywnie z powodu zmęczenia i deszczu który ostudził nasze zapały i udaremnił próbę rozpalenia ogniska. W kiepskich nastrojach położyliśmy się spać.





Rano pogoda nie wróżyła poprawy. Co więcej, temperatura spadała, a mgła pokryła wszystko szczelną zasłoną. Zdecydowaliśmy, że wyjdziemy o 10:00 czekając jeszcze na trójkę osób, które odłączyły się wczoraj, ale gdy nasze nadzieje okazały się złudne, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Na szczycie Pantiru udało się wreszcie złapać zasięg i odebrać wiadomość od naszych zaginionych. Okazało się, że zeszli inną drogą, szlakiem niebieskim z Bratiwskiej, co każdy przyjął z nieukrywaną ulgą. Ukraińcy również wybrali swój wariant zejścia – powrót na południe i zejście czerwonym szlakiem do Bystricy.
Nasza grupa założyła sobie na dziś najbardziej ambitny wariant – marsz wzdłuż słupków granicznych aż na przełęcz Legionów (1130 m npm) i zejście Drogą Legionów, za znakami żółtego szlaku. Mieliśmy przy tym wielką nadzieję, że fortuna sprzyja odważnym, a deszcz znając maksymę nie zacznie padać i nie pożałujemy swojego wyboru.



Trasa w większej części biegła zalesionym grzbietem górskim. Tylko czasami wychodziliśmy na polany, z których i tak nic nie było widać z powodu mgły. Na ścieżce poza słupkami towarzyszyły nam kilometry pozostałości fortyfikacji z czasów pierwszej wojny światowej. Pasmo graniczne było wszak nimi usłane na całej swojej długości.



Na przełęcz Legionów dotarliśmy po południu i ze znaku odczytaliśmy odległość do Bystricy – 11,5 km. Biorąc pod uwagę iż tego dnia była niedziela, a na noc musieliśmy dostać się do Iwanofrankowska, trzeba było zagęścić ruchy. Marsz drogą Legionów która płynęła strugami wody nie należała do najwygodniejszych. Ścieżka co prawda kiedyś została wybrukowana, jednak pozostało po tym fakcie niewiele i nasza prędkość nieznacznie różniła się od osiąganej w terenie. Okazało się również, że w dolinach jest jeszcze chłodniej niż na grzbiecie. Pomimo, iż straciliśmy kilkaset metrów wysokości ciągle towarzyszyło nam przenikliwe zimno.
Po prawie trzech godzinach marszu stan drogi zdawał się poprawiać. Różnice nie były znaczące ale widoczne gołym okiem. Powoli zaczęliśmy zbliżać się do umownie przyjętej cywilizacji.  Bystrica nie zyskała na bliższym poznaniu. Z mapy wyglądała na porządną, większą miejscowość, a w rzeczywistości przedstawiała stan godzien pożałowania. Domy zbudowane w dziwnie dużych odległościach od siebie i droga, którą samochody pokonywały slalomem towarzyszyła nam podczas marszu. Podłe wrażenie potęgował wiatr zacinający igłami mżawki, która właśnie zaczęła padać.



Docierając do miejscowości przed 16:00 zdążyliśmy na ostatnią marszrutkę do Nadwirnej. Jazda była nader klimatyczna, gdyż do około 20-30 miejscowego busa zmieściło się ponad 40 osób z wraz bagażami. Ludzie i plecaki ściśnięto w środku do oporu materiału, a prędkość jazdy po wybojach nie przekraczała 30km/h. Jakkolwiek miło wspominam ową przejażdżkę.

W Nadwirnej złapaliśmy autobus do Ivanofrankowska, który był już naprawdę komfortowy. Jazda po relatywnie dobrej drodze trwała niecałą godzinę. Jak widać Europa wkradła się tu niespodziewanie.
Dawny Stanisławów powitał nas rzęsistym deszczem. Pociąg do Lwowa mieliśmy zarezerwowany na 3:00 w nocy, więc przed nami było sporo wolnego czasu. Do 23:00 zaszyliśmy się w knajpie przy rynku, po jej zamknięciu bezcelowo spacerowaliśmy po ulicach by jeszcze wrócić na dworzec kolejowy i spróbować złapać godzinkę snu na ławkach poczekalni. Pociąg pojawił się o 3:00 w nocy, a do Lwowa dotarł po trzech godzinach jazdy.
Wróciliśmy w pierwotne miejsce wspólnego spotkania i stąd mniejsze grupki rozeszły się w swoją stronę. Część osób bezpośrednio wróciła do Polski, a pozostali (w tym i ja) zostali do wieczora na szybkie zwiedzanie Lwowa. Aura po kilku dniach niepogody wreszcie dopisywała. W słoneczny dzień aż chciało się spacerować i tym sposobem Lwów zatrzymał nas prawie do wieczora. Granicę przekroczyliśmy po zmroku, a do mieszkanie dotarłem już 6 maja, o 1:30 w nocy.


Majowy wyjazd na Ukrainę okazał się bardzo ciekawy i kształtujący. Pogoda pomimo zapowiedzi pozwoliła nam na trzy dni właściwie komfortowego marszu. Tylko ostatnia doba dała wycisk i pokazała kto w górach naprawdę rządzi.  Dzikość Gorganów, którą z początku lekceważyłem została przeze mnie doceniona. Przedzieranie się przez las kosówki w deszczu było niezapomnianym doświadczeniem, które zapamiętam na lata. Gorgany okazały się również niezwykle wartościowe dla mnie jako osoby zainteresowanej historią XX wieku. Niesamowite wrażenie zrobiły  kilometry dawnych umocnień polowych, zbudowanych na potrzeby I wojny światowej. Rowy wydrążone w ziemi, jak i ułożone z ułomków skalnych na każdym kroku rozbudzały moją wyobraźnię. O marszu wzdłuż dawnej, polsko-czechosłowackiej granicy już wspominałem. Aż łezka się w oku kręci patrząc na dumnego polskiego orła wyciętego na jednym z słupków. Do tego zwyczajowe nazwy jak „przełęcz Legionów”, „droga Legionów” i cmentarze wojenne dodają tym górą klimatu. Moim zdaniem Gorgany mają w sobie coś niesamowitego. Po przejściu większości pasm Karpat ukraińskich mogę powiedzieć  to  z pełną stanowczością, dodając  że z pewnością wrócę w ten piękny rejon aby poznać go jeszcze lepiej i cieszyć się jego niesamowitym charakterem.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Reszta zdjęć



Kierat 2014 – relacja z debiutu na 100 km

$
0
0
Kierat 2014 – relacja z debiutu na 100 km

Jak to jest pokonać pieszo 100 km? Takie pytanie zadawałem sobie wielokrotnie od paru lat. Po raz pierwszy, gdy wziąłem udział w imprezie na orientację na 50 km. Wtedy, zmęczony tym dystansem z podziwem patrzyłem na ludzi, którzy łamali tzw. „setki” i choć czasem kusztykając, wydawali się rozpromienieni i tryskający energią.
Jeszcze parę miesięcy temu nie spodziewałem się, że w maju wystartuję w Kieracie, a pokonywanie dużych odległości na własnych nogach tak mi się spodoba. Przełom pojawił się końcem lutego, kiedy biorąc udział w „Skorpionie” na 50 km, jakby na nowo odkryłem ten rodzaj aktywności fizycznej. W marcu wziąłem udział w  Rajdzie Dolnego Sanu, gdzie pokonałem ponad 76 km, a chęć zdobywania szczebelków i progresu podsunęła znakomitą myśl. Parę dni później zapisałem się na Kierat.
Do imprezy jakoś szczególnie się nie przygotowałem, a uczestnictwo w niej miało być (poza próbą złamania magicznej „setki”) elementem treningu wytrzymałościowego, który uskuteczniałem ostatnimi czasy. Mając na uwadze duży (jak na moje dotychczasowe pojęcie) dystans, którego do tego momentu jeszcze nie pokonałem bez odpoczynku, imprezę postanowiłem rozegrać z nastawianiem typowo taktycznym, bez zbytniego starania się o osiągnięcie dobrego  czasu. Wraz z Januszem, który w Kieracie mi towarzyszył, za główne założenie przyjęliśmy samo pokonanie dystansu ultra zachowując przyzwoite tempo i obserwując nasze organizmy.

Piątek 23 maja 2014 r. okazał się bardzo gorącym dniem. Po tygodniu opadów przyszedł wreszcie ciepły front atmosferyczny, który przyniósł przyjemną pogodę. Przyjemną, jednak niezbyt trafną na imprezy tego rodzaju. Żar lał się z nieba, co dla nieprzyzwyczajonych jeszcze do temperatur oznaczało duże zapotrzebowanie na wodę. Na sobotnie popołudnie prognozowano natomiast burze.


Do Limanowej wraz z Januszem dotarliśmy przed piętnastą. Do startu pozostały raptem trzy godziny i każdy z nas miał świadomość, że to niebyt dużo czasu aby dobrze się przygotować. Po zarejestrowaniu się w biurze zawodów i odebraniu pakietu startowego mogliśmy zacząć organizować nasz biegowy ekwipunek. W teorii spakowanie kilku rzeczy i jedzenia, w praktyce oznacza mozolną układankę, w której trzeba wszystko zrobić pieczołowicie by po ciemku znać ułożenie wszystkich poszczególnych elementów.  Przed startem odebraliśmy również mapy, mając kilka chwil na zapoznanie się z nimi. Wykorzystując ten czas zaznaczyłem flamastrem trasę rajdu, wyznaczyłem parę azymutów i prześledziłem poszczególne punkty. Janusz natomiast rozpisał międzyczasy na kolejnych PK. Postanowiliśmy, że wycelujemy niezbyt wysoko, ale rozsądnie – dając sobie 20 godzin na pokonanie całej trasy.

O 17:30 wyruszyliśmy na miejsce startu maratonu. Znajdowało się już tam ponad siedemset osób znudzonych przemowami, a skorych do upuszczenia z siebie nagromadzonej energii. Pół godziny później strzał z wiwatów ki rozdarł powietrze i rozpoczął się Kierat. W Limanowej biegnący zbili się w ciasne gromady, w których wszyscy wprost kipieli energią. Grupa maszerująca została w tyle, zaś biegacze wysunęli się na prowadzenie. W swoim planie założyłem, że biegania w pierwszej 50tce powinniśmy się wystrzegać, choć w kilku miejscach puszczały wodze i przechodziliśmy w trucht, uświadamiając sobie, że trochę przebiec jeszcze trzeba, choćby dlatego, aby uniknąć postojów w kolejkach na pierwszym i drugim punkcie kontrolnym.

Pierwsze chwile Kieratu były niesamowicie radosne. Przyjemne ciepełko, lekki wietrzyk i bezchmurne niebo. Gdy wyszliśmy za Limanową pojawiały się również dalekie widoki malowniczych krajobrazów, które skutecznie motywowały do wytężonego wysiłku i pokonywania kilometrów.
Punkt kontrolny numer jeden znajdował się na siódmym kilometrze zielonego szlaku turystycznego, pod szczytem wzniesienia Kuklacz. Dotarliśmy tam bez problemów nawigacyjnych, właściwie za sznurkiem ludzi.  Dalszy marsz prowadził nas lokalnymi drogami asfaltowymi, aż do masywu Jeżowej Wody (895 m npm). Od tego miejsca peleton nieco rozrzedził się, a na trasie pojawiły się pierwsze rozbieżności nawigacyjne.



Pomimo chwili konsternacji, szybko znaleźliśmy drogę do Młyńczysk, fragmentem idąc za znakami niebieskiego szlaku, który absolutnie nie miał pokrycia na mapie. Z miejscowości kierowaliśmy się a południe, depcząc asfaltową drogę, która wyprowadzała nas na kolejne wzniesienie z krzyżem, dominującym nad okolicą. Na tym fragmencie towarzyszyła  nam koza i samochód telewizji Beskidy, z którego filmowano nasze wesołe poczynania. Po osiągnięciu grzbietu niedługo dane nam było cieszyć się zdobytą wysokością. 500 metrów jakie pozostało do drugiego checkpointu należało pokonać jak najszybciej po drodze i trawiastych zboczach.
Drugi punkt kontrolny znajdował się na skrzyżowaniu dróg i strumienia w Kiczni. Tam, już na szesnastym kilometrze zrobiło się przestronno. Chwilę zajęło nam sczytanie kart SI i podanie numerów sędziom, po czym bez zwłoki ruszyliśmy dalej na zalesione podejście, sugerując się wskazaniami kompasu i azymutem 223. Wraz ze mną i Januszem drogę tą wybrało jeszcze kilka osób, niepewnych co do tego jaką ścieżką chcą się poruszać.



Ja nie miałem wątpliwości co do kierunku i zawierzyłem kompasowi. Brnąc przez mroczny już las dotarliśmy najpierw do przecięcia żółtego szlaku turystycznego, a następnie kierując się wzdłuż rozległej polany – do drogi asfaltowej i miejscowości Zbludza. Gdy wyszliśmy z lasu przed nami roztaczał się widok na cała dolinę  w tym miejscowość Kamienica, gdzie zmierzaliśmy. Pomimo gasnącego dnia bez problemów znaleźliśmy wydeptaną ścieżkę przez pola – byli tu już widocznie „nasi” biegnący. Szybki marsz o zachodzie słońca do Kamienicy pamiętam jako najprzyjemniejszy moment całego rajdu. Miękkie podłoże, zapach trawy i światła w oddali. Chwila mogłaby trwać wiecznie.
Do Kamienicy dotarliśmy w nocy przy światłach latarni. Punkt trzeci usytuowano zaraz za rzeką, w okolicach zabytkowego dworku. Tu po raz pierwszy mogliśmy uzupełnić nasze camelbagi i spożyć batony. Wszystko odbywało się w dużym pospiechu, bo wkoło przybywało kolejnych uczestników rajdu. Nawodniwszy się, bez wytchnienia ruszyliśmy w dalszą drogę. Aby opuścić miejscowość skierowaliśmy się najpierw na cmentarz, a minąwszy go poruszaliśmy się za znakami szlaku niebieskiego na południe. Początkowo dreptaliśmy drogą asfaltową, która stopniowo przekształciła się w terenowy szlak, by niedługo później znowu wejść na asfaltówkę. Niebieski szlak doprowadził nas aż do grzbietu kolejnego pasma i następnego punktu kontrolnego.


Czwarty przystanek organizatorzy zapewnili na dwudziestym szóstym kilometrze, niedaleko zabudowań wsi Młynne. Z oddali ujrzeliśmy charakterystyczne ognisko, choć zatrzymaliśmy się przy nim tylko na niezbędnego batona. Dalszą cześć szlaku niebieskiego pokonaliśmy w towarzystwie dużej grupy uczestników rajdu. Po drodze każdy pokonywał szlak swoim tempem, ale tak właściwie poruszaliśmy się jedną prędkością. Z tego odcinka zapamiętałem wielu intensywnie biegających, którzy jednak na podejściach wytracali cała zdobytą przewagę. Minęliśmy ich później…
Po niecałych trzech kilometrach marszu niebieskim szlakiem postanowiliśmy skręcić na nieoznaczoną ścieżkę. Poruszaliśmy się teraz w dół, pasmem Gołego Wierchu (781 m npm). Tu po raz pierwszy doświadczyliśmy kontaktu z licznymi wiatrołomami, które zmuszały nas do przedzierania się przez las i utraty cennego czasu.  Nikt nie mógł zbytnio szarżować i spójny peleton utrzymał się aż do wyjścia na pierwszą polanę. Idąc w awangardzie, w pewnym momencie skierowaliśmy się na złą ścieżkę do lasu i musieliśmy zawracać około 100-200 metrów widząc już w oddali uciekający peleton.



Niebawem pojawiło się kolejne ognisko, punkt piąty i kłopoty z orientacją wynikające z mojej nieuwagi. Zaraz za punktem, nie bacząc na znaki, ale przeżuwając batona intuicyjnie wybrałem ścieżkę na wschód, która okazała się niewłaściwa. Olśnienie przyszło niebawem, bo po około minucie, ale naszego peletonu już nie zdążyliśmy dogonić. Schodząc w kierunku Ochotnicy popełniłem kolejny błąd, dając się ponieść drodze. Zapomniałem, że na mapie widniała drobna ścieżka, która szybko wyprowadziła by nas do Ochotnicy. Mając przed sobą długą i wijącą się drogę postanowiłem spróbować przebić się do Ochotnicy na skróty, bardzo stromym stokiem. Tutaj pierwszy raz poprosiłem Janusza o wyciągnięcie GPSa i kierowanie się na południe, do miejscowości. Ten fragment trasy był jednym z najmniej przyjemnych na całym Kieracie. Weszliśmy w bardzo stromy i niestabilny teren, usłany kamieniami i gęstymi krzakami. Poza przedarciem spodni nikomu nic się nie stało, ale trzeba było bardzo uważać. Z ulgą przyjęliśmy wiadomość o rychłym wyjściu na drogę asfaltową.
Peleton już nam uciekł, ale postanowiliśmy podjąć pogoń. W Ochotnicy Dolnej przemierzyliśmy drogą kilkaset metrów, po czym skierowaliśmy się w drogę na północ. Rozpoczęło się najbardziej wybitne podejście całej trasy – na szczyt Lubania (1211 m npm). Poza wysiłkiem, naszej dwójce sprawiło ono wiele radości. Poruszaliśmy się bardzo swobodnie, równym tempem, mijając kolejnych uczestników rajdu. Szliśmy drogą, która zamieniła się w ścieżkę, aby zakończyć się po kilku kilometrach w potoku i pomiędzy drzewami. Gdy droga się skończyła postanowiliśmy podejść trawersem bezpośrednio na południe. Od tego momentu kierowaliśmy się tylko za stromizną stoku, podążając coraz wyżej. Ścieżka bardzo się dłużyła, a osiągnięcie szczytu przeciągało niemiłosiernie. Grubo po północy dotarliśmy wreszcie do głównego grzbietu i szlaku czerwonego, mijając po drodze kilkanaście osób. Teraz już tylko wejść na szczyt – pomyślał chyba każdy z nas, lecz zapał ostudził się w brutalnej konfrontacji z wiatrołomami. Podejście pod wierzchołek Lubania było niczym droga przez mękę. W świetle czołówek trzeba było przebijać się przez las omijając powalone drzewa, które przegradzały ścieżkę szlaku labiryntem gałęzi. Wejście stało się niezwykle wymagające, a droga prowadziła po konarach, tunelami pomiędzy gałęziami i korytarzami wśród wiatrołomów. Do tego pod górę. Bardziej niż fizycznie, odcinek męczył psychikę i dłużył się.
Około drugiej w nocy osiągnęliśmy punkt szósty na Lubaniu. Oznaczało to, że pokonaliśmy 40km trasy i połowę przewyższeń (jak informowali nas wolontariusze). Tam również nie zatrzymywaliśmy się zbyt długo, zadowalając się spożyciem orzeszków ziemnych w panierce i paroma łykami wody. Ruszyliśmy niebawem, mając w zamiarze nadrobić opóźnienie z Ochotnicy. Trzeba zaznaczyć, ze pomimo nocnej pory i wysokości ponad 1000 m npm, było bardzo ciepło i bezwietrznie. Od początku rajdu szliśmy w krótkich koszulkach i nikomu z nas nie dokuczało zimno. Taka aura wzmagała co prawda pragnienie, jednak pozwalała oszczędzić czasu na przebieranie odzieży.
Na głównym szlaku beskidzkim sprawdziły się nasze najgorsze obawy. Wiatrołomy pojawiały się dziesiątkami i zmuszały do kluczenia i szukania dróg obejścia. Prosty odcinek zamienił się w prawdziwy „bieg przez kłodki” (jak subtelnie określił to później sędzia główny). Początkowo sami, z czasem szliśmy w kilkuosobowej grupie. Wszyscy klęli i narzekali gdy po raz wtóry w świetle czołówek zauważali kolejne powalone drzewo na szlaku. Taki stan rzeczy trwał aż do wzniesienia Runek (1005 m npm), którego osiągnięcie było znakiem do szukania ścieżki zejściowej na północ. Po szybkiej obdukcji lasu okazało się, że idealną drogę przykrył jeden z wiatrołomów i stąd wzięły się problemy ze znalezieniem jej. Ścieżka zejściowa była stosunkowo stroma i poprzecinana zwalonymi drzewami. W dolnym biegu przechodziła w strumień, który dzięki kijkom trekingowym udało nam się pokonać suchą stopą. Nad rzekę Ochotnica w dolinie wyszliśmy już bladym świtem. Nie widząc możliwości przejścia suchą stopą ludzie przed nami przechodzili w bród wodę sięgającą po kolana. Traf chciał, że przed pójściem w ich ślady zastanowiliśmy się chwilę i zaobserwowaliśmy, że biegnący za nami skręcają w górę rzeki. Jak się okazało dosłownie kilkanaście metrów dalej przebiegał mostek, który po raz wtóry uchronił nasze buty przed przemoczeniem.
Dokładnie na półmetku trasy, w Ochotnicy Górnej umiejscowiono siódmy punkt kontrolny, osiągnięty przez nas przed czwartą rano. Poza wodą, która czekała w butelkach zastaliśmy tam pojemniki z wrzątkiem i kubki z kawą, herbatą, a nawet rosołem i barszczem instant. W pudełku obok czekały również bułki z ciekawą zawartością. Teoretycznie drobiazgi, w praktyce bardzo mnie ucieszyły, gdyż na tym etapie akurat miałem dość słodyczy , a  żołądek domagał się strawienia czegoś konkretnego.



Pomimo, iż w tym miejscu wielu zawodników rozsiadało się na dłużej, my na stojąco zjedliśmy co swoje i po napełnieniu camelbagów ruszyliśmy dalej. Tu po raz pierwszy i ostatni idąc w krótkiej koszulce poczułem chłód. Pomiędzy drzewami panował jeszcze półmrok, ale wyjście na pole prowadzące do grzbietu uświadomiło mnie, że wstaje nowy dzień. Temperatura mimo woli sugerowała, że niebawem skoczy temperatura i trzeba urwać z trasy jak najwięcej przed wschodem palącego słońca. Po wyjściu z Ochotnicy natknęliśmy się na grupę kilku piechurów, z którymi ruszyliśmy w dalszą drogę. Ścieżka prowadziła grzbietem, a po wejściu na Jaworzynę Gorcowską (1047 m npm) znakowanym szlakiem zielonym. Mimo iż było to niepotrzebne, przez nieuwagę zdobyliśmy wierzchołek Gorca (1228 m npm), by po chwili zejść do szlaku czerwonego.

Punkt ósmy znajdował się przy bacówce nieopodal. Po sczytaniu naszych kart oznajmiono nam, że mamy odpowiednio 56 i 57 miejsce. Jako iż był to 59 kilometr uznałem, że powoli możemy zacząć ścigać zawodników przed nami. Na dalszą drogę zjedliśmy jeszcze czekoladę i we wschodzącym słońcu, z nową motywacją w głowach, ruszyliśmy na niebieski szlak. Na odcinku w dół po raz pierwszy konsekwentnie truchtaliśmy. Powoli, ale jednak. Dotarłszy do miejscowości Rzeki na przełaj przez zroszoną trawę puściliśmy się w poszukiwaniu szlaku żółtego. Znaleźliśmy go niebawem i za jego śladami równo maszerowaliśmy na podejściu.
Do punktu dziewiątego na przełęczy Przysłopek zbiegliśmy trawiastą łąką. Tu nie zatrzymywaliśmy się w ogóle, ale z marszu ruszyliśmy dalej na północ. Podczas tego długiego odcinka zakończonego na Mogielicy mogłem obserwować swój organizm, który delikatnie komunikował czego mu brakuje. Gdy stawałem się słabszy po prostu trzeba było stanąć, zjeść czekoladę i napierać dalej. W pewnym momencie węglowodany już nie pomagały. Zdałem sobie sprawę, że temperatura rośnie, mi zaczyna brakować wody, a do kolejnego punktu z zaopatrzeniem pozostało jeszcze kilkanaście kilometrów. W żadnym razie nie osłabłem, przeciwnie – trzymałem równe tempo na podejściach i  biegałem na stokach, mając jednak świadomość, że bez wody może nagle przyjść „odcięcie” i game over. Głupie by to było na „końcówce” rajdu.



Niebawem równym tempem zdobyliśmy punkt dziewiąty pod Mogielicą, widząc przed sobą kilku rywali. W punkcie chłopaki odstąpili mi kilka łyków wody, a kolejne dołożył Janusz, który uznał że do następnego punktu jemu samemu wystarczy. Czułem, że to trochę mało, ale wyśledziwszy na mapie strumień po drodze, zmotywowałem się do jeszcze większego wysiłku. Mogielicę (1170 m npm)wzięliśmy szturmem przez wierzchołek , jak zwykle nie bawiąc się w szukanie obejść, po czym zaczęliśmy biec żółtym szlakiem w dół.



 Trzy kilometry dalej wreszcie usłyszałem znajomy szum wody i w mig dotarłem do strumienia. Nie było pod ręką kubka więc początkowo piłem z dłoni, a później z czapki, która sprawdzała się znakomicie. Niecały litr wystarczył, abym poczuł przypływ mocy i przyjemny chłód. Zaopatrzeni mogliśmy biec do następnego punktu leśną ścieżką, a następnie asfaltową drogą prowadzącą otwartym terenem do Słopnic.
Punkt dziesiąty znajdował się w miejscowości przy Urzędzie Gminy. Po raz kolejny napełniliśmy camelbagi, wzięliśmy w dłoń po bułce i poszliśmy dalej, w plątaninie uliczek wiejskich. Idąc początkowo wzdłuż rzeki, niebawem zabrnęliśmy między domy i o dalszą drogę zapytaliśmy miejscowych, którzy wskazali nam ulice prowadzącą do Tymbarku. Na kilkukilometrowej prostej wzdłuż rzeki rywalizowaliśmy jeszcze z trzema zawodnikami, z których wyminęliśmy dwójkę, a z ostatnim kontynuowaliśmy bieg do ostatniego punktu przed metą. Znalezienie go sprawiło nam duże problemy. Po odszukaniu punktu poboru wody nad rzeką okazało się, że checkpointu nie ma a nam pozostaje szukać dalej. Po krążeniu zalesionym zboczem, wspinaniu się na rzeczne klify i wypowiedzeniu ton przekleństw wreszcie się udało. Okazało się że punktów poboru wody po drodze było trzy, a przy ostatnim dopiero stał znajomy znak.



Ostatni punkt kontrolny przeszliśmy prawie z marszu. Stąd już tylko dziesięć kilometrów dzieliło nas od Limanowej i trzeba było zmusić się na ostatni wysiłek. Przyznam, ze nie przychodziło mi to łatwo, gdyż od kilkunastu kilometrów borykałem się z kontuzją mięśnia prawego golenia (prostownika długiego palców jak się później dowiedziałem). W normalnych warunkach wystarczyłoby zatrzymać się i rozmasować, ale tu nie było na to czasu. No i z każdym kilometrem szło mi się i biegło gorzej. O ile podejścia nie sprawiały strasznych problemów, o tyle na zbiegach noga paliła jak diabli, a zaciśnięte zęby towarzyszyły mi już do końca rajdu. Wbrew przeciwnościom dużą część pozostałej trasy biegliśmy. Jeden z miejscowych wskazał nam ścieżkę na Paproć (647 m npm), a dalej zbiegaliśmy już zielonym szlakiem. Najbardziej dłużył się odcinek dwóch kilometrów drogi asfaltowej, prowadzący bezpośrednio do Limanowej. Prawej nogi od kolana w dół najchętniej bym się pozbył, ale zbliżająca się linia mety działała jak magnes i osiągnięcie jej wymagało dwóch kończyn .
Jeszcze przed Limanową puściliśmy się w ostatni bieg, który zakończył się na mecie Kieratu. Ostatni odczyt karty powiedział nam , że maraton ukończyliśmy w czasie 18h i 34 min. Taki czas zapewnił nam odpowiednio 36 i 37 miejsce.


Wielki wysiłek skończył się, został ukoronowany sukcesem, a radości jaką czułem się po takim wysiłku niemal nie sposób opisać. Każdy z nas był zmordowany, ale na swój sposób szczęśliwy. Nic szczególnego co prawda nie dokonaliśmy, ale przesunęliśmy swoje granice i Kierat okazał się pozytywnym doświadczeniem niemal w każdym aspekcie. Przyjęta taktyka sprawdziła się bardzo dobrze, pozwoliła na wygospodarowanie energii i ściganie zawodników do ostatniego kilometra. Po zrobieniu setki nie czuliśmy się szczególnie wyczerpani. Zwiększyło to z pewnością nasze morale i wiarę we własne siły, dając aspirację i chęć na osiągnie lepszych wyników. Wystartowanie w Kieracie pozwoliło nam lepiej poznać swoje organizmy, ich odporność i reakcję na długotrwały wysiłek. Rywalizacja uwypukliła nasze słabsze i mocniejsze strony oraz pokazała odporność na ból. Z pewnością każdy z imprezy wyniesie swoją lekcję, która kiedyś zaprocentuje w sytuacji ekstremalnej.



Klimatu imprez na orientację i ultra maratonów chyba nie muszę opisywać.  Pokochałem to już kiedyś i teraz tylko z uśmiechem wspominam całą otoczkę wydarzenia. Kto był ten wie, kto nie był – polecam.  Mam nadzieję wrócić tu za rok.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



P.S.
Odczyt z GPS pokazał 103 km i 3970 m przewyższeń. Niżej trasa endomondo.

Zdjęcia z telefonów - mojego i Janusza.





Gent, Gandawa – miasto gotyku

$
0
0
Gent, Gandawa – miasto gotyku


Ślepy los  i nadwątlony po wyprawie do Kirgistanu budżet sprawiły, że przełom września i października spędziłem w Holandii. Wraz ze znajomymi w każdy weekend jeździliśmy po okolicach Niderlanów zwiedzając miasta i miasteczka. Osobiście byłem zauroczony elegancją i estetyką kraju oraz zmyślnym połączeniem tradycji z nowoczesnością w budownictwie. Oczywiście, nie wszystko w tym zachodnim kraju mi się podobało, ale długo by mówić…

Wyświetl większą mapę

Temat, który piszę dotyczyć ma czego innego – a mianowicie Belgii, którą odwiedziłem na początku października 2013r. Wyjazd ten był, jak większość, na wariackich papierach, a miejsce wybrane zostało jakby przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Od początku. Pewnej niedzieli postanowiłem wraz ze znajomymi wybrać się do Belgii.  Celem miała być konkretnie Brugia – miasto znane jako „Wenecja północy”, popularne w sieci i wychwalane przez zwiedzających. Niestety, gdy zmierzałem do tego miejsca, samochód kolegi którym jechaliśmy zaczął szwankować. Nie pamiętam już, o co dokładnie chodziło, ale odgłosy jakie wydawał były co najmniej niepokojące. Zdarzanie miało miejsce właśnie na przedmieściach miasta, o dziwnie brzmiącej nazwie Gent. Jako iż kolega nie zamierzał jechać dalej (na zwózkę samochodu nie byłoby nas zapewne stać), a silnik prewencyjnie powinien przestygnąć – zatrzymaliśmy się niedaleko centrum. 
Miasto zwiedzaliśmy pół dnia i okazało się niesamowicie interesujące. Dopiero po powrocie zasięgnąłem o nim informacji i teraz chciałbym nieco przybliżyć naszą wycieczkę, korelując wspomnienia z obiektywnymi faktami.

gandawski rynek


Gandawa (bo tak po polsku nazywa się miasto Gent) jest stolicą Flandrii Wschodniej, w północno-zachodniej Belgii. Nazwa oznacza „ujście”, „połączenie” i odnosi się do zbiegu rzek Leili i Skaldy, nad którym miasto jest usytuowane. Osadnictwo okolic Gandawy w swojej genezie sięga czasów celtyckich, jednak największy rozkwit ośrodka przypada na okres średniowiecza. Mówi się, że między XII a XV wiekiem, Gandawa była drugim co do wielkości miastem na północ od Alp i w tym okresie ośrodek zamieszkiwało ok. 60-65 tys. mieszkańców (w tym samym czasie Kraków czy Wrocław jako jedne z największych polskich miast liczyły maksymalnie kilkanaście tysięcy ludzi). Ośrodek rozwój zawdzięczał dochodom handlu suknem, z którego utrzymywało się 60% mieszkańców. Późne średniowiecze i czasy nowożytne nie były dla miasta korzystne – cierpiało w wyniku tłumienia buntów miejscowego mieszczaństwa, ruchów reformacji i inkwizycji. Nigdy nie odzyskało swojej dawnej pozycji, choć odziedziczyło spuściznę „złotego wieku” w postaci wielu zabytków późnego średniowiecza i renesansu. W krótkich słowach opiszę właściwie tylko najważniejsze z nich, które udało mi się zobaczyć.


katedra św. Bawona

Najważniejszym zabytkiem Gandawy jest niewątpliwie katedra św. Bawona. Budowla z mierzącą 82 m wysokości wieżą była miejscem chrztu cesarza Karola V, a jej budowa trwała w trzech fazach od XIV do XVI wieku. Stąd katedra jest obiektem niejednolitym architektonicznie. W teorii reprezentuje styl gotycki, w praktyce poszczególne elementy różnią się szczegółami wykonania, charakterystycznymi dla konkretnych okresów w których prowadzono prace.

 Ołtarz Gandawski znany jako Adoracja Mistycznego Baranka – dzieło uważane za jeden z najwybitniejszych przykładów malarstwa średniowiecznego, autorstwa Huberta i Jana van Eyck, ukończony w 1432 r. Gdy zwiedzałem Gandawę, katedra była niestety w remoncie. Główną wieżę przystrajały rusztowania z tandetnymi reklamami (taka komercja charakterystyczna jest dla Niderlandów), a mimo tego budowla robiła ogromne wrażenie przytłaczając swoim monumentalizmem. Wejście do katedry jest bezpłatne.
wnętrze katedry św. Bawona
Katedra św. Bawona, mimo iż piękna i monumentalna, znana jest przede wszystkim ze swojej zawartości. We wnętrzu mieści się tzw.


ratusz gandawski
Nieopodal katedry usytuowany jest kolejny wysoki na 91 m zabytek – ratusz gandawski. Budowla składa się z czworokątnej wieży głównej i relatywnie niewielkiego, przybudowanego budynku. Wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Budowę ratusza rozpoczęto w XIV wieku, a w kolejnych stuleciach bryłę modyfikowano i ozdabiano. W czasach obecnych reprezentuje styl neoklasycystyczny i dobrze komponuje się wśród otaczających ją budowli sakralnych. W konstrukcji wieży ratusza można zaobserwować wiele pieczołowitych szczegółów i rzeźb, które przyciągają uwagę widza. Na dolny poziom można wejść bezpłatne i obejrzeć skromną wystawę malarstwa, zajmującą jedno pomieszczenie. Płatne jest wejście na wieżę, z której rozpościera się spektakularny widok na miasto.

kościół św. Mikołaja

Drugim co do popularności zabytkiem sakralnym Gandawy jest kościół św. Mikołaja, swoją genezą sięgający XIII wieku. Budowa opierała się początkowo o dawny kościół romański, jednak ostatecznie była prowadzona w stylu tzw. gotyku skaldyjskiego, na bazie charakterystycznego szaroniebieskiego kamienia z okolic Turnai. Wieża kościoła, którą sfinansowały władze miasta, jest jednym z bardziej charakterystycznych punktów orientacyjnych w panoramie miasta, razem z wieżami ratusza i katedry św. Bawona.

wnętrze kościoła św. Mikołaja
Wnętrze kościoła jest dosyć surowe, choć stąd tez bierze się jego niepowtarzalny klimat. Mówię to o większości kościoła. Pozostałą częśc kościoła jest odgrodzona od jego głównej części i pełni funkcje inne niż sakralne. Gdy zwiedzałem budowlę (można do niej wejść bezpłatnie), odbywała się tam akurat giełda staroci. Takie zagospodarowanie kościołów jest również charakterystyczne dla Niderlandów, o grozo.
















Gravensteen


Jednym ciekawszych i przykuwających uwagę zabytków Gandawy jest Gravensteen– zamek hrabiów Falndrii. W miejscu murowanej warowni początkowo znajdowała się drewniano-ziemna konstrukcja postawiona przez wikingów. Pierwszą murowana wieżę wzniesiono tu w XI wieku, a solidne obwarowania pojawiły się sto lat później. Na przestrzeni lat dokonywano licznych przebudów, dzisiaj możemy podziwiać go w formie z XVI wieku. Co ciekawe, forteca miała służyć nie tylko obronie przed atakami z zewnątrz – przede wszystkim była wykorzystywana do opierania się zbuntowanym mieszczanom. Gravensteen ma w sobie coś z zamku idealnego.

Owalna konstrukcja leżąca częściowo nad naturalna fosą rzeczną zawiera w sobie dwie linie umocnień. Pierwszą stanowi zewnętrzny pierścień, drugą – właściwe zabudowania obronno-mieszkalne. Charakterystyczna bryła zwieńczona jest blankami i wzmocniona 24 bartizanami wystającymi poza linie murów. Każdy miłośnik fortyfikacji znajdzie tu coś dla siebie i będzie zadowolony z odwiedzenia tego miejsca. W środku znajduje się muzeum uzbrojenia i tortur (stosunkowo skromne), które niejako uzupełnia budowlę. Najbardziej wartościowa obejrzenia jest sama architektura miejsca. Wszystkie budynki zachowane w znakomitym stanie, odnowione i udostępnione dla turystów. Po zamku prowadzi znakowana ścieżka która pozwala zobaczyć po kolei każdy detal miejsca. Z najwyższego poziomu zabudowań mieszkalnych rozpościera się wspaniały widok na miasto.  Moim zdaniem warto zainwestować 8 euro (studencki 4 euro) i zwiedzić wnętrze tego zabytku.

panorama z dachu Gravensteen


Graslei i Koornlei
Z pewnością najbardziej malowniczym miejscem w Gandawie są Graslei i Koornlei. To dwie ulice, położone wzdłuż głównego kanału rzecznego przechodzącego przez miasto. Każdą z nich wzdłuż tafli wody prowadzi bulwar, a po obu stronach rzeki usytuowane są przepiękne średniowieczne kamienice, ozdobione rzeźbami i przyciągające uwagę każdego odwiedzającego to miejsce.


Kanały poza walorami wizualnymi pełnią również funkcję szlaków wodnych. Pływają tędy łodzie, które zabierają na podkład turystów chętnych do skorzystania z tej, ekskluzywnej wersji zwiedzania miasta. 
Poza wymienionymi przez mnie kilkoma sztandarowymi zabytkami Gandawa kryje mnóstwo innych, których obejrzeć nie zdążyłem. Jedne dzień to zdecydowanie za krótko aby zwiedzić miasto, które oferuje tak wiele atrakcji do odkrycia. Interesująca jest sama zabudowa rynku, rzędy mieszczańskich kamienic i nabrzeża kanałów skrywające perełki architektury mieszczańskiej sprzed pół wieku. Sam spacer klimatycznymi uliczkami może wciągnąć na kilka a nawet kilkanaście godzin. 



Nie namawiam wszak na wyjazd do Belgii w celu zobaczenia Gandawy, jednak gdy ktoś znajdzie się w tym kraju i po zwiedzeniu przykładowej Brukseli będzie dysponował wolnym czasem, proponuję mu tu zajrzeć i zatrzymać się na dłuższy czas. Gwarantuję, że nie będzie zawiedziony i miasto zrekompensuje mu stracone godziny.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

P.S.
Zdjęcia ze starego telefonu SE. za jakość przepraszam

Mapy Karpat - jakie wybrać i gdzie szukać (Polska, Słowacja, Ukraina, Rumunia)

$
0
0
Mapy Karpat - jakie wybrać i gdzie szukać (Polska, Słowacja, Ukraina, Rumunia)


Jednym z pierwszych kroków, jakie podejmuje osoba wybierająca się w góry jest zakup mapy. Stanowi to najmniejszy postęp, jaki można zrobić w stronę wyjazdu. Pomimo, iż w dzisiejszych czasach góry teoretycznie są pokryte gęstą siatką różnorakich szlaków turystycznych, rzeczywistość bywa różna, a świstek papieru bardzo się przydaje.
Jak bardzo realia są odmienne od teorii miałem nieraz okazje przekonać się przemierzając szlaki Karpat. Mapa przydawała mi się wtedy częściej lub rzadziej, ale z pewnością bez takiego gadgetu nie wyruszyłbym w żadną wędrówkę. Zebrałem się więc na stworzenie krótkiego posta, w którym opiszę pokrótce moje doświadczenia z mapami Karpat, źródła ich dostępu oraz opinie z używaniem konkretnych z nich.




Polska


Mapa Compass
W naszym pięknym kraju rynek map jest bardzo bogaty. Powiedziałbym nawet, że trudno znaleźć obszar, który byłby interesujący pod względem walorów naturalnym, a nad którym kartografowie jeszcze nie pracowali. Jeśli chodzi o polskie góry, polecam doskonałe mapy wydawnictwa Comapass w skali 1:50 tys., tylko Tatry i Karkonosze są wyjątkami (1:30 tys). Bardzo dobrze pokrywają się z rzeczywistością, są przejrzyste wizualnie i na bieżąco uaktualnianie. Dodatkowo nie ma problemu z ich znalezieniem również w wersji multimedialnej czy w wersji na GPS. Poza nimi mamy całe spektrum dostępnych map, więc pomijam opisywanie konkurencyjnych produktów, o których mam mieszane opinie.





Słowacja


zasięg map VKU Harmanec


mapa VKU Harmanec
Nasi południowi sąsiedzi i ich kartografowie również nie próżnują. Właściwie cały kraj pokrywają dobre mapy z lat 90tych firmy VKU Harmanec z zaznaczonymi wszystkimi szlakami (czasami dezaktualizowane), w skali 1:50 tys. Nie ma problemu z ich kupieniem na miejscu, ani znalezieniem w sieci. Ogólnodostępne i wystarczające dla każdego turysty na chodzenie szlakami i poza nimi.














mapa ruthenus
Ukraina


Tu zaczynają się schody i związany z nimi przywilej wyboru. Idąc w ukraińskie Karpaty można skorzystać z kilku rodzajów map. Najlepsze są oczywiście współczesne, wydane w ciągu ostatnich paru lat. Na bieżąco mapy Karpat ukraińskich wydaje firma ruthenus i w Polsce nie ma kłopotów z ich zakupem. To bardzo dobre mapy w skali 1:50 tys. problemem jest, że pokrywają tylko popularniejsze pasma gór ukraińskich i trzeba od nich szukać alternatywy.
Wyborem może być kupno miejscowych map ukraińskich. Nie ma ich zbyt wiele i znalezienie ich w postaci materialnej może być problemem, jednak pojawiają się w sieci, a skalę mają zbliżoną do klasycznych 50tek. Co prawda nie jest to jakość ruthenusa, ale swobodnie nawet niewprawny turysta może z nimi chodzić.


mapa WIG
Jeśli jednak szukamy czegoś innego, bądź powyższe propozycje nie pokrywają obszaru jaki chcemy  eksplorować, polecam poszukać map WIG. Archiwum Wojskowego  Instytutu Geograficznego udostępnia darmowo mapy polskie z lat 1919-1939 r. Biorąc pod uwagę iż tereny dzisiejszej Ukrainy zachodniej należały jakiś czas temu do Rzeczpospolitej możemy wyciągnąć wniosek.  Pod adresem http://polski.mapywig.org/news.php trzeba kliknąć skorowidz map 1:100000 i z mapy konturowej wybrać interesujący nas obszar. Następnie pozostaje pobrać, wydrukować i skleić. Jak wspomniałem, Instytut udostępnia mapy z lat 1919-39, i jeśli mamy wybór zalecam ściągnięcie tych kolorowych z lat 30stych, gdyż są najlepsze. Pierwszy raz drukując wskazane mapy byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Pomimo upływu 80 lat poziom przedwojennej kartografii polskiej napawa dumą. Mapy są czytelne, poziomice dokładne i gęste, zaznaczone źródła i inne obiekty potrzebne wojsku, a i turystom. Z mapami chodzi się bardzo przyjemnie, a patrząc na polskie nazwy aż łezka kręci się w oku.

sztabówka ZSRR 1:50 tys

Jeśli zamierzamy jednak zatwardziale zapuszczać się w rejon, którego nie obejmują żadne ze wskazanych wyżej map, zostają nam sztabówki ZSRR. Związek Radziecki w latach 80tych podjął wysiłek zobrazowania na papierze właściwie całego świata. Pod adresem http://loadmap.net/en wystarczy przybliżyć mapę świata i wybrać „Russia army maps” po czym pobrać i skleić. Radzieckie sztabówki, bo tak umownie je określam, są wersją ostateczną i całkiem przyzwoitą. Swoją jakością nie dotrzymują kroku co prawda nawet starczym odpowiednikom WIG, jednak można z nimi chodzić i nie błądzić, co wiem na własnym przykładzie. Co prawda wymagają nieco więcej umiejętności, podejścia i znajomości cyrlicy, jednak darowanemu koniowi…,  no właśnie. Jako pomocnicze wypełnienie luk terenowych nadają się znakomicie.








mapa Dimap
Rumunia


W kraju, który jest beneficjentem największego obszaru Łuku Karpat, z mapami bywa różnie. Jeśli chcemy odwiedzić Karpaty rumuńskie koniecznie zalecam zaopatrzyć się w mapy wydawnictwa Dimap. Są one wykonywane w różnych skalach, zależnie od przedstawianego pasma górskiego. 1:15 tys., 1:30 tys., a chyba najczęściej 1:60 tys. To dobre i aktualne mapy turystyczne, a przede wszystkim bardzo czytelne. Kolory są wyraziste i łatwo możemy na nich się połapać. Zaznaczono na nich szlaki, ścieżki, źródełka i wszystko co turyście do szczęścia potrzebne. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić to stosunkowo szeroko rozmieszczone poziomice, co jest jednak do zniesienia. Są stosunkowo drogie, ale można znaleźć je w sieci bądź wydać pieniądze, z pewnością się opłaci. Problemem jest, iż nie maja one pierwiastka zupełności i nie obejmują wszystkich pasm górskich.


rumuńskie mapy, których nie polecam
Gdy nie znajdziemy map Dimapu, posiłkujemy się radzieckimi sztabówkami, o których napisałem wyżej.
W sieci można znaleźć dużo map rumuńskich Karpat, których nie polecam. To wytwory lokalnych kartografów z lat 80-90 XX wieku. Co prawda są kolorowe, jednak to chyba ich jedyna zaleta. To mapy bardzo niedokładne, a poziomice rozmieszczone co 200 m. Kto wie, co to 200m podejścia, ten rozumie o czym mówię. Na mapie grzbiet wygląda na płaski, a w praktyce okazuje się amplitudą wysokości – tragedia. Co więcej – na mapie jest mało oznaczeń – właściwie same szlaki. Nie ma za to w ogóle poziomic, co dobija te kawałki papieru pod względem wartości dla przeciętnego turysty. W wersji uboższej mapa tak jest typową graniówką (kto zna, ten wie o czym mówię). To wersja tylko dla wytrwałych i wprawnych turystów o mocnych nerwach. Sam z nimi chodziłem i jest to wykonalne, ale od tamtej pory omijam je szerokim łukiem.



Mapy świadomie opisałem w kolejności, od tych według mnie najlepszych, do tych stosowanych w ostateczności. Przy zbieraniu ich proponuję szukać w takim właśnie porządku, w razie braku tych z wyższej póki, posiłkować się coraz gorszymi. Osobiście stosowałem takie rozwiązanie i wydaje się ono być najlepszym z możliwych.
Gdyby ktoś miał jakiekolwiek uwagi, bądź miał informacje bądź doświadczenie we współpracy z lepszymi mapami, proszę o komentarze. Z pewnością każda uwaga okaże się cenna.

Pozdrawiam
Tomasz Duda


Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

$
0
0
Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Gdy ostatniego dnia kwietnia bieżącego roku zmierzałem autostopem w kierunku granicy z Ukrainą w Medyce, moją uwagę przyciągnęły dwa miasta po drodze – Leżajsk i Jarosław. Dla mieszkańców pewnie nie ma w nich nic niezwykłego, ale podczas kilku minut obserwacji przez szybę mnie wydały się magiczne.
Z pewnością to zasługa budowli sakralnych. Przy wjeździe do Leżajska mój wzrok od razu skierował się na monumentalne mury z narożnymi basztami po lewej stronie drogi, czyli klasztor Bernardynów. Właściwie to samo z Jarosławiem. Przejeżdżając nieopodal miasta, obserwując krajobraz natknąłem się na kolejny klasztor umocniony murami z niewysokimi basztami – klasztor Benedyktynek.

Od tamtej pory szukałem sposobności aby wybrać się na wycieczkę i zahaczyć o wspomniane dwa miasta. Obserwując mapę Google zauważyłem, że optymalnym wyjściem będzie przejechanie od Zamościa do Stalowej Woli, z punktami przystankowymi w Jarosławiu, Łańcucie i Leżajsku. Kilometraż około 240 km akurat nadaje się na typową dwudniówkę, a w miejsce początku i końca trasy można pojechać koleją.
Plan był gotów, realizacja przyszła w połowie czerwca, kiedy pogoda przedstawiała się wybitnie rowerowo. Ponad 20 stopni, zachmurzenie z przejaśnieniami i znośny wiatr – takie prognozy miałem przed oczyma gdy wraz z Anitą i rowerami jechałem pociągiem regio w kierunku Zamościa.


We flagowym mieście Lubelszczyzny znaleźliśmy się przed południem i bez zwłoki zaczęliśmy szukać drogi wojewódzkiej w kierunku Krasnegostawu. Z racji krótkiej wycieczki mogłem wspomóc się GPSem, toteż wyjechanie z miasta nie sprawiło żadnych problemów. Pierwsze kilometry upływały bardzo przyjemnie – słońce, ciepełko i dobra droga, której stanem byłem szczerze zaskoczony. Na wysokości Krasnegostawu wybraliśmy drogę prosto – na Józefów i mogliśmy wrócić do lubelskiej rzeczywistości. Za Józefowem, który przejechaliśmy bez postoju nawierzchnia drogi wojewódzkiej przedstawiała sobą tragiczny obraz. Trudno byłoby odnaleźć jeden metr kwadratowy bez dziur, a samochody jadące przez tą „wielką łatę” wydawały straszny łoskot.
Z Józefowa wybraliśmy drogę prowadzącą wprost na południe i jechaliśmy nią, aż do miejscowości Różaniec.






Po drodze odwiedziliśmy pomnik i cmentarz upamiętniający bitwę partyzancką pod Osuchami.
Pogoda zaczynała się psuć i od północnego zachodu zaczęły napływać ciemne chmury. Niemniej jechało się przyjemnie, bo z wiatrem i „uciekając” przed burzowymi chmurami.  Na wysokości Różańca drogi wojewódzkie rozjeżdżały się na prawo, a przed nami wyrósł dylemat w powodu dużego kompleksu leśnego na południu, który skutecznie blokował drogę do Jarosławia. Po obejrzeniu map GPS nie zauważyłem co prawda przejazdu przez las, ale okrążenie go oznaczałoby dla nas kilkanaście kilometrów więcej.
Postanowiliśmy zaryzykować i puściliśmy się w plątaninę małych miejscowości kierując się na południe. Nie wiem, czy geograficznie to jeszcze część Roztocza, ale pokonując wiejskie drogi niemal przenieśliśmy się w czasie. Na długości kilkudziesięciu kilometrów minęło nas dosłownie kilka samochodów, w miejscowościach wyrastały klimatyczne cerkwie. Ludzi było tu niewielu, za to bydła na polach nie brakowało. Jakby cofnąć się w przeszłość, albo pojechać na Ukrainę.



W końcu dojechaliśmy do miejscowości Stary Dzików i ruszyliśmy prosto na południe drogą coraz gorszej jakości. Miejscowi jakoś nie potrafili powiedzieć czy przejedziemy przez las, ale my ufni w potęgę GPSu jechaliśmy przed siebie. Jakież było moje zdziwienie, gdy przed samym lasem wyrosła przede mną sieć nowiutkich dróg pożarowych. Prawie wszystkie asfaltowe i jakości lepszej od dróg otaczających miejscowości. Asfaltówki co prawda nie prowadziły bezpośrednio przez kompleks leśny, ale z pomocą urządzenia satelitarnego i ich dobrze rozwiniętej sieci szybko  i wygodnie wydostaliśmy się z lasu, wjeżdżając do miejscowości Mołodycz.
Po kilkugodzinnej przerwie znaleźliśmy się z powrotem na normalnej drodze, trafiając niejako znów do cywilizacji. Dalej droga wiodła już prosto przez podkarpackie miejscowości – Radawę i Wiązownicę. Na tym odcinku doznałem kolejnego pozytywnego zaskoczenia. Od Radawy biegła wzdłuż drogi głównej asfaltowa ścieżka rowerowa akurat w kierunku, w który zmierzaliśmy. Tym traktem przejechaliśmy około piętnastu kilometrów i dotarliśmy do granic samego Jarosławia.



W mieście zameldowaliśmy się o 18:30 zostawiając za sobą 110 km trasy. Pierwszym krokiem jaki podjęliśmy był zakup prowiantu na biwak, który zasilił nasze sakwy rowerowe. Następnie mogliśmy oddać się objazdowemu zwiedzaniu miasta. Do centrum wjechaliśmy ulicą Grodzką i szybko naleźliśmy się w klimatycznych okolicach Rynku. Słońce właśnie zachodziło i przebiło się przez chmury, co zapewniło nam dobre światło dla zdjęć, a i przyjemnej było popatrzeć na ratusz i pierzeje renesansowych  kamienic. Zwiedziwszy teren rynku objechaliśmy pozostałe interesujące budowle z których najbardziej w pamięci pozostał mi cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego i kolegiata pw. Bożego Ciała. Jarosław to miasto klasztorów, toteż po obejrzeniu zabytków starego miasta szybko skierowaliśmy się w kierunku interesującej nas budowli.



Budowla, która przyciągnęła mnie w te strony jest jedna z najbardziej charakterystycznych w mieście. To kompleks koicielko-klasztorny dawnego opactwa ss. Benedyktynek. Już z oddali kierują do niego dwie strzeliste wierze kościoła i zapraszają do wejścia. Kompleks ufortyfikowano ceglanym murem, poprzetykanym basztami krytymi gontem. Całość wygląda naprawdę przepięknie. Wewnątrz murów znajdują się dawne zabudowania klasztorne, ogrody i kościół. Wstęp jest bezpłatny.
Poza tym klasztorem, w Jarosławiu znajduje się jeszcze kompleks oo. Franciszkanów i oo. Dominikanów w stylu barokowym, który obejrzeliśmy przy wyjeździe z miasta. Budowla jest również godna polecenia.  Poza obrębem starego miasta na uwagę zasługuje również nekropolia – cmentarz stary – jeden z najstarszych cmentarzy zamiejskich w Europie.



Gdy opuszczaliśmy Jarosław słońce już ledwo tliło nad horyzontem. Aby znaleźć dobre miejsce biwakowe musieliśmy przejechać jeszcze kilkanaście kilometrów na zachód od miasta. Aby uniknąć jazdy drogą krajową na Rzeszów skierowaliśmy się na miejscowość Zarzecze i rozbiliśmy namiot na polach, nieopodal wsi Cieszacin.




Rankiem obudziło nas nagrzane powietrze namiotu. Pomimo wczesnej pory pogoda zapowiadała się wyśmienicie, a słońce wznosiło się już wysoko nad horyzontem. Niewiele czasu zajęło nam pakowanie i zbieranie biwaku, około dziewiątej ruszyliśmy w dalszą drogę. Chociaż niebo wkrótce zaczęło się chmurzyc i pogoda psuła się z godziny na godzinę, bardzo przyjemnie pokonywało się kilometry dzielące nas od Łańcuta. Jechaliśmy przez Zarzecze i Markową drogami gminnymi o równej i dobrej nawierzchni. Przed miastem zmieniliśmy trasę na wojewódzką, a teren stał się bardziej pofalowany.



Gdy dotarliśmy do Łańcuta niebo zasnuło się burzowymi chmurami. Nie zważając na to wzięliśmy się za podziwianie wspaniałego pałacu – niewątpliwie najważniejszej atrakcji turystycznej w okolicy. Chociaż ze względu na ceny biletów (28zł) nie wchodziliśmy do środka, to jednak cały zespół parkowy jest zdecydowanie wart obejrzenia. Czerwcową porą park przyciąga przede wszystkim kolorem. Intensywna zieleń świeżo przystrzyżonej trawy, czerwień róż i inne kolory ogrodowych kwiatów wywołują niesamowite wrażenia wizualne. Wokoło nie brakuje turystów, a nad utrzymaniem przyzwoitego stanu kompleksu czuwa tabun ludzi.




Zwiedzanie dużego kompleksu leśnego zajęło nam ponad godzinę. W międzyczasie chmury rozpierzchły się i groźba burzy minęła. Zważywszy, że przed nami było jeszcze 80 km do przejechania po zjedzeniu lodów opuściliśmy Łańcut i skierowaliśmy się drogą wojewódzka w kierunku Leżajska.
Przejechanie 30 km dzielących nas od miasta zajęło około dwóch godzin. Im dalej na północ tym teren stawał się coraz bardziej płaski, a podjazdy mniej wymagające. Przeszkadzał natomiast wiatr, który w przeciwieństwie do dnia poprzedniego – teraz wiał nam w oczy z pełną siłą.














Do Leżajska dotarliśmy w godzinach popołudniowych wyjeżdżając prosto na rynek główny. W centrum łatwo znaleźliśmy tablicę informacyjną z zabytkami i zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Sam rynek nie jest z byt ciekawy, ale kilak kamienic ma swój interesujący klimat i historię. Ratusz to charakterystyczna i osobliwa konstrukcja, choć pięknem wprawdzie nie grzeszy. Wejście do cmentarza żydowskiego zagrodzone jest wysokim ogrodzeniem z zamkniętą furtką, która uniemożliwia wejście do środka. Trochę zniesmaczeni tym faktem udaliśmy się w dalszą drogę w kierunku Niska przy okazji zatrzymując się przy najciekawszym zabytku.



Kościół i klasztor oo. Bernardynów swoja genezą sięga XVII wieku. W centralnym punkcie kompleksu znajduje się kościół pw. Zwiastowania NPM reprezentujący style baroku, manieryzmu i rokoko. Najcenniejszym elementem jego wyposażenia są monumentalne XVII wieczne organy. To nie tylko cenny zabytek na skalę polską, ale również europejską. Organy wypełniają całą zachodnią ścianę bazyliki aż po sklepienie i stanowią jej ogromna fasadę. Największa piszczałka ma ponad 10 metrów długości, a na instrumencie może grać trzech organistów jednocześnie. Instrument jest naprawdę ogromny i wygląda wspaniale. Warto zatrzymać się na dłużej i podziwiać poszczególne detale których nie sposób wprost wszystkich wychwycić.



Kościół otoczony jest obwarowaniami. Kurtyny murów zakończone są w narożnikach basztami, a wejścia znajdowały się pierwotnie tylko w dwóch bramach. Klasztor udostępniony jest do zwiedzania bezpłatnie, obecnie trwają prace renowacyjne w obiekcie.

























Z Leżajska musieliśmy przejechać jeszcze 50 km żeby dostać się do Stalowej Woli. Ponad trzy godziny jakie spędziliśmy na drodze krajowej nr. 77 nie należą do najprzyjemniejszych wspomnień z tego wyjazdu. Niemniej na pociąg o 19:00 zdążyliśmy i wraz z rowerami jeszcze przed nocą dotarliśmy do Lublina.
W czasie wycieczki przejechaliśmy około 240 km. Jak na dwudniówkę to dystans wystarczający żeby cos obejrzeć i jednocześnie trochę pomachać nogami. Miejsca, które odwiedziliśmy pozwoliły lepiej poznać Podkarpacie i obszar, który do tej pory omijałem w swoich wycieczkowych planach. Gdyby ktoś chciał powtórzyć trasę – serdecznie polecam (koniecznie należy zmodyfikować ostatni odcinek czyli drogę krajową 77 na jakąś lokalną.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

ZDJĘCIA

Endomondo:



Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

$
0
0
Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Podczas pięciu lat studiów na UMCS Kazimierz Dolny był dla mnie od początku podstawowym celem dłuższych wycieczek rowerowych. Położony ok 50 km od Lublina stawał się dobrym punktem wypadowym i dawał możliwość zrobienia tzw. setki w wolne popołudnie. Z Lublina do Kazimierza można dojechać albo trasą wojewódzką przez Nałęczów i Wąwolnicę (tą zazwyczaj wracałem) lub mniej uczęszczanymi drogami gorszej kategorii przez Wojciechów (moja główna marszruta "do", którą co ważne nigdy nie wracałem). Kazimierz Dolny jakoś zawsze mnie przyciągał i to chyba nie bez powodu. Co by o nim nie mówiono to jedna z perełek lubelszczyzny, a jej popularności i historii nie będę tutaj przytaczał - łatwo można znaleźć. Powiem tylko, że raz będąc w okolicy, do kolejnych przejażdżek łatwo się zmotywować.

Mając świadomość chęci powrotu w te strony, na dobrą sprawę aż do czerwca tego roku nie zwiedziłem Kazimierza na poważnie.Zawsze wiedziałem, że mam tam po co wrócić i często wracałem. W Kazimierzu byłem kilkanaście razy rowerem zarówno samotnie, jak i ze znajomymi, o każdej porze dnia i nocy (kilka razy to ja namawiałem, a bywało że i zostałem namówiony na "nocną setkę" do Kazimierza) we wszystkie pory roku poza zimą. Z Kazimierza również chodziliśmy szlakami do Nałęczowa, w kwietniu 2014 nawet stamtąd przybiegliśmy, pokonując ponad 60 km szlakiem czerwonym. Wydawało by się, że zima będzie w tej kwestii tabula rasa - otóż nie, w okolicy uczyłem się jazdy na nartach czy w lokalnych wąwozach pierwszy raz doświadczyłem kontaktu z przyrządami wspinaczkowymi i liną.

Z wyżej wymienionych powodów trzeba stwierdzić, że podczas studiów bardzo zżyłem się z Kazimierzem Dolnym. Mimo wszystko paradoksalnie nie do końca go poznałem, a nawet nigdy nie pokusiłem się na standardową galerię z wycieczki.
Tyle tytułem wstępu. Pod koniec czerwca bieżącego roku zdałem sobie sprawę, że z racji końca studiów kolejna wycieczka do Kazimierza może mi się za szybko nie przydarzyć i wypada udokumentować tą jak wspomniałem sentymentalną dla mnie trasę, której z perspektywy studenckich wojaży nie sposób pominąć . Dodatkowo chciałem zobaczyć zamek na przeciwległym brzegu Wisły - Janowiec, a i Janusz od jakiegoś czasu zapraszał mnie na obiad do rodzinnych Puław.

Realizacja planu wycieczki zrodziła się dopiero w ostatnich dniach pobytu w Lublinie. Pewnej pochmurnej środy wyruszyliśmy wraz z Januszem, aby po raz kolejny czy ostatni "przejechać się" do Kazimierza Dolnego. Pogoda nie była stabilna, temperatura jak na lato jeżyła włosy na ciele, ale jechało się przyjemnie. W połowie trasy, zatrzymaliśmy się przy Lewiatanie w Wojciechowie, a ja podjechałem by zrobić zdjęcie okolicznemu zbytkowi - tzw. wieży ariańskiej.







Dalsza droga do Kazimierza pomimo słabego stanu asfaltu nie stwarzała problemów i przed południem dotarliśmy na charakterystyczny rynek i słynną studnię. Janusz, jako z Kazimierzem obyty od dziecka, został przy rowerach, ja zaś z aparatem w dłoni ruszyłem na połów.





Fotografowałem oczywiście okolice rynku, przepięknie odnowiony kościół farny w stylu renesansu lubelskiego, a następnie przeniosłem się na północ, w kierunku wzniesień. Tam dłuższą chwilę poświęciłem ruinom zamku kazimierzowskiego, baszcie obronnej, tym razem pomijając górę trzech krzyży, gdzie na wejściu pojawiła się bramka z biletami.



Schodząc do poziomu rynku po raz kolejny poświęciłem się okolicy, a szczególnie dwojgu najsłynniejszym kamienicom, zlokalizowanym w południowo-zachodnim jego narożniku.



Po obejściu miasteczka wraz z Januszem wybraliśmy się nad Wisłę, gdzie koniecznie chciałem uwiecznić kolejne charakterystyczne budowle Kazimierza - dawne spichlerze zbożowe.



Następnie ścieżką rowerową wałem wiślanym ruszyliśmy na południe, w kierunku przeprawy promowej. Konstrukcja, która miała przewieść nas na drugi brzeg aktualnie znajdowała się po stronie Janowca. Panowie reperowali usterkę i po zapytaniu odkrzyknęli przez wodę, że podjadą za pół godziny. Wyboru bardzo nie mieliśmy i czas oczekiwanie umilaliśmy sobie twórczym rzucaniem kamieni do wody.



Sama przeprawa kosztowała 5zł za osobę (studnecki bilet 4zł) i trwała dosłownie parę minut. Po chwili znaleźliśmy się na drodze do Janowca i od razu udaliśmy się w kierunku górującego nad miejscowością zamczyska.


Po drodze obejrzeliśmy jeszcze kościół - niepozorny ale malowniczy przykład renesansu lubelskiego.


































Zamek w Janowcu jest trwałą ruiną poddawaną pracom konserwacyjnym. Bilety są stosunkowo drogie (12 zł normalny i 8zł studnecki), choć poza zamkiem dają możliwość obejrzenia pobliskiego dworu szlacheckiego i spichlerza z muzeum etnograficznym. zamek, choć imponujący z oddali, przy bliższym poznaniu niestety nie zyskuje, gdyż duża jego część nie jest jeszcze oddana do zwiedzania.



Po obejrzeniu zamku, dworu i spichrza ruszyliśmy w dalszą drogę do Puław. z racji bardzo napiętego grafika niezbyt długo zwiedzaliśmy miasto, a mówiąc prawdę - na "wariackich papierach". Obejrzałem wprawdzie z zewnątrz kompleks pałacowy Czartoryskich i zespól parkowy z interesującymi obiektami, z których w pamięć najbardziej zapadły mi - kościół Wniebowzięcia NMP w kształcie Panteonu i tzw. Świątynia Sybilli - pierwsze polskie muzeum narodowe.




W Puławach zagościliśmy jeszcze dłuższą chwilę, racząc się solidnym obiadem w rodzinnym mieszkaniu Janusza, po czym przerażeni godziną, szaleńczym tempem ruszyliśmy drogą krajową prosto w kierunku Lublina.



Po drodze na szybkie zdjęcie zatrzymaliśmy się jeszcze w Końskowoli, gdzie chciałem obejrzeć niesamowicie klimatyczny i niedawno odnowiony Kościół parafialny pw. Znalezienia Krzyża Św. i św. Andrzeja Apostoła w stylu renesansu lubelskiego. Do Lublina dotarliśmy po 19:00 zdążając akurat na dalszą część przygodowego dnia, ale długo by o tym pisać....

Pozdrawiam Tomasz Duda

GALERIA

Endomondo

Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim

$
0
0
Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim


Kraśnik
Jeśli już zeszedłem na sentymenty i wzorcowe trasy nie sposób przyjrzeć się mojej czerwcowej drodze do domu. Podczas studiów marszrutę długości 168 km (według ostatnich obliczeń Endomondo) z Lublina do Oleśnicy (miejscowość z której pochodzę w woj. Świętokrzyskim, nie mylić z miastem ;) ) pokonywałem rowerem kilkukrotnie. Jeśli czepiać się szczegółów dokładnie pięć razy, co spowodowało że nieco już ją polubiłem. Najszybszy przejazd blisko 170 km  zajął mi niecałe 7 h, najdłuższy ponad 9 h. Na trasie przeżyłem prawdziwe wariacje pogodowe, od ulewy którą przeczekiwałem zwinięty na przystanku, po trzydziestostopniowe upały, kiedy pot lał się ze mnie strugami. Niemniej jednak, szczególnie z perspektywy lat każdy przejazd wspominam bardzo dobrze. Wszystkie były one przecież drogami do domu, kiedy człowiek po miesiącach kucia do sesji miał za sobą zdane (lub nie) egzaminy, a przez oczyma pola i długą drogę po horyzont.
Na takich trasach łatwo trenować, podnosić poprzeczkę i szlifować czasy. Wizja domu mimo wszystko przyciąga i stymuluje zakwaszone mięśnie do wysiłku. Znajoma droga zachęca do obserwacji, porównywania co się zmieniło przez ostatni rok. Tu odnowiono kościół, tam zamiast kukurydzy kwitły żółte pola łubinu... Poza tym można po prostu napierać. Przed siebie i jak najmocniej - u know what I mean ;).

Annopol


Moja trasa do domu z Lublina wiedzie głównie drogami krajowymi. Odcinek do Kraśnika jest bardzo przyjemny - prawie 50 km nowej nawierzchni S19 z dwumetrowym poboczem. Dalej sytuacja niestety troszkę się komplikuje. Odcinek do Annopola został w ostatnich latach naprawiony, ale jest raczej wąski a ruchliwy. Na 76 tym kilometrze przekraczam Wisłę i kieruję się w stronę Opatowa. Wyjazd z doliny rzeki na płaskowyż przeważnie daje w kość i na tym etapie czuję pierwsze zmęczenie. Po 90 kilometrach mam do tego prawo :).

Opatów


W Opatowie po 108 km robię dłuższy postój na jedzenie. Przeważnie około godziny, które spędzam na rynku i wchłaniam wszystko co nawinie się do ręki. Dalsza droga daje się odczuć mięśniom zastanym po dłuższym postoju. Odcinek do Bogorii nieraz potrafi zdenerwować i wymęczyć, a szczególnie jeden długi podjazd, który jakkolwiek rekompensuje trudy wspaniałym widokiem na Pasmo Jeleniowskie Gór Świętokrzyskich. Kilka kilometrów dzielące mnie od Staszowa upływa szybko, a stamtąd to już rzut kamieniem - bagatela 20 km ;).

Wisła pod Annopolem



http://marszmilosci.files.wordpress.com/2011/07/jogailaiciu-kelias.jpg


Jakiś czas temu dowiedziałem się , że trasa jaką pokonuję rowerem to jedna z odnóg słynnego Szlaku Jagiellońskiego. Faktycznie, po drodze mija się wiele ciekawych miejscowości, z których najbardziej interesującą jest oczywiście Opatów. Nie ujmuję przy tym niczego pozostałym punktom szlaku, które wyróżniają się przede wszystkim przykładami architektury sakralnej. Poza nimi na trasie w zasięgu kilku kilometrów są zabytkowe cmentarze wojenne (bardzo dużo), szlak architektury drewnianej, czy słynny pałac "Krzyżtopór" w Ujeździe.

Kolegiata w Opatowie


Jak to zwykle się dzieje, ze zrobieniem jakichkolwiek zdjęć na trasie wstrzymywałem się długo, aż podczas ostatniego przejazdu zmusiłem się do wzięcia aparatu - prosty rachunek, kolejnego razu może nie być.
Dosłownie kilka ujęć, absolutne minimum, które ma dostarczyć tła do tematu.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Bogoria


Endomondo ostatniego przejazdu.

We Kahn do it, a progu nowej przygody...

$
0
0
We Khan do it, na progu nowej przygody...



Jutro wyruszamy do Kirgistanu, na Khan Tengri. Co prawda nie od razu i właściwie większość drogi pokonuję samolotem, to jednak moja wyprawa zaczyna się właśnie za kilkanaście godzin. Najpierw z Lublina do Warszawy, po przesiadce na Berlin i dopiero samolotem do Biszkeku z międzylądowaniem w Stambule. Trochę to skomplikowane, ale czego nie robi się gdy chodzi o cenę biletów.
Jakkolwiek na wstępie zagaiłem o wylocie, jednak nie o to ma w moich przemyśleniach chodzić. Wyprawę We Khan do it  wraz ze znajomymi przygotowywałem ponad pół roku, lecz dopiero w ostatnich dniach uderzyła we mnie dopiero świadomość wyjazdu i pewna wiązanka mieszanych uczyć związana z samym przedsięwzięciem.

Z perspektywy koordynatora projektu mam świadomość, że jesteśmy dobrze przygotowani. Nikt nie szczędził czasu, potu i przede wszystkim pieniędzy, aby wszystko dopiąć na ostatni guzik. Mam nadzieję, że się uda. Mając pamięci zeszłoroczne doświadczenia teraz nic nie chciałem pozostawiać przypadkowi, zapełnić każdą lukę i podjąć każdy problem z jakim moglibyśmy się zmierzyć na miejscu. Z perspektywy kilku miesięcy mam świadomość dobrze wykonanej pracy i dużą wiarę w umiejętności, możliwości i zapał całej ekipy.
Pamiętając, że "fortuna sprzyja odważnym" nie można zapominać o ślepym losie, który lubi psuć najszczersze chęci i mieszać z błotem najgorętszy zapał. W porównaniu z Pikiem Lenina na Khan Tengri będziemy jeszcze bardziej potrzebować pierwotnego szczęścia i pomyślnych zrządzeń losu. Nikt nie może zagwarantować, że nawet odstaniemy swoją szansę i że Góra dopuści nas do siebie, to jestem jednak pewien, że każdy powalczy na miarę swoich możliwości i włoży w wejście całe serducho.

Wyprawa We Kahn do it to akcja wspólna, całość, jedność i inne takie slogany. Podkreślając to chcę uświadomić, że nie jesteśmy ekipą z przypadku. Nie wszyscy znamy się równie dobrze, ale każdy może na innym polegać. Łączą nas wspólne wyjazdy, wydarzenia, spotkania. Mamy za sobą niejedną górską przygodę. Tym samym sukces każdego z członków wyprawy będzie sukcesem całości. Każdy włoży w wejście najlepszą część siebie, ale jeśli sam nie podoła, będzie wspierał innych w realizacji celu i będzie cieszył się z ich sukcesu. Podczas wyjazdu wyrzekamy się egoizmu. Na wyprawach łączonych spoiwem przewodnika i wspólnej puli gotówki to relacje nie do osiągnięcia.

W trakcie napierania do góry musimy mieć na względzie jednak przede wszystkim zdrowy rozsądek. Serce jest złym doradcą, a pośpiech w wysokogórskich warunkach bywa zgubny. Kluczowym aspektem będzie dobra aklimatyzacja i wyczekiwanie na okno pogodowe. Na taką "furkę do nieba" przyjdzie wyczekiwać, a gdy ta się otworzy skumulowaną energią spróbujemy wepchnąć się w nią, a następnie zejść bezpiecznie.
Co gdy jej jednak nie będzie? Pogoda Tien-Shan nie tylko lubi płatać figle, ale z zasady jest kapryśna. Duże opady śniegu, zagrożenie lawinowe i droga do torowania mogą wykańczać psychicznie, psuć humory i upuszczać energii z człowieka. Czasem na kilka dni zaplanowanych na atak szczytowy, ktoś na górze zaplanuje burze i opady. Co wtedy? Ano nic. Będziemy próbować, ale pewnych granic nie da się przeskoczyć. Z pewnością z wyprawy wrócimy szczęśliwsi i bogatsi. Nowe doświadczenia, poznani ludzie (mam nadzieję :), pokonane trudności (każdy ma swojego Khana) będą satysfakcją w najczystszej postaci. Przeżyciem będzie samo przejście drugiego co do długości lodowca świata i pewne niezapomniane chwile. No bo jak nie nazwać taką chwilą poranek z widokiem na "małe K2", "piramidę Tien-Shan" czy "Władcę dusz". Na sama myśl "serce roście". Dla takich chwil warto żyć i mam nadzieję, że za kilkanaście dni takiej i my doświadczymy.



Po komunalnej całości będzie trochę osobistych sentymentów. Jak wspomniałem świadomość wyjazdu uderza we mnie mieszanymi uczuciami. To przede wszystkim ekscytacja, ale również obawa. Obawa o stan zdrowia ekipy i swój własny. Do wyprawy na solidnie przygotowywałem się od początku roku, mając dobrą bazę kondycyjną z sezonu ubiegłego. Brałem udział w długodystansowych rajdach na orientację, jeździłem na rowerze, a przede wszystkim biegałem. Nie było tygodnia bez zrobionych kilkudziesięciu kilometrów, a w ostatnich miesiącach ciężko o dni bez jakiejkolwiek aktywności. Od początku roku do 6ego lipca przebiegłem ponad 1000 km, ponad 1600 przejechałem na rowerze i około 300 km zrobiłem podczas marszobiegów na orientację. Na progu miesiąca miałem świadomość, że jestem w najlepszej kondycji w życiu i w takim stanie pozostanę aż do wyjazdu.
Niestety nie udało się, a los bywa okrutny. 6ego lipca biegałem po raz ostatni, gdyż nabawiłem się dziwnej kontuzji. Gdy po kilku dniach ból i obrzęk nie przechodził poszedłem na USG, gdzie Pan ze spokojem orzekł mi pękniętą łąkotkę przyśrodkową i zapowiedział, że bez operacji się nie naprawi. W tym momencie nad głową zawisł mi katowski topór, co więcej ortopeda potwierdził diagnozę radiologa. Przede mną zostało kilkanaście dni na odpoczynek i trudny wybór co do wyjazdu.
Niepewny jak noga się zachowa, z naręczem środków przeciwbólowych decyduje się jednak jechać. Mimo iż noga jeszcze boli, a jak się zachowa nikt nie potrafi powiedzieć szkoda byłoby stracić prawie rok przygotowań i pewnie jedną z tzw. "wypraw życia". Nie wiem jak noga przetrzyma marsz z ciężkim plecakiem, ani co powie na zdobywanie wysokości, ale wierzę że odpoczynek czyni cuda, a chłopaki zrozumieją i pomogą, tego jestem pewien. Na kilka godzin przed wyjazdem mam zaplanowana konsultację z ortopedą, zobaczymy co orzeknie...
Jakich bym nie miał problemów i nie mógł zdobywać szczytu, z pewnością będę wspierał akcję chłopaków z krótkofalówką w dłoni. Jak mówiłem, całość się liczy, a całość bez czwartego elementu zawodzi. Natomiast tak ekipę pokarało, że jestem elementem którego trudno się pozbyć ;).
Z całego zdarzenia najbardziej żal mi iż miesiące przygotowań nie mogły zakończyć się pomyślnie. Czuje się w znakomitej formie, jednak kolano może pogrzebać wszystko, a niezrealizowane założenia dają świadomość, że przy odrobinie szczęścia mogło być lepiej.
Co można zrobić. Ślepy los rządzi naszymi poczynaniami a nam czasem tylko pozostaje dać mu działać i cieszyć się, że mogło być gorzej.
Z optymizmem więc patrzę w przyszłość. Szykuje się przygoda nad przygody. Do ponownego zobaczenia.

Z wysokogórskim pozdrowieniem

Tomasz Duda.







We can, Khan Tengri zdobyty!!!

$
0
0
We can, Khan Tengri zdobyty!!!

Od powrotu do Polski uczestników wyprawy minęło już kilka dni. Powoli ucichło ogólne zamieszanie, zamęt i załatwianie spraw osobistych, "zamiecionych" pod dywan blisko miesięcznym wyjazdem.
Przyszedł czas na słowo podsumowania po wyprawie, skrót myślowy który nada ciągłość tematowi i będzie jakby prequelem do bardziej obszernej opowieści w formie relacji z wyprawy.

Co by nie przeciągać - szczyt został zdobyty! 6 sierpnia o godzinie 14:13 czasu lokalnego połączyłem się przez krótkofalówkę z Januszem, który zameldował się z 7000 m npm, gdzie dotarł wraz z Jankiem. W tym momencie cel wyprawy został osiągnięty, a nas wszystkich ogarnęła niesamowita radość.
Niestety, na tej Górze nie ma tak łatwo i wejście oznaczało dopiero początek zabawy - zabawy o bezpieczne zejście do bazy.
Chłopaki skończyli akcję górską około 19:40 tego samego dnia i zalegli w namiotach, pojeni i karmieni czym tylko się dało. Odpoczywać jednak nie mieli zbytnio okazji - koniunkcja sprzyjających warunków terenowych i śniegowych stwarzała doskonałe warunki do relatywnie bezpiecznego zejścia, które trzeba było wykorzystać. O 2:30 w nocy zadzwonił więc budzik, a zgrabione palce musiały odsunąć śpiwory i założyć przymarzłe buty.
Kuluar Siemionowa do ostatniej minuty trzymał nas z sercami na ramieniu i wysoką aderenaliną. W czasie zejścia spadły jeszcze dwie niegroźne lawiny, a trasa biegnąca przez świeże lawinisko rozbudziła jeszcze wiele niezdrowych myśli.
Akcja górska zakończyła się około 7:00 rano, bo mniej więcej wtedy dotarliśmy do Camp 1, ze świadomością, że nic nam na głowę już się nie urwie.
Nieopisane szczęście sprawiło zaś, że dop Base Camp zeszliśmy akurat przed przylotem śmigłowca, oszczędzając sobie tym samym nudnego i męczącego oczekiwania na kończących się zapasach żywności.

Tyle słowem skrótu akcji górskiej. Udało się wejść i bezpiecznie wrócić, co jest zasługą całego zespołu. Każdy włożył wiele wytężonej pracy i zapału, aby cel został osiągnięty. Jak widać - zaangażowanie procentuje, a włożony wysiłek zwraca się sukcesem.

Nieocenione okazało się zeszłoroczne doświadczenie. Realizacji wszystkich zamierzeń organizacyjnych i logistycznych udała się w ok. 95%. Biorąc pod uwagę, że 100% byłoby utopią, to po prostu wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. No może poza tym, że Twixy się rozpuszczały, a ogrzewacze chemiczne w butach nie działały jak powinny. :)

Media powyprawowe ogarniamy powoli. Tak gwoli ścisłości. Z dni na dzień, z tygodnia na tydzień zostanie opracowana galeria zdjęć, obszerna relacja, a nawet film z wyprawy. Kibicującym i sympatykom wyprawy raz jeszcze dziękujemy za wsparcie i trzymanie kciuków, które wprowadziły nas na szczyt. Zarazem jednak prosimy o cierpliwość. Wszystko pojawi się systematycznie, a czekanie i śledzenie naszych mediów z pewnością się opłaci.
Pozdrawiam

Tomasz Duda


We Khan do it, relacja z wyprawy na Khan Tengri 2014 - część I (Pierwsze dni w Kirgistanie i trekking do Base Camp)

$
0
0
We Khan do it, relacja z wyprawy na Khan Tengri 2014 - część I (Pierwsze dni w Kirgistanie i trekking do Base Camp)


Wyjazd na Kahn Tengri to właściwie pół roku przygotowań każdego  z naszej czwórki – mój, Marcina, Janka i Janusza. Na głębszą jego genezę trudno by się tutaj silić. Większość zostało już wszak napisane czy opowiedziane podczas przygotowań, a co drobniejsze szczegóły pozostaną w naszych głowach i nie warto ich przytaczać. Faktem natomiast  jest, że w wyprawę „We Khan do it” każdy z nas zaangażował się całym sercem i już na kilka miesięcy przed dawał z siebie ile mógł. W założeniu wszystko można było załatwić  łatwiej czy szybciej,  kupić pakiet i po sprawie. Problemem jest, że na takie rozwiązanie nie mieliśmy ani pieniędzy ani chęci. Jak często powtarzam „droga jest celem”, więc nie warto bawić się w szukanie ścieżek na skróty, ale z łatwizny poczynić sobie swego rodzaju wyzwanie.
Właśnie takim tokiem działania poszliśmy postanawiając wyjazd nasz uczynić jak najtańszym i już po raz drugi obyć się bez zakupu pakietów agencyjnych. Z tego powodu przygotowania kosztowały dużo czasu i wytrwałości, jednak z upływem dni i miesięcy koła zębate zaczynały na siebie nachodzić, a tryby pracować tworząc lepiej lub gorzej działającą całość.



Nasze przygotowanie również mogły okazać się płonne  również bez pomocy z zewnątrz. Poprzez poczynione staranie udało nam się pozyskać sponsora. Dzięki firmie Reall, która pełniła tą funkcję wyprawa osiągnęła płynność finansową, a za udzielone wsparcie mogliśmy uzupełnić nasze zapasy  sprzętowe w brakujące a potrzebne elementy.  Kilka dni przed wyjazdem zrealizowaliśmy również nasz projekt na polak potrafi.pl tym samym zapewniając sobie jeszcze trochę grosza. Nie bez znaczenia dla powodzenia wyprawy pozostała również pomoc osób dobrej woli nie wyrażona w pieniądzu – pożyczanie sprzętu, udzielanie porad, konsultacje i wsparcie duchowe szerokiego grona sympatyków.
Widząc tak przychylne nastawienie do naszej, skądinąd szalonej, inicjatywy sami również staraliśmy się dać z siebie po sto dziesięć procent. Przed wyjazdem w góry każdy mocno trenował i wylewał pot na poczet wspólnej idei.
Od połowy czerwca nikt już nie myślał o niczym innym. Cytując Becka „wszystkie sprawy i zagadnienie zeszły na plan dalszy”, a idealnie piramidalny kształt Kahn Tengri popsuł normalne postrzeganie rzeczywistości czwórce zwykłych ludzi. Mieszane uczucia to chyba najlepsze co można powiedzieć o myślach, jakie kołatały się po głowie każdego z członków wyprawy. Z jednej strony radość i podekscytowanie, z drugiej obawa o zdrowie, życie i powodzenie wyjazdu.
Przed wyruszeniem nieraz przeklinałem bezlitosny czynnik obiektywny, jaki ciążył na południowej drodze na Kahn Tengri, którą obraliśmy – kuluar Siemionowa i nieprzewidywalne lawiny, w obliczu których człowiek staje się bezradny i słaby.  Godzinami myślałem, jak wyeliminować albo ograniczyć zagrożenie jakie wiąże się z tym miejscem. Mówiąc krótko, pochłonęło mnie to do reszty, a jedyne co osiągnąłem to świadomość, że co by nie robić to gra w ruletkę o mniejszej lub większej ilości nabojów w komorach.
Ostatnie tygodnie przed wyjazdem upłynęły na domykaniu spraw odstawionych i zakupach. Dodatkowy bagaż do samolotu, rozszerzenie ubezpieczenia, załatwianie ostatnich kwestii, które już dawno powinny być załatwione.
Lipiec i ostatnie dni przed wyprawą nie były dla mnie najszczęśliwszym okresem, a wszystko kręciło się wokół kontuzji, której wtedy się nabawiłem. Z pozoru niegroźne opuchnięcie kolana po treningu, na USG okazało się pęknięciem łąkotki, wymagającym leczenia operacyjnego. Pchanie się z takim urazem w góry wysokie, z dala od cywilizacji pozostawało kwestią otwartą, a na pewno nie oczywistą i rozsądną. Zastanawiałem się nad tą kwestią, choć niezbyt długo, powiadomiłem chłopaków o fakcie i rozwiałem obawy stwierdzeniem, że jednak jadę. Miesięcy przygotowań, włożonego trudu i pieniędzy nie można odpuścić po prostu od tak.
Choć wiedziałem, że moje szanse wejścia na szczyt zmniejszyły się diametralnie już przed startem, to jednak byłem świadomy, że moja obecność na wyprawie okaże się dodatkowym atutem, a przy odrobinie szczęście nawet nie będzie przeszkadzać ;). Jakby nie było zawsze, no może nie przesadzajmy – do pewnego momentu, będę mógł zrezygnować czy wycofać się.
Przez cały lipiec zarzuciłem więc treningi, zastępując je okładami z lodu, maściami i wylegiwaniem. Do połowy miesiąca opuchlizna zeszła, choć zdawałem sobie sprawę, że to tylko przejściowa poprawa.
Poza moim dolegliwościami chłopaki również nie mieli lekko. Janusz na tydzień przed startem wyprawy złapał zapalenie oskrzeli i do Kirgistanu został wyposażony w antybiotyk i naręcze leków. Janek natomiast przy pomocy badań zdał sobie sprawę, że jest bezglutenowcem i rozważał zmianę całego wyprawowego jadłospisu. Tylko Marcin nie zgłaszał poważniejszych dolegliwości.

Z mojej perspektywy wyjazd zaczął rozkręcać się 18 lipca, kiedy wyjechałem busem do Lublina. Już dużo wcześniej umówiliśmy się z Jankiem, że to jego mieszkanie stanie się punktem zbornym przed wyprawą i tam przepakujemy się, sprawdzimy ekwipunek i zaczniemy wyprawę. Gdy dojechałem do Lublina Janusz i Janek już na mnie czekali. Marcin jako miejscowy musiał przejść kilkaset metrów piechotą, aby znaleźć się w naszym centrum zarządzania wyprawą.
Trzeba przyznać, że przepakowywanie miało rozmach. Mieszkanie zostało prawie w całości zarzucone gratami wszelakiej maści i kilkuset kilogramami rzeczy dziwnego pochodzenia i przeznaczenia. Co zaś tyczy się samego tempa pracy - było ono leniwe i bezproduktywne, bardziej przypominając studencką schadzkę na piwo niż realne przygotowania na dzień przed wyprawą w serce Azji. Impreza z popołudnia przeniosła się na wieczór, a dopiero po północy osiągnęliśmy około dziewięćdziesięciu procent gotowości. Nieprzygotwani, niespakowani ale za to zadowoleni i zmotywowani po północy położyliśmy się spać.

Teraz czas przenieść się w ten radosny moment, a narrację przerzucić na barki pierwszej osoby.







19 lipca
Budząc się przed 8:00 po raz pierwszy uświadamiam sobie, że coś zwane „tym dniem” właśnie się zaczęło. Choć za kilka godzin wyjeżdżamy, do ogarnięcia zostało jeszcze kilka ważnych spraw. Po śniadaniu wraz z Jankiem zmierzam do lekarza. To mieszkający niedaleko ortopeda umówiony po znajomości, który ma spojrzeć na moje felerne kolano. Konsultacja na kilka godzin przed wyjazdem wypada stosunkowo pomyślnie – więzadła całe, a łąkotka podczas wyjazdu nie powinna bardziej się zużyć.
- Najwyżej spuchnie i będzie boleć – pada werdykt.
I choć dla innych, w sytuacji wyjazdu „na koniec świata” mógłby wydawać się wyrokiem, mnie uspokaja i wskazuje poważnie zaopatrzyć się w środki przeciwbólowe.
Na mieszkanie wracamy przed południem by wpaść w wir pakowania, sprawdzania i porządkowania. Ostatnie czynności wykonujemy niespiesznie, bardziej skupieni na pamięciowym zbieraniu bagażu w swoich myślach. Jeśli nawet nie uniknąć, to przynajmniej do minimum należy ograniczyć liczbę rzeczy, których mogliśmy zapomnieć.
Niecałą godzinę później, wraz z Januszem i Jankiem zmierzamy już w kierunku PKSu, gdzie wkrótce podjedzie nasz transport. We trójkę zjawiamy się długo przed czasem, a Marcin przychodzi kilkanaście minut przed 14:00. Ostatnie wolne chwile wykorzystuję na zakup zapasowej baterii do smartfona w przypływie świadomości, że może się jednak przydać.



Bezpośrednio przed odjazdem Polskiego Busa odprawia nas kilka osób – są rodzice Janka i Marcin który ma być podczas wyprawy naszym pośrednikiem w łączności z Polską. Ostatnie pożegnania, trudne rozłąki i po chwili oglądamy Lublin zza szyby, dziękując przewoźnikowi za klimatyzację, tak przyjemną w tym gorącym dniu.
Do Warszawy dojeżdżamy o 17:00 ze świadomością, nadmiaru czasu i baraku perspektyw na jego wykorzystanie. Niewiele myśląc, na początku musimy przejechać przez miasto. Poruszanie się z kilkudziesięcioma kilogramami bagażu stanowi nieliche wyzwanie toteż jesteśmy wdzięczni za stacje metra, znajdującą się kilkaset metrów dalej. Tym środkiem transportu przejeżdżamy dokładnie na ostatnią stację i rozkładamy się na pierwszej lepszej ławce położonej nieopodal. Czas jaki pozostał do północy poświęcamy na ostatnie zakupy, jedzenie i kręcenie się w kółko wokół kupy bagażu.
Trzeba wykonać ostatnie telefony jeszcze na polskiej ziemi – tak na wszelki wypadek, gdyż w podróży nic nie wiadomo…



Gdy nastaje zmrok, wraz z całym dobytkiem instalujemy się w poczekalni dworca. Kwadrans przed północą przyjeżdża nasz środek transportu. Na szczęście miejsca na bagaż nie brakuje i bez problemów całość sprzętu pakujemy do luku. Około godziny zero wyjeżdżamy z nocnej stolicy na zachód.




20 lipca
Noc w autokarze mija nadspodziewanie szybko i przyjemnie. Miejsca nie brakuje, ludzi relatywnie mało i korzystając z okazji możemy złapać kilka godzin przerywanego snu. Budzimy się właściwie dopiero u celu, a zaspane oczy wyłapujące napis „Berlin Schönelfeld” tylko nas w tym utwierdzają.



Niewiele po 7:00 rano opuszczamy Polskiego Busa i niezdarnie z plątaniną toreb i plecków kierujemy się na terminale. Nie ma pośpiechu, samolot wylatuje dopiero o 14:00, więc co najmniej do południa mamy wolną rękę. Czas ten spędzamy bardzo leniwie, rozkładając się na ławkach i odsypiając ostatnią noc w  autobusie. Komuś udaje się zjeść, innym podładować telefon i jakoś godziny mijają. Przed odprawą nasze leniwe ruchy trochę się zagęszczają – foliujemy bagaże i ważymy cały dobytek dokonując niezbędnego przepakowania. Okazuje się, że z wykupionym nadbagażem dysponujemy w sumie 132 kg ładunku. W limit wagowy udaje się wcisnąć również buty, co cieszy nas niezmiernie w kwestii wygody podczas lotu.



Odprawa przebiega sprawnie, szybko oddajemy bagaż i czekamy na wejście na pokład. Samolot spóźnia się trochę, choć dla nas nie ma to znaczenia, a nawet oznacza krótsze oczekiwania na przesiadkę. Do Istambułu dolatujemy wieczorem i czekamy na kolejny lot. Przed wejściem na pokład spotykamy trójkę Czechów, wybierających się na Khana od północy. Jeden z nich opowiada o swoim zeszłorocznym trekkingu lodowcem i nie nastawia nas optymistycznie. Kolejny temat przechodzi na lawiny i niebawem trzeba powiedzieć sobie „Cześć” i życzyć wzajemnie powodzenia, aby całkowicie się nie demotywować.
Na rozmyślania na szczęście nie ma czasu, gdyż niebawem wchodzimy na pokład. Liczymy na jakiekolwiek jedzenie lub wodę, ale tanie linie Pegasus nie dostarczają nam takich luksusów. Bez przyjemności siedzimy kilkanaście godzin o suchym gardle, odwracając uwagę słabym i niewygodnym snem. Sam próbują jeszcze przy świetle lampki przeczytać kawałek książki – prawie 400 stron „Wojny Iwana” zmieszczonych na 38  stronach A4 drukiem „maczkowym”.


21 lipca
Przed północą odpływam, a do stanu świadomości przywraca mnie po kilku godzinach stewardesa i nierówna płyta lotniska w Biszkeku. Zupełnie jak rok temu – przychodzi mi na myśl. Kirgistan wita.
Przylatujemy kilka minut przed 5:00 czasu lokalnego, co jest efektem blisko godzinnego opóźnienia. Dla nas to nawet lepiej – mniej czekana na marszrutkę. Na wydanie bagaży czekamy prawie pół godziny, ale na szczęście wszystkie są. Ładujemy je na rozklekotany wózek i za takim taranem przebijamy się przez tłum taksówkarzy-naganiaczy.



Na lotnisku ponownie się przepakowujemy, wymieniamy parę groszy i kupujemy pierwszą od kilkunastu godzin wodę, którą pochłaniamy w kilka chwil. Janek zostaje mianowanym „Cash-keeperem” a Janusz ma mu pomagać w rozliczeniach. Na pierwsze koszty robimy szybką zrzutkę po 50 dolarów. Wszystko wydaje się iść sprawnie, gdy w pewnym momencie Janek uświadamia sobie, że nie ma swoich butów. Chwila konsternacji, po czym wraz z Januszem idzie do administracji lotniska. Proceder walki z biurokracją zajmuje chłopakom prawie godzinę, choć kończy się sukcesem. Janek wraca z butami, które jak się okazuje zostawił przy odbieraniu bagażu.
Spokojniejsi udajemy się na przystanek marsz rutek i po chwili oczekiwania jedziemy do centrum stolicy. Po drodze dogaduję się z kierowcą, że za 300som podwiezie nas bezpośrednio na dworzec zachodni. Cena jak za cztery osoby śmieszna, a żeby busik zamienić w taksówkę wystarczy schować tabliczkę. Elastyczność Kirgizów jest niepojęta w naszym rozumieniu, ale skoro można to czemu nie skorzystać.
Na dworcu zachodnim dokonujemy szybkiego podziału zadań. Janek wraz z Marcinem zostają bagażami i wypytują o transport do Karakol, ja wraz z Januszem wychodzimy na miasto. Wraz z mapą i zeszłorocznymi wspomnieniami przechodzimy znajome już miejsca. Poranne miasto powoli zapełnia się ludźmi, a słońce stopniowo daje się we znaki. Ponad godzinę zajmuje nam dotarcie do sklepu Red Fox, gdzie kupujemy gaz. 14 kartuszy za 140 dolców – ceny poszły w górę.  Z racji później pory wracamy już marszrutką. Szczególnie szybko pokonujemy okolice Osz Bazaru, mając w pamięci dawne urazy i ściskając pochowane, świeżo wymienione somy.
Gdy wracamy do chłopaków, okazuje się że pomimo naszej wcześniejszej umowy nie mogli się powstrzymać i zamówili jakieś lokalne jedzenie. Nic dziwnego, że nietrudno się powstrzymać, a cena zachęca. Pozostaje poczekać na reakcje żołądków.



Kilka minut po południu wyjeżdżamy marszrutką w kierunku Karakolu, spławiając po drodze tabuny rozjuszonych taksówkarzy. Transport kosztuje niewiele – 350 som, a w busiku spędzamy następne siedem godzin, gapiąc się za szybę i oglądając tandetne programy telewizji  miejscowej serwowane na przymus.
Do Karakolu docieramy na 19:00, wysiadając na dworcu autobusowym. Otoczenie nie pretenduje do miana kilkudziesięciu tysięcznego miasta, a wkrótce okazuje się, że centrum jest kilka kilometrów dalej. Opinie co do położenia centrum są jednak sprzeczne. Taksówkarze mówią jedno, sklepikarze drugie. Co gorsze – nikt nie wie, gdzie znajdziemy pole namiotowe opisywane w sieci. W międzyczasie pojawia się kolejny kłopot z odbiorem naszych pozwoleń przygranicznych od znajomej Kirgizki. Okazuje się, że w tym momencie są one w Biszkeku i mają przyjechać dopiero jutro rano. Dziewczyna twierdzi również, że w okolicy miasta Enlichek (tam się wybieramy) panuje epidemia dżumy i będziemy musieli się zaszczepić.
Nie wiedząc zbytnio co robić, po pierwsze spławiamy taksówkarzy. Korzystając z GPS kierujemy się bez żadnego  celu w kierunku większego zgrupowania ulic. Dźwiganie całych 130kg bagażu daje się nam ostro we znaki, męczy i zajmuje dużo czasu. Gdy dochodzimy do jednej z głównych ulic trzy kilometry dalej zapada zmrok, a my zostajemy bez perspektyw, z „rękami w nocnikach”.



Pierwszy rekonesans robi Marcin, ale znajduje tylko jakiś guesthouse, który zostawiamy sobie jako furtkę rezerwową. Kolejne rozpoznanie robię wraz z Jankiem. Tym razem trafiamy w dobre miejsce – Turkestan Yurtcamp. Chociaż wszystkie jurty są zajęte, to jednak gospodarz z racji później pory lokuje nas w pokojach po 300 som od głowy.
Nasza sytuacja się powoli gruntuje. Około północy mamy dach nad głową, wi-fi, prysznic i co najważniejsze – perspektywy. Pogłoski o rzeczonej dżumie zostają szybko obalone, a ponad to pojawiają się nadzieje na szybki transport. Zdecydowanie promieniujemy od dobrych informacji. W nagrodę po północy urządzamy sobie spóźnioną kolację i osuszamy połówkę lokalnej wódki. Zdrowotnie, na żołądek oczywiście. Po przyjęciu tak wysublimowanego medykamentu jeszcze weselsi idziemy spać.


22 lipca
Poranki w Karakolu są piękne, a przynajmniej podczas naszego wyjazdu tylko takie się zdarzają. Lokalny klimat jest natomiast odmienny od reszty kraju i to w pozytywnym znaczeniu. Noce i poranki są chłodne i rześkie, odpowiednie dla dobrego snu. Nie sposób porównać ich z okolicami Oszu, gdzie w nocy temperatura nie spada poniżej 25 stopni, a śpi się właściwie z rozsądku. Podobnie ma się sprawa z temperaturą w ciągu dnia. Chociaż słońce pali, to jednak po kilku chwilach w cieniu szybko się ochładzamy i wypoczywamy. Co więcej, klimat staje się bardziej kontynentalny i jest zdecydowanie bardziej pogodny niż „morska” aura nad Issyk Kulem, którą można zaobserwować kilkadziesiąt kilometrów dalej.



Taki też piękny poranek wita nas drugiego dnia w Kirgistanie. Wstaję wcześnie, chcąc jak najwięcej uchwycić z klimatu nowego miejsca. Wraz z Januszem idziemy na zakupy, aby zrobić prowizoryczne zaopatrzenie i popatrzeć trochę na kirgiskie życie o poranku. Przede wszystkim szukamy chleba, choć okazuje się że nie wszędzie można go dostać. Nie ma go na przykład w sklepie nieopodal, gdzie na słowo „chlieb” niespełna piętnastoletnia ekspedientka przecząco kręci głową. Decydujemy się  jednak na dalsze poszukiwania, które przynoszą efekty. Z zakupów wracamy obładowani frykasami uważając aby przez nieuwagę nie zintegrować się z nawierzchnią drogi wpadając w otwartą studzienkę ściekową, czy przewracając o kamień sterczący z klepiska, któremu nie przysługuje zaszczytne miano chodnika.
Około 9:00 robimy śniadanie i delektujemy się internacjonalnym klimatem Yurtcampu. Niedługo potem bez zapowiedzi pojawia się opcja transportu za 8000 som. Cena wydaje się do przeżycia, więc umawiamy się na 12:30. Czas jaki nam pozostaje wykorzystujemy na niedbale i szybko wykonywane czynności – kolejne przepakowania, obszerniejsze zakupy i wysyłanie kartek pocztowych do znajomych i rodziny. Janek i Marcin przemierzają jeszcze miasto w poszukiwaniu zaspanego kierowcy i naszego pozwolenia przygranicznego, co zajmuje im ponad godzinę.



W południe pojawia się transport i zaczyna się rytuał upychania bagażu. Na szczęście maszyna jest duża i wszystko mieści się bez problemów. O zaplanowanym czasie ruszamy. Kierowcą jest Andriej, którego pradziadek sprowadził się tu z Krymu jeszcze w spokojnych carskich czasach. Turystów wozi wraz ze swoim synem, który siedzi razem z nami w samochodzie. Z rozmowy daje się poznać jako przyjazny człowiek i szybko nawiązujemy kontakt. Droga upływa bardzo szybko i jeszcze szybciej pogarsza się stan nawierzchni. Początkowo przemierzamy zielone doliny, przekraczamy rwące potoki i omijamy dziury na drogach pokroju żółtego sera. Okolica jest wprost piękna i zdecydowanie odmienna od południowej części kraju. W okolicach Osz turysta mija spalone słońcem pola i żółto-szare przestrzenie ciągnące się po horyzont. No może to generalizowanie, ale tak je zapamiętałem. Tymczasem otoczenie Karakolu po prostu kłuje w oczy zielenią i świeżością. Soczysty kolor pól, liści i drzew oraz stosunkowo dużo płynącej wody. Od razu przypomina mi się „rajska kraina” Jacka Hugo-Badera. „Zielska” skądinąd brak…



Początkowo jedziemy wzdłuż osiedli ludzkich, bo niebawem skręcić w górską dolinę i wzdłuż potoku systematycznie zdobywać wysokość. Okolica staje się wyludniona, a zieleń przechodzi wkrótce w brąz skał i kamieni. Osiągamy przełęcz, z której widoczna jest dalsza część drogi. Kierowca wspomina, że zimą przywozie się tu turystów na narty, a okolica mimo iż zimna nie należy do zaśnieżonych. Droga natomiast, pomimo słabego stanu i szutrowej nawierzchni jest podobno cały rok przejezdna i odśnieżana zimową porą.
Z przełęczy zjeżdżamy do górskiego wąwozu, który wiedzie kilkadziesiąt kilometrów wąską drogą wzdłuż rzeki i pionowych ścian skalnych. Co jakiś czas mijamy odłamy skalne, które zadomowiły się na drodze po pokonaniu kilkudziesięciu metrów lotem „koszącym”.
Przed 16:00 odległy widnokrąg zapowiada koniec doliny. Zatrzymujemy się na zakręcie drogi, przed zjazdem ze wzgórza. Przed nami rozpościera się przepiękny widok na dolinę i wyludnione miasto – Enlichek. Jak powiada Andriej – za czasów związku radzieckiego były tu kopalnie i kwitł przemysł. Teraz Kirgiski rząd nie widzi sensu inwestowania w to miejsce. Zamieszkuje tu niewiele ponad dwadzieścia rodzin, choć żądnego tubylca nie widzimy po drodze.



Po zjeździe ze wzgórza docieramy do mostu, gdzie przebiega symboliczna granica. Drogę zastawia nam anachroniczny szlaban, a z kontenera obok wychodzi młody żołnierz. W tym punkcie poświęcamy kilka chwil na formalności „mundurowe”, po czym ruszamy dalej. Przejazd przez „miasto duchów” trwa tylko kilka chwil, choć i tak łapiemy jego aurę a Janek i Janusz odgrażają się, że po akcji górskiej chcieliby pochodzić po opustoszałych blokach i silosach.



Ostatni odcinek wiedzie polodowcową, szeroką doliną. Daleki horyzont, teren płaski jak naleśnik, a wkoło pustki. Dawną bazę wojskową widzimy w oddali, a docieramy do niej po kilkunastu minutach. Z naszym kierowcą żegnamy się o 17:00 i na odchodne dostajemy parę ciekawych wskazówek. Z baraków obok  mają podobno przyjść żołnierze do kolejnej kontroli, choć to podobno w ich interesie.  Mayda Adir jest teraz wyjątkowo tłoczna. W bazie koczuje już kilka ekip, które czekają od kilku dni na popsuty śmigłowiec.
Gdy kierujemy się do obiektu z naprzeciwka wychodzi naczelnik bazy. Widać, że to twardy górski człowiek. Gdy dowiaduje się, że nie podróżujemy z agencjami tylko na własną rękę wrogo mierzy nas wzrokiem i wskazuje miejsca na namioty.
Niezbyt ciepłe przyjęcie nie zniechęca nas, gdyż mamy ważniejsze sprawy na głowie. Rozbijamy obozowisko i zabieramy się do podziału bagażu. Po ogarnięciu najważniejszych spraw nagle odczuwam, że moje kolano ma się nie najlepiej, a co więcej – solidnie spuchło. Z racji, że czeka nas pięć dni marszu z ciężkimi plecakami, ten fakt nie napawa mnie optymizmem. Zaczyna się dyskusja z chłopakami, co robić. Janek i Janusz nakłaniają mnie abym raczej poczekał w bazie na śmigłowiec i poleciał do Base Campu. Ja zaś z uporem zostaję przy swoim, że jakoś dojdę i mimo wszystko tak będzie lepiej dla nas wszystkim. Chłopaki niełatwo się przekonują i w końcu zostaje na tym, że odciążą mnie trochę z bagażem i jakoś będę człapał.



Aż do zapadnięcia zmroku dzielimy bagaż. W bazie chcemy zostawić pierwszy depozyt i oddać część bagażu do śmigłowca. Czynności te idą nam bardzo wolno i w końcu w plecakach zostawiamy ok. dwudziestu kilogramów wraz z jedzeniem na siedem dni (w razie czego) a resztę pakujemy do wspólnej torby.
Wieczór spędzamy w budynkach bazowych, pijąc zdrowotne co nieco z dwójką poznanych przed kilkoma godzinami Polaków. Oni jak cała reszta międzynarodowego towarzystwa czekają na śmigłowiec, a oczywiście atakują od północy. Dobijające to trochę, że jeszcze nie spotykamy nikogo, kto wybierałby się drogą pierwszych zdobywców od południa, jak my.


23 lipca
Budzik dzwoni o 7:00 rano. Niezbyt sprawnie, ale i bez ociągania próbujemy wkomponować się w nową rzeczywistość, która będzie towarzyszyć nam przez kolejne kilkanaście dni. Rzeczywistość gór, skał i wielkich, odludnych przestrzeni. Jak zwykle wszystko robimy na ostatnią chwilę i dziś uwijamy się jak w ukropie. Niedokończone przepakowania i kontrola ekwipunku, decyzje co zabrać a co zostawić szczegółowe aż do absurdu i zwykłe kosmetyczne czynności, które zajmują najwięcej czasu. Ostatecznie zostawiamy ok. 10 kg depozytu w bazie, oddajemy na śmigłowiec 46 kg sprzętu (po 2 euro za kg), a resztę bierzemy. Naczelnik, który przywitał nas wczoraj niezbyt przychylnie okazuje się twardym, ale przyjaznym i uczynnym człowiekiem. Z niczym nie robi problemów i zapewnia, że postara się wysłać nasz ładunek jak najwcześniej, jednak może to być 24 lipca, czy 29, a gwarancji też nie może udzielić bo wszystko zależy od zapełnienia śmigłowca i jego stanu.
Naczelnik próbuje również zniechęcić nas do marszu doliną. Ku mającej budzić strach przestrodze podaje przykład Polaka, który ostatnio całą trasę pokonał w 10 dni!



W Mayda Adir korzystamy z telefonu satelitarnego (2,5 euro/minuta) i nadajemy szyfrogram do Marcina, aby opisał naszą bieżącą sytuację. Przy pakowaniu Janek i Janusz zgodnie z obietnicą odciążają mnie zabierając namiot, szpej i część jedzenia. W tym momencie mój plecak wazy kilkanaście kilogramów, choć z tego powodu nie jestem szczęśliwy. Lewe kolano ciągle jest spuchnięte i co jakiś czas łypię na niego kontrolnie, sprawdzając jak wypełnia opaskę uciskową.



Około 11:00 ostatecznie wychodzimy z bazy, zaczynając trekking na wschód. Pogoda póki co jest piękna. Słońce pali niemiłosiernie, a wiatru niestety próżno szukać. Przed nami rozpościera się szeroka dolina polodowcowa i ciągnie droga szutrowa. Na końcu doliny majaczą już ośnieżone szczyty, choć nie mogą dać nam żadnego pojęcia o odległości. Pozostaje iść przed siebie i być dobrej myśli. Tak też robimy, gnąc się pod ciężarem bagażu, robiąc regularne postoje i konsumując skromne posiłki. Dziś po raz pierwszy przestawiamy się na naszą „postną” dietę ok. 2400kcal. W ekspedycyjnych butach górskich nogi szybko się pocą i po wyciągnięciu z nich stóp, wyglądają one jak po kąpieli. Moje nawet gorzej niż reszty towarzystwa. Już od pierwszych kilometrów czuję, że buty bardzo mnie obcierają, a za kilka godzin mam na piętach solidne pęcherze. Kleję plastry, owijam bandażami i idę dalej, jednak marsz z przyjemnego przeradza się w walkę z samym sobą już na początku przygody. Po 15:00 pogoda zaczyna się psuć. Niebo zasnuwa się ciemnymi chmurami i niewiadomo skąd pojawia się wiatr. Nie upływa pół godziny i  na głowy zaczynają kapać krople deszczu. Do obozu już jednak niedaleko. Właściwie w oddali majaczą namioty i drewniane zabudowania.



O godzinie 17:00 dochodzimy do rzeczonych budynków. Okolica wydaje się opustoszała i w tej aurze lekko przygnębia. Cena 300 som za rozbicie namiotu zniechęca jeszcze bardziej. Osobiście jestem za przejściem dziś  jeszcze kilku kilometrów w kierunku rzeki i namawiam do tego chłopaków.



Opinie są podzielone, a w czasie namysłu na miejscu chcemy załatwić dwie sprawy. Po pierwsze znaleźć wodę, gdyż słońce w pierwszej fazie marszu wpłynęło na pragnienie i z zapasów niewiele zostało. Po drugie wypytujemy o pewnego człowieka – Rosjanina Walerego, który jest lokalnym przewodnikiem i przebywa tu razem z grupą niemieckich trekkerów. Poszukiwania nie trwają długo, bo Walery wkrótce sam nawija nam się przed nos. Okazuje się, że Rosjanin w dolinie Enlichka spędził służbę wojskową w czasach związku radzieckiego i tak mus się tutaj spodobało, że po upadku czerwonego kolosa wrócił w te tereny oprowadzać klientów do Base Camp pod Khan Tengri. Walery to typ człowieka ikony, którego polubi chyba każdy i to po pierwszej rozmowie. Około 50 lat na karku, pokaźny brzuszek, gęsta broda i szeroki uśmiech. Przewodnik jest bardzo rozmowny i pomocny. Mamy wiele pytań o dalsza drogę przez lodowiec, a on na każde odpowiada i udziela wielu cennych wskazówek. Walery prognozuje, że trekking zajmie nam około 5 dni marszu jeśli utrzymamy dobre tempo. Bogatsi o nowe wiadomości decydujemy nocować nad rzeką, którą musimy przekroczyć wczesnym rankiem z powodu niskiego stanu wody. Żegnamy się więc i po nabraniu wody w naczynia idziemy w dalszą drogę.
Rzeka jest niedaleko. Po pół godziny marszu zatrzymujemy się około stu metrów od jej brzegów i szumiącego głośno nurtu. Rozbijamy biwak, po czym zajmujemy się zwykłymi obozowymi czynnościami. Chłopaki oglądają jeszcze brzeg rzeki, zastanawiając się, gdzie wiedzie właściwy bród. Potok wydaje się być jednak wszędzie jednakowo rwący i decyzję co do wyboru miejsca przekroczenia go odkładamy na rano.

Dziś do wykonania zostały już tylko przyjemności. Zdjęcie ciężkich butów, legnięcie na karimacie i oddanie

 się rytuałowi jedzenia liofila zanim wieczorny chłód wgania nas do ciepłych śpiworów.


24 lipca
6:00 rano i pierwsze wstające słońce wita nas już przebudzonych. Choć mamy dużą motywację do wyjścia to ogarnianie biwaku nie jest jeszcze zsynchronizowane i nie należy do najszybszych. W pierwszych dniach wyprawy to normalne. Trzeba przestawić się z trybu cywilizacyjnego na wyprawowy i dobrze poznać swój ekwipunek. Po kilku dniach gdy miejsce każdego drobiazgu w plecaku jest znane wszystko przychodzi automatycznie. Teraz jest jeszcze ciężko, przez to i zbieramy się długo. Około 8:00 pakujemy namioty, gdy w okolicy pojawia się znajoma postać. To Walery wraz ze swoja grupką idzie przekraczać rzekę. W tym momencie dalszy pospiech traci sens. Skoro idzie przed nami i zna teren to nie ma co silić się na wyścigi czy udawanie znawców. Niespiesznie więc zbieramy nasz bagaż i idziemy na grupką Niemców i Rosjaninem.
Pomimo wczesnej pory rzeka jest bardzo rwąca. Chyba każdy z nas słysząc o niższym poziomie wody ranną porą nie spodziewał się aż tak wartkiego nurtu. Walery również jakoś nie może zdecydować się na przechodzenie i długo idzie wzdłuż brzegu. Sprawa wydaje się być poważniejsza niż myśleliśmy. Przewodnik wyciąga linę i wiąże się w pasie. Tak asekurowany przez dwóch Niemców przechodzi przez kipiel. Oczywiście po skosie, niwelując opór wody. Mimo to przejście nie idzie mu ławo, a szara beja sięga po pas. Po przejściu na drugą stronę Walery łapie koniec liny i tworzy poręczówkę nad nurtem rzeki. Przewodnik woła nas z drugiego brzegu a my skrupulatnie pomoc wykorzystujemy. Z wyjątkiem Marcina idącego w „adidasach”, rzekę przechodzimy gołymi stopami, w przysłowiowych gaciach. Staramy się nie korzystać z rozstawionej liny, choć nurt jest tak silny, że każdy chwieje się i przynajmniej na chwilę podtrzymuje sznurek. Gdy przychodzi mi zmierzyć się z wodą nie jest to łatwe. Nurt jest bardzo wartki, kamienie przesuwają się pod nogami i stanie w jednym miejscu wymaga nie lada wysiłku. Woda jest lodowata. Już po kilku krokach nie czuję stóp tylko dwa sztywne twory, którymi drepczę po kamieniach.  Po przejściu wszyscy dziękujemy zrządzeniu losu za linę i przewodnika ze swoja grupą. Bez pomocy przejście tutaj stanowiłoby nieliche wyzwanie.



Gdy wszyscy jesteśmy już na drugim brzegu pomagamy Waleremu w asekuracji pozostałych Niemców. Widać, że nie zdają oni sobie sprawy z zagrożenia jakie stwarza rzeka i ślepo wierzą przewodnikowi. Jedna z turystek podczas przechodzenia potyka się i wpada w kipiel kurczowo trzymając się liny. Mimo iż wciąga ją nurt, a postawienie na nogi kosztuje dużo nerwów i czasu, petentka jest zadowolona i uśmiechnięta. Z pewnością nawet nie uświadamia sobie, że taki wypadek mógł skończyć się obrażeniami czy śmiercią, gdyby tylko puściła sznurek.
Po przejściu przez rzekę musimy opatrzyć nogi. Każdy ma mniej lub bardziej pokaleczone stopy od bosego stąpania po kamieniach. Moje odciski na piętach a tym etapie porozdzierały się niwecząc szanse na jakiekolwiek szybkie wygojenie.
Mimo wszystko jesteśmy jednak szczęśliwi i z zapałem prześcigamy się w opowieściach kto jak szedł i jak blisko był upadku do wody. Ponowne ubranie się zajmuje sporo czasu i wychodząc grupę Walerego widzimy już tylko na horyzoncie.
Po dwóch godzinach uśmiechy schodzą z naszych twarzy. Przed nami rozpościera się szeroki widok i dwie kolejne rzeki lodowcowe do przejścia. Znowu musimy się przepakowywać i krok po kroku wdrażać procedurę przekraczania rwących strumieni. Pierwszy z nich pokonujemy z łatwością i mamy nadzieję, że gorzej już nie będzie. Jak na złość okazuje się, że kolejna przeszkoda jest gorsza do sforsowania, a na pomoc nie możemy liczyć. Pierwszy przechodzi Marcin, który choć nie bez problemów, sprawnie przeprawia się na drugi brzeg. Janek i Janusz decydują się iść w innym miejscu, choć decyzja ta kosztuje ich spoko wysiłku, nerwów i strachu. Po przejściu każdy z nich przyznaje się, że tylko przysłowiowy włos dzielił go od porwania przez rwący nurt. Ja wracam w miejsce, gdzie przechodził Marcin i tam mierzę się z potokiem. Idzie się ciężko, choć znośnie. Powoli pokonuję kolejne metry, a od drugiego brzegu naprzeciw wychodzi mi Marcin, który pomaga w przeprawie. Ten fragment okazuje się bardziej emocjonujący od osławionej rzeki i na brzegu siedzimy dłuższą chwilę. Każdy musi dać chwilę ulgi kołatającemu sercu i trzęsącym się rękom. Przeszliśmy, ale na samą myśl o powrocie włosy jeżą się na głowie. O samotnym przekraczaniu tego miejsca nawet nie warto myśleć.



Na przechodzeniu przez rzeki tracimy dużo czasu, a pogoda już powoli się psuje. Znaczy to, że już minęło południe. Podczas trekkingu codziennie doświadczamy tej prawidłowości. Rankiem niebo jest czyściutkie, a słońce mocno grzeje, zaś po godzinie 12:00 wszystko zasnuwa się chmurami, by ustąpić miejsca wieczornemu deszczowi.
Przez większość dnia kontynuujemy marsz przez pustkowie. Zdecydowanie skończyły się już drzewa, a trawę można znaleźć tylko w nielicznych zagłębieniach i polanach. Ziemię, a raczej kamienie po których stąpamy pokrywają za to wytrwałe badyle i niskie krzewy o twardych i kolczastych łodygach. Większe odludzie wprost trudno sobie wyobrazić, a klimatu miejscu dodają spotykane co jakiś czas fragmenty poroża.



Większość dnia idziemy przez ten rozległy i niekończący się padół. Około 15:00 przed nami wyłaniają się namioty obozu. To ostatni lagier przed lodowcem, a na miejscu spotykamy znajomą personę. Dziś właśnie tutaj nocuje Walery razem ze swoja grupą. Przewodnik wita nas z entuzjazmem po raz kolejny i proponuje spędzenie tu nocy. Nasze plany są jednak ambitniejsze i chcąc wykorzystać wczesną porę decydujemy się na dalszy marsz. Przewodnik życzy nam powodzenia i na „odchodne”  rzuca kilkoma cennymi radami. Wspomina o jeziorze Merzbahera, które nieregularnie wylewa początkiem sierpnia zalewając lodowiec i moreny na dobrych kilka dni. Zaleca aby unikać miejsc nisko położonych, gdyż taki biwak może zakończyć się nieszczęściem.



Przewodnikowi dziękujemy za pomocne rady i po kilku minutach odpoczynku kierujemy kroki dalej na wschód. Gdy dochodzimy do samego czoła lodowca zaczyna padać. Chowamy się dokładnie pod ostatnią skarlałą wierzbą, która stoi tu nie wiadomo jakim prawem. Dziś mamy szczęście – po pół godziny deszcz powoli przestaje siąpić, a my możemy zagłębić się w koryto wyschłej rzeki lodowcowej. Stabilny grunt pod nogami kończy się do odwołania – zastępuje go ruchomy gruz, piach i lód.



Ścieżka, choć niewyraźna daje się odróżnić z szarawo-brązowego krajobrazu. Dodatkowo ciągle idziemy za oznaczeniami – kopczykami z ustawionych na sobie kamieni, niekiedy malowanych w rażące kolory.  Teren jest bardzo urozmaicony. Początkowo wdrapujemy się na morenę czołową, później przechodzimy na boczną. Na niestabilnym podłożu musimy uważnie stawiać kroki, gdyż nieuwaga może zakończyć się zsunięciem kilkadziesiąt metrów razem z toną kamieni.
Po 17:00 znajdujemy odpowiedni miejsce na biwak – niedaleko rzeki i z namiastkami trawy wystającej spomiędzy kamieni. Dziś już dostatecznie wyeksploatowaliśmy swoje nogi czas odpocząć.
Dzielimy się zadaniami – ja wraz z Marcinem rozbijamy namioty, a Janek i Janusz idą po wodę. To co przynoszą nie przedstawia sobą najlepszej jakości – woda lodowcowa jest tak mętna, że osad gromadzi się gruba warstwą na dnie. Nie mamy jednak wyboru – chwilę się odstoi i trzeba używać. Do specyficznego posmaku i zgrzytu pyłu w zębach można przywyknąć, a bez wody daleko byśmy nie zaszli.


25 lipca
O 6:00 rano poza dzwonkiem budzika, ze snu wyrywa nas pełne słońce. Wieczorne chmury rozpłynęły się, a nad lodowcem wstaje nowy, piękny dzień. Z racji iż wczorajsze pakowanie do szybkich nie należało, dziś postanawiamy nie dać się wyprzedzić Waleremu i jego grupie. Jemy śniadanie, zwijamy namioty i za niecałe dwie godziny ruszamy.



Po drodze nabieramy wody z rzeki lodowcowej. Rankiem okazuje się dużo bardziej czysta niż wczorajszą porą i nawet zdatna do picia wprost z potoku. Droga wiedzie dalej moreną boczną przez mniejsze i większe rumowiska skalne. Ciągle trzeba uważać, gdzie stawia się stopy, gdyż podłoże jest po prostu ruchome. Po kilku godzinach musimy przekroczyć boczny lodowiec, który swoją odnogą łączy się z Enlichkiem. Tam droga jest zmienna niemal z dnia na dzień. Początkowo idziemy za znakami, a po chwili spotykamy rosyjską kilkuosobową ekipę, z którą wymieniamy spostrzeżenia. Moment nieuwagi i konsekwencji nie wiemy gdzie kierować kroki. Kluczymy więc pomiędzy głazami, lodowymi zboczami i przeskakujemy przez strumienia lodowcowe. Wkrótce udaje się znaleźć drogę i stromym stokiem wyjść z powrotem na morenę. Po kilkudziesięciu minutach marszu docieramy do kolejnego komercyjnego obozu. Zatrzymujemy się tu tylko na suszenie przepoconych stóp i posiłek.



Od rana dotkliwie doskwierają mi obtarcia na piętach. Rankiem mam mocne postanowienie, że będę regularnie suszył stopy lecz w trakcie dnia jakoś chęć odchodzi. Procedura ściągnięcia dwóch warstw butów, skarpet, rozwinięcia bandaży, odklejenia plastrów i założenia wszystkiego na nowo zajmuje prawie pół godziny. Lenistwo i brak konsekwencji sprawia, że nie robie tego za często, a w trakcie dnia stopy już nie bolą. Marcin natomiast już trzeci dzień idzie w „adidasach”. Przed lodowcem miał w nich nad nami przewagę, ale na morenie zostaje z tyłu. Kilkukrotnie wspomina, że wkrótce założy wysokie buty, ale konsekwentnie udaje mu się od tego wymigać.



Od południa pogoda jak zwykle staje się coraz gorsza. Gdy dreptamy po morenie pełne słońce pali niemiłosiernie, ale z godziny na godzinę jest coraz chłodniej. Głównie za sprawą chmur, które przesłaniają stopniowo cały nieboskłon.  Odmianą dla moreny są kolejne lodowce boczne, których przechodzenie nie jest najprzyjemniejszą rzeczą, a i zapowiedzią warunków przyszłego marszu.
 Około 16:00 przed nami ukazuje się Polana Merzbahera, z oddali wyglądająca niczym usłana kartonowymi pudełkami zielona enklawa. To kontenery pracowników stacji meteorologicznej i namioty agencji turystycznych.



Widok niedalekiego celu motywuje nas do wytężone marszu. Nie bez znaczenia pozostają również burzowe chmury za naszymi plecami i wizja rychłego przemoknięcia.
Po około pół godziny wysiłku meldujemy się na polanie i witamy z młodym naczelnikiem. Skrzętnie korzystamy z możliwości darmowego rozbicia namiotów na ostatnim trawiastym terenie, wszak od jutra nie zaznamy już tej przyjemności.
Gdy zrzucamy na ziemię plecaki przychodzi burza. Namioty trzepoczą w rękach, a deszcz nie ułatwia zadania które wykonujemy już rutynowo. Z powodu silnego wichru mocno kotwiczymy je do ziemi, aby nie pofrunęły z naszym dobytkiem w środku. Wykonawszy zadanie idziemy do namiotu kuchennego, gdzie przygotowujemy kolację. Kilka dni siedzenia na ziemi i kamieniach sprawiają, że człowiek naprawdę docenia ławkę i pomieszczenie nieco większe niż dwuosobowy namiot.



W „kuchni” siedzimy aż do nocy delektując się wygodami miejsca. Gotujemy litry wody, rozmawiamy i staramy się wykonać czynności na przyszłość.  Przed wieczorem wychodzimy jeszcze na morenę, aby podziwiać niesamowity spektakl koloru i światłą jaki funduje nam kapryśna pogoda Tien Shanu. Jest po prostu pięknie i tylko wieczorny ziąb wgania nas do namiotów.



Wieczór na Polanie Merzbahera ma dla nas duże znaczenie motywacyjne. Zażywamy trochę wygody, regenerujemy siły dłuższym odpoczynkiem i napawamy się widokami, które wprost zachęcają do kontynuowania marszu bez względu na przeciwności.


26 lipca
Noc na Polanie Merzbahera uświadamia nas gdzie jesteśmy. W nocy temperatura spada prawie do zera, a pobudka przed świtem idzie bardzo mozolnie. Jak wskazuje GPS przed nami jeszcze 23 kilometry marszu i choć taką odległość bez problemu pokonuje się do popołudnia, tutaj przeczuwamy że najgorsze przed nami i lodowiec niełatwo odda każdy metr.



Pomimo szczerych chęci odrobina  luksusu spowalnia bardzo nasze pakowanie. Można skorzystać z kuchni czy toalety, jest trochę wygodniej niż zwykle i automatycznie człowiek przestaje się spieszyć.
Ja poświęcam dużo czasu na opatrywanie stóp. Wczorajsze niedopilnowanie suszenia doskonale widoczne jest na moich piętach. Na jednych, niewygojonych obtarciach porobiły się kolejne i teraz jakiekolwiek założenie buta sprawia problemy. Z braku lepszych środków próbuję zamieniać się z Marcinem za botki, czy buty ale eksperymenty nie wychodzą. Na stopy zaczyna również narzekać Janek, który dziś również je bandażuje przed założeniem skarpet. Marcin natomiast  po raz pierwszy zakłada swoje wysokie Zamberlany, które z definicji nie należą do najwygodniejszych.




W konsekwencji lenistwa i braku motywacji wychodzimy późno, bo prawie przed 9:00. Początkowo trasa wiedzie trudniejszym odcinkiem moreny bocznej, następnie schodzi na lodowiec. Przed opuszczeniem moreny długo zastanawiamy się, gdzie skierować kroki – znaki z kamieni kończą się, a jakakolwiek ścieżka zaciera.  Po dokładnym prześledzeniu mapy schodzimy prosto na lodowiec, chcąc osiągną pas czarnej moreny, który ciągnie się wstęgą po horyzont, na około ¼ jego szerokości. Dotarcie do celu, który majaczy niespełna kilkaset metrów dalej przysparza nam nie lada przygód. Kluczenie po lodowcu jest bardzo męczące. Z pozoru płaska nawierzchnia w rzeczywistości okazuje się pasem kilkunastometrowych wzgórz pokrytych ruchoma nawierzchnią. Trzeba niezwykle uważać na sypkie kamienie i lodowe zbocza pokryte skalnymi łupkami. Błądzimy, sugerując się tylko ogólnym kierunkiem północno wschodnim, prowadzącym do środka lodowca.
Droga bardzo się dłuży, a świadomość kroczenia po tak niepewnym terenie ciąży każdemu na psychice. W pewnym momencie idąc w awangardzie wchodzę na duże głazy, które momentalnie uciekają mi spod nóg. Kątem oka dostrzegam, że wpadają one w szczelinę, którą zasłaniały. Momentalnie padam na bok i rozbijam kolano tym razem prawe kolano  o głaz leżący nieopodal. Pod sobą ciągle czuje ruchome kamienia nad szczeliną. Na szczęście zaraz za mną jest Janusz, który podaje mi dłoń i wyciąga na w miarę stabilny grunt. Mogło być groźnie ale skończyło się tylko na powierzchownym zranieniu.



Niebawem po tym incydencie docieramy wreszcie do rzeczonej moreny i momentalnie dostrzegamy kopczyki znaczące drogę. Choć straciliśmy dużo nerwów i czasu jesteśmy już spokojniejsi wiedząc że zmierzamy właściwą trasą. Dalsza część dnia upływa na szukaniu drogi i trzymaniu się brązowych skał moreny. Nie jest to trudne, bo oddalać się lekko w innym kierunku od razu trafia się na teren z którego szybko trzeba uciekać.
Dziś już konsekwentnie podchodząc do problemu stóp regularnie poddaję je długiemu procesowi suszenia. Podczas jednego z takich postojów dociera do nas samotny Czech. Jak się okazuje również idzie sobie pod Khan Tengri od południa, tylko że ma wykupione zakwaterowanie w obozach agencyjnych. Przy tym nie wydaje się być zbyt rozmowny i wylewny, toteż po wymianie paru zdań i uśmiechów rozdzielamy się. Jeszcze nieraz przyjdzie nam spotkać się w drodze do Base Camp.



Zgodnie  z przewidywaniami po południu pogoda się psuje. Dziś jednak chyba na poważnie. Choć przed nami ośnieżone szyty widoczne są na tle błękitu, to od strony zachodniej lodowiec posępnieje. Zbliża się do nas pas ciemnych chmur i jakby mgła, która najprawdopodobniej jest deszczem. Gdy zachodzi słońce momentalnie robi się chłodno i zaczynamy doceniać, że dziś pierwszy raz założyliśmy nieprzemakalne, długie spodnie.
Przeczuwając nadciągającą zawieruchę staramy się zwiększyć tempo. Mijamy kolejne lodowe wzniesienia przekraczamy potoki, w nieskończoność. Na szczęście burzowy front porusza się wolno i mamy jeszcze trochę czasu. Obóz Komsomoł, jak głosi napis na drewnianej desce, wyłania się niespodziewanie wśród lodu około godziny 16:00. Przed nami widzimy Czecha, który po dotarciu na miejsce od razu zaszywa się w agencyjne namioty.



Nasza czwórka nie ma tyle szczęścia co słowiański kolega i swoje apartamenty musi dopiero rozłożyć. Dziś zajmuje to trochę czasu bo zanim zaczniemy bawić się z namiotami musimy wyłożyć „podłogi” z płaskich kamieni. Od lodu ciągnie zimnem, a zbierająca się z deszczu woda mogłaby nas podtopić od podłogi. W biwakowych czynnościach prześcigamy się z naturą. Niebawem przychodzi wiatr i grzmoty. Zaczyna padać akurat gdy kończymy rozkładać namioty. Już w deszczu wraz z Januszem biegniemy po wodę, a potem zaszywamy się w naszych poliestrowych domkach.
Niedługo potem burza szaleje na całego, a wiatr łopocze płótnem namiotu jak szmatą. Nieraz obawiamy się, czy mocowanie wytrzyma, ale ostatecznie konstrukcja pozostaje nienaruszona. W takiej aurze kiblujemy do wieczora, wykonując wszystkie obozowe czynności w namiotach. Nie przestaje lać, więc o jakimkolwiek wyjściu nawet nie ma mowy. Wszystko to możliwe odkładamy na jutrzejszy poranek, po czym idziemy spać.


27 lipca




Rankiem pogoda się stabilizuje, lecz nie jest już tak słoneczna jak co dzień. Jest za to zimno i wieje, choć z pewnością mogło być gorzej. Bez motywacji budzimy się więc  i załatwiamy wszystko w czym przeszkodził wczorajszy deszcz. Pakowanie znowu się przeciąga i planowane wyjście o 8:00 trzeba trochę przełożyć. Namioty muszą podeschnąć, nogi trzeba starannie zawinąć w bandaże, a po drodze wykonać jeszcze kilka dziwnych czynności.
Ostatecznie wychodzimy przed 9:00 i próbujemy znaleźć właściwą drogę. Najgorszy zawsze jest początek i wyjście z obozu. Na początku musimy zmienić morenę, gdyż ta którą zmierzaliśmy do tej pory urywa się i przechodzi w lodowiec boczny. Od tej położonej głębiej dzieli nas za to strefa bielutkiego lodu w postaci pasa niewielkich wzgórz. Początkowo  nie trafiamy na ścieżkę, ale idziemy po swojemu, lepiej lub gorzej wybierając szlak. Po około pół godziny kluczenia wśród lodu, docieramy wreszcie do brunatnej moreny, gdzie widnieją już kamienne kopczyki. Za nimi kierujemy się dalej na wschód, drogą monotonną jak flaki z olejem, wśród monotonnego krajobrazu. Wkrótce dogania nas i Czech, choć on widocznie ze swoimi problemami i własnym tempem nie chce wchodzić z nami w komitywę.



Smętne humory nieco poprawiają się, gdy wychodzi słońce, a chmury trochę rozrzedzają. Niebawem podczas obserwacji okolicznych szczytów, na południu dostrzegam znajomy ze zdjęć kształt. Tak, to on – Pik Pabiedy z charakterystyczną długą granią zakończoną kopułą szczytową. Komunikuję odkrycie chłopakom, którzy jednak nie przejawiają entuzjazmu. Mi natomiast sam widok przynosi dużo satysfakcji i kształtuje przeświadczenie, że już prawie jesteśmy na miejscu. Choć kolana bolą, właśnie dziś czuje przypływ energii. Widzę natomiast, że chłopaki poza Januszem nie są już pierwszej świeżości, a Janek co chwilę zatrzymuje się na odpoczynek. Proponuję mu zamianę plecaków, ale on jest konsekwentny i nie daje się przekonać. Wkrótce okaże się, że zachowanie statusu quo było dla mojego zdrowia wskazane…



Około południa długo zastanawiamy się, czy zbaczać ze ścieżki i odwiedzać przedostatni komercyjny obóz na trasie – tzw. Diki. Widzimy, że w jego kierunku poszedł już Czech i tam również prowadzą znaki. Decydujemy się iść do obozu, choć niebawem przyjdzie nam żałować tego wyboru. Dopiero po pół godziny widzimy namioty położone, około kilometr od głównej ścieżki. Upragnionego odpoczynku w obozie nie będzie, za to pojawia się złość i pretensje do własnej naiwności. Trzeba było jednak iść dalej moreną, teraz pozostaje zacisnąć zęby i szukać drogi na skróty w trudnym terenie. Choć zazwyczaj takie eksperymenty nie popłacają, tym razem mamy szczęście. Choć nie bez problemów i nie bez kluczenia, to jednak w miarę gładko przechodzimy pasy moren i lodu, by wreszcie wgramolić się na tą właściwą. Dalej staramy się iść za znakami i nie kombinować. Idąc według mapy, teraz ponownie musimy zmienić morenę na równoległą. Po chwili z oddali wyłania się również znajoma postać Czecha, który od tego momentu widocznie postanawia tłuc się razem z nami.



Idzie więc w piątkę wyszukując kopczyków i spoglądając na zbawczy wschód. Według GPSu do bazy pozostało już niewiele – bagatela trzy czy cztery kilometry w linii prostej. W normalnym terenie taki dystans pokonuje się w czterdzieści- pięćdziesiąt minut, Jednak zdecydowanie nie tutaj. Przechodzimy kilkaset metrów i ponownie gubimy rzadkie znaki. Postanawiamy więc kierować się bezpośrednio na morenę, widoczną w oddali. Aby do niej dotrzeć musimy pokonać szeroki pas szczerego lodu, który bieli się pofalowanymi wzgórzami. Początkowo nie jest to skomplikowane, gdyż jak to w życiu bywa – łatwiej w trudny teren wejść, niż znaleźć z niego wyjście. Tak jest i tym razem. Wchodzimy na jedno lodowe wzgórze, schodzimy z niego, okrążamy kolejne, przeskakujemy strumień i nagle wyrasta przed nami uskok a pod nim wije się wstęga lodowcowej rzeki. Jednym słowem droga zamknięta. Obejście tego miejsca zdaje się niemożliwe, a kluczenie i wyszukiwanie niewiele pomaga. Nasza sytuacja z przyzwoitej przeistacza się w niezbyt kolorową. Dodatkowo niebo szarzeje i zaczyna kropić deszcz, co na lodowym podłożu oznacza ostrą jazdę. Teoretycznie mamy raki, ale nie chcę ubierać ich z dwóch powodów. Po pierwsze Janek przez pomyłkę wrzucił swoje do depozytu na śmigłowiec, po drugie rzeczony Czech drepcze wesoło w adidasach. Póki nie jest zbyt niebezpiecznie nie ma sensu chłopaków stresować.



Aby wyjść z niekomfortowej sytuacji decydujemy, że trzeba zawrócić, znaleźć znaki i iść właściwą drogą. Już zaczynam zawracać, gdy nagle dostrzegam, że wesoły Czech wybrał jednak drogę na skróty. Sam, w adidasach i krótkich spodniach. Chwilę zastanawiam się co robić, ale zaciskam zęby i zawracam. Chłopaki się zgadzają, że szkoda by było gdyby sobie biedak coś zrobił.



Wybieramy więc ciężką drogę na skróty. Wchodzimy na kolejne wzniesienia, schodzimy stromymi lodowymi zboczami i zaliczamy małe poślizgnięcia. Co jakiś czas ktoś pojedzie kawałek, ale nic poważnego się nie dzieje. Od moreny dzieli nas już około stu metrów, gdy trafiamy na barierę nie do pokonania. Wartka lodowcowa rzeka i strome zejście oznaczające drogę w jedną stronę ruchem przyspieszonym z twardym lądowaniem.  Po raz kolejny musimy szukać obejścia, choć i tym razem nie widzimy nic bezpiecznego. Wprawdzie pojawiają się wątpiące głosy i propozycje rozbijania tu biwaku, poza pomysłodawcą chyba nikt nie bierze idei poważnie. Decydujemy się działać i braku lepszej opcji wybieramy ryzykowne przejście wątłym lodowym mostem, który tworzy nad lodowcową rzeką coś w rodzaju szczeliny. Prowadzi Janek wraz z Czechem, ostrożnie badając drogę. Po przejściu na drugą stronę radośnie krzyczą, że stamtąd bezpiecznie da się zejść na morenę. Możemy więc odetchnąć na chwilę, by całkowite wytchnienie znaleźć dopiero po wejściu na jakże przeklinane kiedyś i upragnione teraz – szare kamienie.
W bezpiecznym terenie adrenalina spada i możemy odpocząć. Jesteśmy już na morenie i do obozu mamy „prostą” drogę. Niestety minęła godzina 17:00 a więc czas kiedy zazwyczaj już rozbijaliśmy biwak. Całodzienny marsz piątego dnia trekkingu daje o sobie znać i pomimo zadowolenia wszyscy są mniej lub bardziej zmęczeni.



Niewiele ponad dwa kilometry jakie pozostały nam do bazy ciągną się w nieskończoność. Wypiliśmy już całą wodę i zjedliśmy jedzenie przeznaczone na marsz. Nie mamy lepszego wyjścia niż utrzymywać wolne ale stabilne tempo i liczyć, że za kolejnym brunatnym wzgórzem ukażą się namioty. Po niespełna dwóch godzinach marszu nisko nad nami przelatuje śmigłowiec, który potwierdza że baza jest już niedaleko. I faktycznie – osiągając jeden z wyższych punktów zauważamy namioty przebiegające się wśród złomisk moreny wypłowiałą żółcią. Na długiej tyczce powiewa zaś radosna czerwona flaga – aby w międzynarodowym motłochu nie było wątpliwości co do przynależności państwowej tego terenu.
Na widok obozu wszystkim wracają siły. We trzech trzymamy się jakoś razem, za to Marcin widocznie opadł z sił i snuje się raz kilkadziesiąt, a czasem i kilkaset metrów z tyłu. Pewnie jak i my radośnie przyjął wieść o rychłym końcu wędrówki.



Czech który w  niepewnym terenie szedł z nami, teraz wystrzelił bez słowa do przodu i tyle zostało nam z jego towarzystwa. Do bazy dochodzimy zaraz za nim i witamy się z międzynarodowym towarzystwem. Baza wygląda nader komercyjnie, nawet bardziej niż się spodziewałem. Wszystkie namioty jednakowe, a alpiniści błyszczą sprzętem z najwyższych półek. Nie wysilam się w długi konwersację i z takowej wyrywam Janka, gdyż chcę jak najszybciej zrzucić plecak i lec w namiocie. Idziemy do naczelnika obozu, za wskazaniami któregoś z alpinistów. Spotykamy go w centralnym obozie okraszonym wysoką anteną, a rozmowa przebiega raczej niczym poselstwo wśród wrogów.



- Dzień dobry, idziemy na Khana i chcieliśmy przenocować u was – mówię zdecydowanie
- A wy z jakiej agencji?
- Bez żadnej agencji, sami idziemy – odpowiadam z nutką dumy w głosie
- To tam jest Khan, i możecie sobie iść! - wskazuje lekceważąco ręką ku górze zbijając mnie z tropu. Starszy, żylasty Rosjanin nie sili się na uprzejmości. Mierząc go wzrokiem pytam jeszcze o nasz bagaż i dowiaduję się, że musiał zapewne trafić do sąsiedniej bazy.
- Tutaj jest jakaś druga baza?
- No jest. Tutaj Ak Sai, a tam Tien Shan Travel – odpowiada Rosjanin machając paluchem w tym samym kierunku co poprzednio.
- A jak długo się tam idzie?
- Po ścieżce będzie z pół godziny.
Ostatnie zdanie jakie wypowiada naczelnik ostatecznie pogrzebuje nasze szanse na szybki odpoczynek. Nie ma czasu do stracenia – musimy iść aby zdążyć przed zmrokiem. Nie pokonujemy jednak nawet kilku kroków, gdy z tyłu odzywa się wątpiący głos. Marcin oświadcza że jest strasznie zmęczony i nie da rady iść dalej. Teraz nie możemy jednak zbyt wiele dyskutować i wiemy, iż musimy jakoś temu zaradzić, najlepiej terapią namawiająco-odciążeniową Każdy z naszej trójki bierze od Marcina część najcięższych rzeczy i pakuje do swojego plecaka. Następnie Janusz ma za zadanie powoli iść wraz z nim, a ja z Jankiem szybko staramy się dotrzeć do Bazy Tien Shan i przygotować nocleg. Do szybkiego marszu ostatecznie zachęca nas mocne tąpnięcie lodowca pod naszymi stopami oznajmiająca potęgę matki natury u której jesteśmy teraz gośćmi.



Ostatni odcinek mierzy dwa kilometry i zajmuje nam faktycznie około pół godziny. Po drodze przechodzimy obok charakterystycznego, powykręcanego wraku śmigłowca i mijamy pozostałości baz z poprzednich lat, które walają się po morenie.
W bazie Tien Shan Travel panuje inny nastrój. Ludzi mniej, spokojnie i kierownictwo młode. Z oddali widzimy grupkę zarośniętych facetów, witamy się ze wszystkimi i zaczynamy rozmowę z około trzydziestoletnim naczelnikiem – Saszą.
- Dzień dobry. My z Polski, na Chan przyszliśmy. Ile kosztuje u was namiot bazowy?
- 5 euro za osobę – nasze oczy zabłysły równocześnie.
- A gdzie woda
- Tam. W beczkach.
- Gdzie kibel?
- Tam
- Nasz bagaż przyleciał do was z Mayda Adir
- Tak, jest w namiocie.
- To bierzemy namioty na cztery osoby. Do widzenia.
I rozmowa zakończona. Nie mamy siły i ochoty na dalsze pogawędki. Jeden z Rosjan wskazuje nam depozyt, kolejny zaś prowadzi do dwóch przestronnych namiotów, które co najważniejsze posiadają prawdziwą cieplutką podłogę z desek.
Kilkanaście minut później przychodzi Marcin z Januszem, a my w międzyczasie poznajemy dwóch Polaków, którzy pomieszkują sobie w obozie. Około pięćdziesięcioletni Irek to człowiek nie do przegadania. Pomimo iż ze stabilizatorem na kolanie, doszedł do obozu drugiego i tyle wystarczyło mu aby osiągnąć cel pokonania swoich słabości. Mariusz zaś po raz kolejny wybiera się na Pik Pabiedy chcąc uprzednio aklimatyzacyjnie zdobyć Khana od południa. Z towarzystwem nie wdajemy się jednak w dłuższe dyskusje, gdyż priorytetem jest ogarnięcie biwaku.
W Base Camp dowiadujemy się przede wszystkim, że dziś miał miejsce wypadek. Około 8:00 rano w kuluarze Siemionowa zeszła lawina, czego efektem była śmierć jednego i poturbowanie kilku alpinistów. Wieść ta jeży nam włosy na ciele i wzbudza niepokój. Póki co chcemy o nie zapomnieć. Świadomość, że za dwa czy trzy dni będziemy przechodzić przez miejsce gdzie dziś zginął człowiek jest dzisiaj zbyt przygniatająca. Lepiej nie myśleć i dać upust zmęczeniu organizmu.
Na miejscu szybko robię miejsce Marcinowi i z nim zajmuję duży, zielony namiot, gdzie upychamy również depozyt. Janek wraz z Januszem kierują się do drugiego.  Wieczorem gotując wodę i przygotowując liofile wspólnie debatujemy nad dalszymi planami. Po chwilowym odpoczynku, przyjęciu ciepłego płynu i żywności, w Marcina wraca życie. Postanawiamy, iż następny dzień przeznaczamy na Rest , a kolejnego wyjdziemy założyć Camp 1. Pomimo zmęczenia nastroje są bardzo dobre. Cieszymy się, że wreszcie znaleźliśmy się na właściwym miejscu i siedzimy w ciepłych śpiworach wśród ludzi naszego pokroju. Z optymizmem na ustach i głowami pełnymi planów idziemy spać przed północą.

Tomasz Duda

Ciąg dalszy niebawem...

We Khan do it, relacja z wyprawy na Khan Tengri 2014 - część II (Akcja górska)

$
0
0
We Khan do it, relacja z wyprawy na Khan Tengri 2014 - część II (Akcja górska)


28 lipca
Na pierwszy nocleg w bazie nikt nie nastawia budzika. Jesteśmy mniej lub bardziej zmęczeni i póki co nigdzie nam się nie spieszy. Można powiedzieć, że do rana następuje świadoma „odcinka” od problemów, perspektyw i trudów. Rzecz niezwykle do regeneracji potrzebna i podyktowana przez organizmy i własną psychikę. Należy nam się - osiągnęliśmy przecież sukces i wytrwaliśmy w trudach trekkingu docierając w znośnym stanie do pierwszego checkpointu na trasie. Mamy co jeść, śpimy na cieplutkich deskach, w przestronnych bazowych namiotach i puchowych śpiworach – żyć nie umierać. I chociaż tak to wygląda z optymistycznej strony, ranek przynosi nowe problemy i rozmyślania.



Koniec końców nikt długo nie śpi. Nie przyzwyczajeni do obecności większej ilości osób, budzimy się około 8:00, stymulowani odgłosami ruchu w obozie. Pomimo porannego chłodu nie zagrzewam miejsca w śpiworze, tylko czym prędzej wychodzę na zewnątrz. To co oglądam, przerasta moje najśmielsze oczekiwania. Khan Tengri w całej swojej krasie prezentuje się na tle lodowca. Pierwszy widok na górę wprost zapiera dech w piersiach. Idealna piramida po której przetaczają się rzadkie chmury, wystająca ponad horyzont charakterystycznym ostrzem. Na pierwszym planie słynna marmurowa grań – cóż więcej można chcieć do szczęścia? Ja mam już zupełnie wszystko.
Do namiotu wracam nabuzowany nową energią i przekazuję spostrzeżenia Marcinowi. Ten niestety nie przejawia szczególnego optymizmu, a i wygląda nie najlepiej. Na twarzy odbija mu się wczorajsze zmęczenie – wiem, że dziś już nigdzie nie pójdzie. Ponadto Marcin pokazuje mi skutki marszu w wysokich butach – odparzony i obtarty do krwi goleń, który czym prędzej trzeba smarować Argosulfanem.



Podczas pierwszych porannych czynności dostrzegam również u siebie skutki wczorajszego chodzenia. Felerne, lewe kolano spuchło jak balon, a zgięcie go bardziej niż do kąta prostego jest zupełnie niemożliwe. Pomijając kwestie wyjścia na górę, to na samą myśl o potrzebie skorzystania z „kucanego” kibla mam zero pomysłów i poważne obawy. Z dzisiejszej perspektywy to zabawne, ale w tamtych chwilach z pewnością takie nie było. Podczas gdy chłopaki ogarniają swoje sprawy, ja zasięgam języka wśród lokatorów bazy. Mariusz radzi mi okładać kolano lodem i nie ruszać się. Irek natomiast błyskawicznie przynosi mi z namiotu zastrzyki sterydowe. Jak mówi – jemu samemu lekarz dał je na kolano, a teraz mi mogą się przydać. Namawia mnie, abym zaaplikował je od razu, choć mam do tego spore obawy. Nie jestem lekarzem i wolę zostawić zastrzyki na ostateczność, kiedy nie mógłbym się po prostu ruszyć. Tak obdarowany z jednej strony jestem spokojniejszy, z drugiej mam świadomość że to już nie przelewki i o  ile do góry jakoś się podejdzie, to największym kłopotem dla felernego kolana pozostanie zejście.
Pomimo iż dziś planowaliśmy odpoczynek, Janusz i Janek oferują się z inicjatywą wyjścia do Camp 1 z częścią rzeczy i założeniem obozu. Odradzam im ten pomysł, choć z drugiej strony wiem, że przy naszej skromnej puli czasowej będzie on taktycznie dobrym rozwiązaniem i pozwoli zaoszczędzić jeden dzień na akcję górską. Chłopaki nie dają się przekonać do restu, choć przynajmniej przekonuje ich do powrotu dzisiaj do Base Camp, aby lepiej odpocząć w namiotach bazowych. Jest już 11:00, więc aby zdążyli dojść w obie strony muszą się spieszyć. Choć według Irka droga zajmuje około 2,5 godziny, to jednak nic nie wiadomo i lepiej być przygotowanym na dłuższy wariant. Podczas gdy chłopaki szybko się pakują, ja gotuję im liofile aby zdążyli jeszcze zjeść przed wyjściem.
Około południa Janusz z Jankiem wychodzą, Marcin śpi, a ja staram się załatwić obozowe sprawy. Korzystam z telefonu satelitarnego i dzwonię do Marcina S. w Polsce, informując go o naszej sytuacji. Od ostatniego kontaktu minęło trochę czasu, a warto uspokoić rodzinę i znajomych.



Po południu pogoda pogarsza się, a mi pozostaje zaszyć się w namiocie i z lodem na kolanie, zajmować dobytkiem i rozmyślać o logistyce akcji górskiej. Zadań nie mam zbyt wiele i po kilku godzinach zaczynam myśleć o naszych perspektywach, które widzę w ciemnych barwach. Problemy zdrowotne, wczorajsza informacja o wypadku, mało czasu, a wszystko spowodowane bieżącym brakiem zadań i mgłą wokół. Zaczynam się czuć naprawdę kiepsko i w porę z podłego nastroju wyrywa mnie dźwięk krótkofalówki. Po niecałych trzech godzinach od wyjścia chłopaki założyli Camp 1, zostawili depozyt i zaczynają wracać. Dobra wiadomość i wesoły głos Janusza odrywa mnie od czarnych myśli. Pod koniec dnia również ożywia się Marcin, który już zdążył solidnie wypocząć i wygląda o niebo lepiej niż rano. W oczekiwaniu na Janusza i Janka rozmawiamy gotując wodę.
Chłopaki wracają przed zmierzchem, zadowoleni z wykonanego zadania. Wszyscy mamy z czego się cieszyć i w naszym namiocie urządzamy sutą kolację. Spożywamy również prawdziwy rarytas – arbuza zostawionego nam przez którąś z międzynarodowych ekip, opuszczającą Base Camp. Działa prawdziwy klimat bazy – cicho, ciepło i stabilnie. Trzeba to wykorzystać, przecież już jutro wychodzimy do góry.



29 lipiec
Pomimo wieczornych opadów śniegu i kiepskiej pogody, dzień po raz kolejny rozpoczyna się pięknie. Jak to w bazie, znowu nie nastawiamy budzików, a rytm wstawania dostosowujemy do rytmu działania Base Camp. Krzątanina na zewnątrz szybko budzi mieszkańców namiotów i zgodnie z efektem domina po godzinie cała baza już tętni życiem.



Pakujemy się powoli i leniwie, zabierając sprzęt który będzie potrzebny nam na górze. Potrzebny sprzęt, czyli właściwie wszystko. Do depozytu z Base Camp wrzucamy zbędne małe przedmioty i jedną rację żywnościową – „na czarną godzinę”.
Poranna obdukcja kolana nie wykazuje zmian, z czego jestem zadowolony. Jeśli nie ma poprawy status quo to najlepsza oznaka, którą zawsze można się pocieszać. Przed wyjściem chłopaki po raz kolejny odciążają mój plecak, tak że dziś waży naprawdę niewiele. Inaczej już pomóc mi nie mogą.
Około południa załatwiamy ostatnie formalności i płatności bazowe, po czym jesteśmy już w pełni gotowi do wyjścia. Na horyzoncie sterczy charakterystyczna sylwetka Khana, którą wykorzystujemy do pozowanych grupowych zdjęć. Kilka minut przed wyjściem na akcję górską to chyba najlepszy moment na grupową fotografię. Przez te kilka dni wiele się jeszcze może wydarzyć.



W kilka ostatnich minut żegnamy się z mieszkańcami bazy i naczelnikiem Saszą, po czym kierujemy swoje kroki na wschód. Trasa biegnie początkowo moreną, ścieżką znaczoną przez znajome już kamienne kopczyki. Następnie wchodzi na pas wzgórz lodowych, gdzie za śladami czerwonych traserów odnajdujemy właściwy szlak. Po skoku przez rzeczkę lodowcową osiągamy właściwy lodowiec.
Jako iż Janusz z Jankiem szli wczoraj tą drogą, zachęcam ich do prowadzenia. W pełnym słońcu które mocno dogrzewa jest stosunkowo ciepło, toteż często się zatrzymujemy. Nie ma pośpiechu ani żadnych wyścigów, przeciwnie – lodowiec jest w zupełności pusty i oprócz nas nie widać żywego ducha. Trasa jaką wybiera Janusz wiedzie łukiem przewie aż do przeciwległego „brzegu” lodowca a następnie wzdłuż moreny. Pod koniec drogi musimy przeskoczyć kilka poważniejszych szczelin, choć brak świeżego śniegu i stabilny teren nie wymaga wiązania się.



Okolicę Camp 1 osiągamy po około 2,5 godziny marszu. Miejsce wygląda jakby na opuszczone i sprawia bardzo przygnębiające wrażenie. Poza dwójką Rosjan którzy zmierzali do bazy nie ma tu zupełnie nikogo. Jedyną oznakę, że tutaj faktycznie znajduje się obóz stanowi kilka namiotów „agencyjnych” i nasz czerwony Husky, odcinający się od otoczenia.
Nie wiem czy za braku lepszego zajęcia, czy kierowany ciekawością chcę zobaczyć co czeka nas jutro i obejrzeć choć z oddali kuluar Siemionowa. Nie lubię chodzić całkiem nieznanym terenem, a w nocy niewiele będzie można rozróżnić.  Wysuwam więc propozycję spaceru z której korzystają Janek i Janusz. Idziemy kilkaset metrów moreną i zatrzymujemy się dopiero naprzeciw słynnej butelki. Kuluar jest szary, mocno postrzępiony rysami szczelin i stosunkowo stromy. W górnej części ewidentnie zakręca w prawo, gdzie znajduje się tzw. szyjka butelki i bariera seraków. Tysiąc metrów nad kuluarem wisi natomiast niczym miecz Demoklesa grań Piku Czapajewa zakończona lodowymi nawisami serakóe – sprawca większości wypadków i tragedii w okolicy. Nic dziwnego, aż strach pomyśleć jakiej prędkości nabiera lodowa lawina spadająca z takiej wysokości i jaki musi mieć zasięg.
Z większą wiedzą o przyszłej drodze, choć z pewnością nie spokojniejsi wracamy do namiotu. Jako iż nie chce nam się bawić ze składaniem w nocy jednego z naszych schronień postanawiamy skorzystać z przybytku agencji turystycznych. Ja wraz z Marcinem zajmuję tym samym czerwony namiot Janusza, a pozostała dwójka na nocleg udaje się do pomarańczowego „Red Foxa”.



W Camp 1 już po raz wtóry zmagamy się z przepakowywaniem. Coś co na nizinach wydawałoby się błahostką, tutaj zajmuje dużo czasu, fatygi i myśli. Żaden gram nie może być zabrany niepotrzebnie, jeśli w grę wchodzi szybkie poruszanie się w kuluarze, od którego może zależeć życie. Wnioskuję, że na aklimatyzację będziemy potrzebować nie więcej niż pięć racji dziennych pożywienia, a poza tym trzeba zostawić tu kolejny depozyt. Na tym etapie całym sprzętem dzielimy się już po równo i nie ma dla mnie lepszego traktowania jak do tej pory. Z jednej strony zastanawiam się, jak kolano zachowa się wyżej, ale z drugiej jestem spokojniejszy psychicznie – z lżejszym plecakiem lepiej się idzie fizycznie, ale odebrany balast ciąży na psychice i sumieniu, że inni się muszą męczyć.



Wieczorem Camp 1 powoli zaludnia się alpinistami. W ciągu kilku godzin schodzi się co najmniej kilkanaście osób różnej narodowości, którzy jutro planują wychodzić. Z zasięgniętych informacji odcinek „lawiniasty” trzeba przejść do 8:00 rano, a barierę seraków do 9:00. Oczywiście godziny te są bardzo umowne, ale nie pozostaje niż lepszego niż zaufanie lokalnym przewodnikom i ich doświadczeniu. Postanawiamy wyjść o 2:30 co samo w sobie nie jest takie oczywiste. Z jednej strony nie mamy aklimatyzacji i będziemy iść wolniej od innych ekip, z drugiej nie znamy drogi i możemy łatwo pogubić się w ciemnościach na lodowcu.
Ostatni posiłek i pakowanie zajmuje nam długo czasu. Pierwotnie planowaliśmy położyć się spać około 20:00, ale ta godzina zastaje nas jeszcze „w proszku”. Po zapadnięciu zmroku w obozie robi się bardzo zimno i mróz ścian wszystko w parę chwil. Dopiero około 22:00 jesteśmy przygotowani do wyjścia i kładziemy się do śpiworów.
Przed zaśnięciem w głowie kołatają mi się setki myśli, a przed oczyma widzę szarą gardziel kuluaru. Mam przeczucie, że chyba każdy z naszej czwórki mierzy się teraz z obawami i strachem co do jutrzejszego dnia. Dnia którego świadomość ciążyła na nas jeszcze przed wyjazdem, a już za kilka godzin ma się zmaterializować.


30 lipca
O 1:30 budziki wyrywają nas z głębokiego snu i swoim wrzaskiem zapowiadają znaczący dzień. Na zewnątrz musi być bardzo zimno, bo po przebudzeniu dreszcze przychodzą niemal automatycznie. Wraz z Marcinem uznajemy, że komfort jest nie wart wychodzenia ze śpiworów i przygotowania do wyjścia na ile to możliwe robimy zawinięci w kokony. Trzeba przyznać, że wprawdzie jest niewygodnie, ale ciepło. Nie mamy czasu na śniadanie, toteż ssaniu w żołądku zapobiegamy przyjęciem batona. Pomimo żmudnych wieczornych przygotowań, pakowanie przeciąga się. Dopiero o 2:30 jesteśmy już ubrani, mamy na sobie uprzęże i z żalem musimy spakować również śpiwory.



Po wyjściu z przytulnego namiotu okazuje się, że w nocy padał śnieg i przykrył cienką warstwą cały obóz. W innych namiotach natomiast trwa krzątanina. Z pewnością nikt nie lekceważy tutaj nocnego wyjścia i zdaje sobie sprawę czym takie lekceważenie mogłoby się skoczyć.
Camp 1 opuszczamy około 2:40, zostawiając w nim czerwony namiot Janusza.  Na początku zamiast od razu wejść na lodowiec próbujemy podejść trochę moreną. Pomysł okazuje się kiepski, a szczeliny zmuszają nas do powrotu i skierowania się bezpośrednio na łuk kuluaru. Przed nami widać dwa światełka, które po jakimś czasie znikają. Prowadzę i idę trochę po omacku. Śladów nie ma,  a na zachmurzonym niebie brakuje dziś księżyca i gwiazd, które mogłyby oświetlić drogę. Idę więc w świetle czołówki i kieruję się najpierw za światełkami, a gdy one znikają pozostaje mi tylko intuicja. Na początku teren jest łatwy, pozbawiony szczelin  i stosunkowo płaski. Taki przyjemny marsz trwa około pół godziny. Gdy dochodzimy do pierwszego lodowego wzgórza spotykamy tam Mariusza (spotkanego w bazie) wraz ze starszym Rosjaninem. To odpowiedni moment, aby się związać i założyć raki. Te z pozoru rutynowe czynności zajmują nam ponad dwadzieścia minut. Zwracam tu szczególną uwagę na czas, gdyż każdy wie, że felerny odcinek trzeba przejść jak najwcześniej i każdej straconej sekundy można później żałować.



Po związaniu się wraz z Jankiem, jako prowadzący pierwszego zespołu i całej grupy wychodzę za lodowe wzgórze szukać chorągiewek. Marcin wraz z Januszem również szybko kończą swoje supełki i wychodzą w ślad za nami. Pierwsze oznaczenie ścieżki spotykam już po paru minutach i od tego czasu trasa jest już widoczna. Teren zaczyna stawać dęba, a po drodze pojawiają się szczeliny. Niektóre z nich są oporęczowane i na początku wpinam nawet małpę w dwie liny. Szybko jednak zarzucam ten pomysł z uwagi na oszczędność czasu. Szczeliny są dość szerokie. Czasem trzeba skakać ponad metr i w żaden sposób nie można ich obejść.
Subiektywnie idzie mi się bardzo dobrze. Krok za krokiem, systematycznie do przodu. Podczas marszu robimy tylko dwie przerwy, a w sytuacjach zmęczenia staram się z powodzeniem motywować Janka do wytężonego wysiłku w obawie o wspólne zdrowie. O ile nasz zespól sprawnie pokonuje metry, o tyle Janusz z Marcinem zostają systematycznie coraz dalej z tyłu. Nieraz odwracam się i widzę, iż Janusz nieraz ciągnie Marcina, który często się zatrzymuje.



Po około godzinie marszu zaczyna się rozwidniać. Z jednej strony oznacza to lepszą orientację, z drugiej stymuluje adrenalinę i świadczy o bezlitosnym upływie czasu, który nie ma dla nas zmiłowania. Początkowo niebo jest zachmurzone, ale wkrótce zaczyna się przejaśniać, a wraz z nim pierwsze promienie słońca padają na seraki Piku Czapajewa. Tak, choć próbujemy o tym zapomnieć przechodzimy po świeżych lawiniskach pod niemal tysiącmetrową ścianą Piku Czapajewa. Gdy osiągamy małe wywłaszczenie przed barierą seraków i możemy pozwolić sobie na chwilę wytchnienia, zaczynają schodzić pierwsze lawiny pyłowe. Niewielkie i niegroźne, choć Janusz i Janek którzy są jeszcze na odcinku zagrożonym z pewnością mają stracha.
Na wypłaszczeniu doganiamy idącego przed nami Mariusza i idziemy już bezpośrednio na nim. Od tego momentu śnieg staje się natomiast głęboki i po każdym kroku zapadamy się po kolana. Jesteśmy już na pięciu tysiącach metrów, więc taki marsz przychodzi bardzo żmudnie. Krok za krokiem pokonujemy trawers wprowadzający w seraki.
W barierze seraków nasze obawy o zdrowie tylko rosną. Najpierw trzeba pokonać podwójną i stromą szczelinę, która znaczy miejsce przełamania lodowego kolosa. Następnie idziemy labiryntem wśród ścian brył lodu, wielkości sporego domu jednorodzinnego. Jak na złość większość takich piramidalnych tworów zakończona jest na górze pokaźną i przewieszoną bryłą, która paranoicznie zdaje się jakby odrywać kiedy tylko na nią spojrzymy.



W tym odcinku nie idziemy już tak sprawnie jak wcześniej. Głęboki śnieg solidnie nas wymęczył, a brak aklimatyzacji daje się we znaki płytkim oddechem i szybkim biciem serca.
Ostatnią szczelinę pomiędzy serakami opuszczamy około 8:20 i szczęśliwy wychodzimy na płaski fragment lodowca. Od tego momentu nie spieszymy się. Krok za krokiem i wiele postojów – tak wygląda pokonanie ostatnich stu metrów do Camp 2.
W obozie jesteśmy około 9:00 i kontemplujemy okolicę. Nad nami widać marmurowe żebro i sylwetkę Khana, który z tej perspektywy wygląda nad wyraz płasko. Sam obóz natomiast to właściwie lodowe wzniesienie zakończone szczeliną. Mieści się tutaj cztery namioty, rozstawione na wszystkich  wolnych platformach. Choć wiatr wieje i po wysiłku najchętniej byśmy odpoczęli – trzeba brać się za kopanie platform. Na swój namiot znajduję płaskie miejsce na skraju obozu. Wystarczy tylko trochę podkopać i jakoś powinien się zmieścić. Kilkanaście minut po nas do obozu docierają Janusz z Marcinem i od tej pory praca idzie sprawnie. Wraz z Marcinem ustawiam namiot, a pozostała dwójka rąbie swoją platformę. Godzinę później schronienia już stoją zamocowane na czym się da – czekanach, śrubach i workach na śmieci wypchanych śniegiem.



Gdy już zabezpieczamy się przed czynnikami atmosferycznymi i siedzimy w ciepłych śpiworach można bliżej obejrzeć Camp 2, który jest naprawdę malutki. Namioty są zbite niemal w jedną masę, w odległości centymetrów od siebie. Nie skłamię gdy powiem, że śmiało można by podawać sobie kubek z wodą pomiędzy nimi, bez wychodzenia na zewnątrz. Z mojego namiotu, który stoi na jednym końcu obozowiska można bez przeszkód rozmawiać z chłopakami, których schronienie znajduje się na przeciwległym jego skraju, skądinąd kilka metrów dalej.
Po rozprawieniu się z biwakiem odkrywamy że nie ma jeszcze południa, a przed nami właściwie większa część dnia. Wykorzystujemy ją głownie na odpoczynek i gotowanie. Chociaż śnieg z tego miejsca do czystych nie należy i roztapiając go nieraz można liczyć na prezenty musimy się nawadniać i wokół palnika toczy się całe obozowe życie.
Gdy „wybija” godzina 14:00 do obozu dociera dwójka alpinistów. Biorąc pod uwagę, że ostatni przed nimi byli tu o 9:30, mocno zastanawiamy się nad ich poczynaniami. Czyżby byli nieświadomi niebezpieczeństw kuluaru Siemionowa, albo ze swego wyboru ryzykowali tak absurdalnie? Zastanawiając się nad pochodzeniem owych osobników, nagle w jednym z nich rozpoznaję Czecha, który w adidasach przemierzał z nami lodowiec ;). Konkluzja wywołuje tylko uśmiech.



Po południu pogoda która od rana nie była stabilna, psuje się ostatecznie. Zaczyna sypać śnieg, który prószy aż do samego wieczora. Choć nigdzie się nie ruszamy, to jednak utrudnia on funkcjonowanie. Gotowanie odbywa się przy zamkniętym tropiku, gdyż przy jego lekkim uchyleniu śnieg wwiewany jest do środka namiotu.
Wieczorem już możemy ocenić, że pomimo dużej różnicy wysokości od ostatniego noclegu i męczącego podejścia z językami na brodach, wraz z Marcinem czujemy się bardzo dobrze. Pytając o samopoczucie Janka i Janusza, poza nieznacznym bólem głowy u tego pierwszego, również otrzymuję zadowalającą odpowiedź. Pomiar puls oksymetrem tylko potwierdza nasze spostrzeżenia – saturacja wszystkich oscyluje około 80. Na dzień jutrzejszy planujemy Rest w Camp 2 i zdobywanie aklimatyzacji. Pomimo niesłabnących opadów nastroje dopisują, a perspektywy rysują się w ciepłych barwach.


31 lipca
Rest w górach charakteryzuje się u nas tym, iż planując taki dzień z założenia nie nastawiamy budzików. Trzeba dobrze się wyspać, albo odespać zaległości żeby mieć siłę na pokonanie kolejnego odcinka. Tak również jest dzisiaj i pomimo ścisku w obozie nikt nie pali się do wychodzenia. Śnieg choć lekko, to jednak stale sypie, a poprawa nie zapowiada się szybko.
Co ciekawe – nikt nie ma prognozy pogody albo nie chce zdradzić takowej. Poczynając od obsługi bazy, po samych alpinistów. Jeśli już takowa się pojawi to obejmuje najwyżej kolejną dobę i objawia się tłumnymi pielgrzymkami przez kuluar.



Tym razem jest jednak cicho. Mija godzina 9:00, a z dołu nikt jeszcze nie przyszedł – to chyba znak że na lepszą pogodę nie ma co liczyć.  Z wylegiwania się wyrywa nas dopiero Mariusz, który z namiotu nieopodal pyta, czy wybieramy się dziś co Camp 3. Trochę zdziwiony odpowiadam że chyba nie, choć wątpliwość w głosie jest zarodkiem nowego pomysłu.  Z jednej strony mieliśmy siedzieć i odpoczywać, ale z drugiej wszyscy czujemy się dobrze (chłopaki z namiotu obok również potwierdzają prawidłowe funkcjonowanie organizmów), a takie wyjście mogłoby oszczędzić nam sporo czasu i przecież Camp 3 pod przełęczą jest raptem 300-400 metrów wyżej.
Po takim szybkim „rachunku sumienia” proponuję chłopakom wyjście do kolejnego obozu. Po chwili zastanowienia wszyscy przytakują mi rację i od tego momentu wylegiwanie zamienia się w nerwowe pakowanie.
Chociaż Mariusz niebawem wychodzi, a śnieg zaczyna sypać coraz intensywniej humory nam dopisują. Świadomość, że za kilka godzin możemy znaleźć się kilkaset metrów wyżej działa bardzo motywująco. Gdy jesteśmy już spakowani, trzeba zlikwidować biwak. Nie przychodzi to łatwo, bo mocowania zasypał śnieg i zmroziła amplituda temperatury. Po kilkunastu minutach wraz z Marcinem jesteśmy już gotowi do wyjścia, a Janek z Januszem wydają się być jeszcze nieprzygotowani.
Tymczasem mam miejsce groźna sytuacja. W pewnym momencie podaje Marcinowi namiot, a ten przez nieuwagę zaczyna staczać się po zboczu. Widzimy jak mknie kilkadziesiąt metrów w dół, na szczęście omijając wszystkie szczeliny na swojej drodze. Mamy niesamowitego farta, że nie wpada do którejś z dziur, gdyż oznaczałoby to dla nas konieczność kopania jam i utratę wygodnego schronienia. Wkrótce po naszą zgubę schodzi Marcin, którego asekuruję na linie i po kilku minutach udaje mu się bezpiecznie wrócić.



Kilka minut później możemy wychodzić. Jako iż Marcin sugeruje, że z pewnością będzie szedł wolniej ode mnie i nie chce być ciągnięty, proponuję, aby dreptał pierwszy. Tak też robimy i jako pierwsza dwójka staramy się trafić na właściwą drogę. Niestety nie udaje się to za pierwszym podejściem. Śnieg gęstnieje i zakrywa jakiekolwiek ślady w parę minut. Marcin po przejściu kilkunastu metrów zawraca. Postanawiamy poczekać na Janka i Janusza i dopiero wyjść już razem.
Parę dłuższych chwil później zmierzamy ku przełęczy. Opady powoli zanikają, a śnieg ustępuje miejsca nieprzyjemnemu i silnemu wiatrowi.
Teraz ścieżka jest już widoczna, a ja idę ostatni. Nie spieszymy się, prowadzi Janusz i powoli krok na krokiem zdobywa wysokość. Niebawem zostawiamy za sobą namioty Camp 2, mijamy szerokie szczeliny i mozolnie pniemy się do góry.
Podczas trwania naszego marszu pogoda diametralnie się poprawia w ciągu niemal paru chwil. Chmury nagle znikają gdzieś w oddali, a wyłania się intensywny błękit nieba. Choć wiatr mocno zacina po twarzach tysiącami igiełek, to w tym momencie liczy się tylko chwila. Jest po prostu pięknie i co kilka kroków zatrzymuję się nie tylko stymulowany tempem Marcina, ale z potrzeby kontemplacji otocznia. Przed nami w oddali wyłania się przełęcz, na prawo coraz wyraźniejsze rysy grani zachodniej Khana widnieją na widnokręgu. Gdy zaś obrócę głowę w tył widzę Pik Pabiedy w całym swoim majestacie.



Początkowo sprawnie, im wyżej tym nogi stają się cięższe a świeży śnieg po kolana stawia coraz większy opór Będąc kilkaset metrów od przełęczy diametralnie tracimy na prędkości. Stok nagle nabiera na stromiźnie, a świadomość ograniczenia forsowania organizmu podczas aklimatyzacji sugeruje żeby zwolnić. Nie spieszymy się więc, choć i to tempo jest nie do wytrzymania dla niektórych. Marcin diametralnie zwalnia i zostaje w tyle. Sugeruje mi rozwiązanie się na co przystaję, gdyż na tym odcinku nie ma już szczelin.
Około 16:00 docieramy do Camp 3 na 5800 npm, osiągając niewielką grań oddzielającą stromy stok od szczelin znajdujących się przed stromym serakiem. Sam serak jest słusznych rozmiarów. To właściwie ściana czystego lodu, wysoka na kilkadziesiąt metrów i błyszcząca w pełnym słońcu. Miejsce nie jest zbytnio przychylne dla obozowiska. Po jednaj stronie stok, po drugiej szczeliny, nad głową serak, a za plecami zachodnia grań Khan Tengri która ma być naszym przyszłym celem. Widać również poręczówkę, wyprowadzającą na przełęcz.



Na małej grani Camp 3 stoi kilka małych namiotów, choć najgorsze wrażenie wzbudza ten zasypany i połamany który stoi niczym świadek potęgi natury. Chociaż ulokowani tu już alpiniści nie są z tego zbytnio szczęśliwi, wraz z Jankiem montujemy namiot pomiędzy dwoma innymi, uprzednio kopiąc odpowiednią platformę. Janusz i Marcin męczą się z drugim namiotem, który trzeba zabezpieczyć dużo bardziej, gdyż wraz z częścią jedzenia i sprzętu planujemy go tu pozostawić. Niebawem znajdzie się w głębokiej platformie po wewnętrznej stronie grani, solidnie zakotwiczony do podłoża.
W kilka chwil po tym gdy kończymy rozkładać biwak, słońce zachodzi za grań Piku Czapajewa i momentalnie robi się mroźno. Chowamy się do namiotów, zaszywamy w śpiwory, a mimo to drżymy z zimna gdyż jeszcze nie zdążyliśmy się przyzwyczaić. Ku naszemu zadowoleniu czujemy się nadspodziewanie dobrze, a jutro wcześnie rano planujemy schodzić do Camp 1.
Wieczór spędzamy na bezproduktywnych rozmowach oraz gotowaniu wody na posiłek i napoje. Ta czynność w górach wysokich staje się już niemalże rytuałem. Jeśli nie ma co robić to zawsze można ugotować dodatkową ilość cieczy, bo tego nigdy dość, a gdy spostrzegasz, że już długo nie piłeś i nie topiłeś wody, to najwyższy czas zacząć, aby zapobiec odwodnieniu.



W towarzystwie utrzymuje się wysokie morale a humory dopisują. Z namiotu słyszymy, jak Mariusz kontaktuje się przez radio z Szaszą z bazy i wspomina, że siedzimy tu razem z nim. Taka prosta rzecz, a świadomość łączności z kimkolwiek „tam na dole” bardzo podnosi na duchu.
Dwa dni spędzone powyżej Camp 1 wpływają bardzo korzystnie na moje kolano. Niezbyt szybkie tempo i godziny wyleżane w śpiworze przyspieszają regenerację. Myślę, że swój wkład ma również niska temperatura dzięki której opuchlizna zaczyna powoli schodzić.
Gdy zapada zmrok temperatura spada drastycznie, znacznie poniżej naszej tolerancji. Wyjście za potrzebą jest powodem do żartów i wyzwaniem, za osiągnięcie którego wygrywam z Jankiem „najlepsze piwo w TESCO” :D.  Natomiast widok, jaki roztacza się z Camp 3 dziś w nocy, jest chyba najbardziej spektakularnym jakiego doświadczyłem, doświadczam i być może doświadczę. Parę takich spektaklów wizualnych doświadcza się tylko kilka razy w życiu i dla mnie to był jeden z nich, kiedy czuje się życie i do życia nie jest już nic potrzebne. Niesamowicie rozgwieżdżone niebo wokoło, na lewo grań Khan Tengri, a przede mną Pik Pabiedy migoczący błyskami wyładowań przechodzącej w oddali burzy. Tak wpatrzony stoję kilka długich chwil, aż dreszcze wpędzają mnie do namiotu. Z takim też widokiem przed oczyma zasypiam i wiem, że jestem szczęśliwszym człowiekiem niż kilka godzin temu.


1 sierpnia 
O 2:00 nad ranem z przyjemnego snu wyrywa mnie budzik. Choć niesamowicie nie chce mi się wstawać, czym prędzej budzę Janka aby nie zasnąć „przypadkiem” po wyłączeniu urządzenia jak nieraz się zdarzało (m.in. pod Leninem). Jakkolwiek, wokoło szron pokrył wszystko od tropiku  po podłogę, a pobudka w takich warunkach jest prawdziwą katuszą. Zbieramy się leniwie, zamglonymi oczyma próbując wychwycić w zakamarkach namiotu przedmioty, które trzeba spakować.  Z czasem uświadamiamy sobie, że musimy spakować namiot i potrzebujemy sprężyć się bardziej niż Janusz z Marcinem, których schronienie zostaje tu na następne dni. Wkrótce cały obóz ożywia się. Niektórzy wyruszają na atak szczytowy, obok nas Mariusz jest już na zaawansowanym etapie pakowania.
Koniec końców ze zwinięciem  namiotu pomaga nam Janusz i we trójkę możemy swobodnie okiełznać go na wietrze. Po tej czynności w świetle czołówek wiążemy się i około 4:20 zaczynamy schodzić.
Janek idzie przodem a ja z lepszej pozycji staram się koordynować jego drogę. Jeśli o nie chodzi, to zejście chcę wykonać jak najszybciej. Przy składaniu namiotu solidnie wymarzłem i teraz nie mogę powstrzymać dreszczy i ogrzać zgrabiałych kończyn. Ponad to powoli zaczyna wstawać dzień, a odcinek pomiędzy Camp 1 i Camp 2 trzeba pokonać prawie w biegu.



Do bariery seraków dochodzimy po godzinie schodzenia w łatwym terenie. Pomimo braku czasu nie mogę przegapić chwili i szybko robię zdjęcie wschodowi słońca nad Pikiem Pabiedy, który jest wprost konieczny do uwiecznienia. Po tej czynności szybko odzyskuję kontakt z rzeczywistością i zmuszam się do wytężonej koncentracji, tak niezbędnej przy przechodzeniu pomiędzy serakami i szczelinami.
W tym niebezpiecznym terenie nie dochodzimy zbyt daleko, gdy spotykamy Mariusza który wyruszył przed nami. Opady świeżego śniegu zasypały szczeliny i wszelkie ślady grubą warstwą śniegu, a alpinista idący sam boi się ryzykować i trudno mu się dziwić. Jako związani przejmujemy prowadzenie i próbując odtworzyć drogę do Camp 2 kierujemy się w nieznany teren. Asekuruję Janka, który idzie przodem, po kilku chwilach docierając do „znajomego” uskoku w formie szczeliny.
Dalej już droga jest znajoma a śniegu z kroku na krok coraz mniej. Szybko nabieramy tempa i staramy się błyskawicznie dojść do podstawy kuluaru. Na naszej drodze spotykamy już pierwszych podchodzących do Camp 2 – nagła poprawa pogody wygoniła z baz chyba wszystkich którzy planowali zdobyć tą górę. Teraz możemy ich obserwować jak mozolnie stawiają kolejne kroki, pozdrawiać i życzyć powodzenia. Zauważamy, że pomimo licznych dziur i ukrytych szczelin większość podchodzących nie widzi potrzeby wiązania się, mijamy raptem dwa zespoły linowe. Przed 7:00 jesteśmy już bezpieczni i zatrzymujemy się na potrzebny postój, delektując się batonami i porannymi promieniami słońca.



Już idąc do Camp 1 decydujemy, że wrócimy jednak do bazy. To tylko 2,5 h marszu, a komfort wypoczynku nieporównywalny. Pomijając kwestie wygody, to przygnębiający klimat tego opuszczonego miejsca nie sprzyja dłuższym posiedzeniom. W obozie spędzamy tylko chwil, zostawiając tu właściwie cały sprzęt, a zabierając tylko trochę jedzenia. W pewnym momencie Marcin ma widocznie jakąś chwilę zwątpienia i mówi że zastanawia się czy ogóle wychodzić drugi raz do góry, na atak szczytowy. Przyznam, że od jakiegoś czasu się obawiałem takiej wiadomości, ale nie dopuszczam jej do siebie. Tłumaczę mu, że ma już jakąś tam aklimatyzację i świadomość, że był już w Camp 3, a to najważniejsze. Drugie wejście będzie tylko łatwiejsze, a swoje interesy trzeba przedkładać nad dobro zespołu i całej wyprawy. Nawet gdy nie ma się siły czy chęci na zdobywanie szczytu to jednak w obozie przydadzą się dodatkowe ręce do gotowania wody, a na podejściu dodatkowy grzbiet do targania sprzętu i tym trzeba się kierować. Na szczęście Marcin nie jest oporny i szybko przekonujemy go do swoich racji, unikając sytuacji która przydarzyła się rok temu i była niemiła w skutkach (czytaj Pik Lenin 2013).
 Kilkanaście minut później idziemy w dalszą drogę. Z lekkimi plecakami pokonujemy trasę w dół lodowca Inlychek. Tym razem wybieram prostą drogę na wprost w kierunku obozu. Ta okazuje się nawet lepsza niż obrana poprzednio. Co prawda musimy przekroczyć trzy lodowcowe potoki, ale po drodze nie ma szczelin. Problem pojawia się dopiero, gdy szukamy traserów i odpowiedniego miejsca do wejścia na morenę. Nie mogąc znaleźć właściwego kluczymy między lodowymi wzgórzami będąc już tak blisko celu, ale upór przynosi efekty. W końcu ktoś znajduje chorągiewkę, a dalej już znaki wiodą prosto do celu.



W bazie jesteśmy około 9:30 i po przywitaniu lokujemy się w przestronnych namiotach. Na szczęście mnie z Marcinem przypada tek, co poprzednio, a Janek z Januszem dostają żółtego Marmota obok.
Pełne słońce jakie już pali niemiłosiernie wykorzystujemy do suszenia wszystkiego co tylko możliwe. W rezultacie teren wokół namiotów zamienia się w wielkie wysypisko śmieci. W bazie spotykamy kolejną dwójkę Polaków, którzy przyjechali tutaj pobiwakować w okolicy.  Ich historia jest długa, ale sprowadza się do tego, że nie będą zdobywać żadnego większego szczytu  w okolicy.
Urządziwszy się w bazie, po wykonaniu wszystkich niezbędnych czynności od jedzenia po „prysznic” chusteczkami nawilżającymi oddajemy się błogiemu stanowi wylegiwania i odpoczynku. Wszystkim należy się to w nadmiarze. Ktoś śpi, inni słuchają muzyki, mi wystarczy kończenie książki i rozmyślanie. Niestety z kalkulacji wynika, że jutro powinniśmy wyjść ponownie do góry…
Po południu ze szwajcarską precyzją pogoda psuje się, bazę ogarnia mgła i opady śniegu. Na gwałtowny spadek temperatury reagujemy otulając się w puchy i zaszywając w swoich namiotach.
Chyba wszyscy jesteśmy teraz zadowoleni. Wygodne namioty, znośna temperatura i względne bezpieczeństwo – można się wprost rozmarzyć, a już na pewno poczuć radość płynącą z prymitywnych wygód.


2 sierpnia
Jeśli w perspektywie ma się dobę odpoczynku przed kolejnym wyjściem, trzeba dobrze ją wykorzystać. I nie bez powodu użyłem słowa „doba”, a nie „dzień”. Całego dnia odpoczynku nie mamy, biorąc pod uwagę, że wczoraj schodziliśmy z Camp 3, a dziś wieczorem wychodzimy znowu do Camp 1. Można by stwierdzić, że taki pośpiech jest niewskazany. Niewskazany może i owszem, ale z naszej perspektywy niezbędny. Jak wcześniej już wspominałem, brakuje nam czasu, a lokalna pogoda jest całkowicie nieprzewidywalna. Wygodną i słuszną taktyką byłoby przesiedzieć tu jeszcze co najmniej dobę, ale takie postępowanie mogłoby zaważyć na powodzeniu całej akcji górskiej. Nie wiadomo ile przyjdzie nam czekać na pogodę, a jeśli już będziemy musieli, to lepiej odsiedzieć swoje w Camp 3 i zaatakować w czasie okna pogodowego, które z pewnością nie potrwa dłużej niż kilka dni. Z drugiej strony mam świadomość, że będzie niewygodnie, wypoczynek ustąpi miejsca wegetacji na 5800 npm , a poza tym jeszcze nie jesteśmy dobrze zaaklimatyzowani. Sam mam świadomość, że mój organizm potrzebuje trochę więcej czasu na oswojenie się z wysokością, ale interes wyprawy jest ważniejszy. Ze swoimi przemyśleniami i obawami dzielę się z chłopakami, aby było wiadomo, że to ryzykowny plan. Janek i Janusz rwą się do góry bardziej ode mnie, a Marcin nie ma zdania. Tym sposobem pomysł został zatwierdzony, a my mamy jeszcze co najmniej kilka godzin spokoju.



Piękny ranek i przedpołudnie poświęcamy na specyficzne obozowe czynności. Przede wszystkim trzeba obadać i doprowadzić do porządku drobne urazy. Janusz pokasłuje, Marcin smaruje i bandażuje obtarcia po butach, Jankowi nawet zagoiły się bąble na piętach i już nie owija stóp w bandaże. Moje stopy również wyglądają lepiej, ale jeszcze nie mogę pozwolić sobie na luksus chodzenia w samych skarpetach. Kolano co dziwne, jakkolwiek dobrze sprawowało się na wysokościach powyżej 5000 npm, w bazie znowu zaczyna mi dokuczać i puchnąć, choć nie aż tak jak ostatnim razem.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że trzeba ruszać. Dziś nie ma jednak z tym pospiechu, nie zamierzamy popełnić tego samego błędu co ostatnio i wyjść przed wieczorem do Camp 1. Tym samym możemy jeszcze trochę poleniuchować i zjeść liofila w porze obiadu nie martwiąc się zbytnio o topienie wody, czy skorzystać to raz ostatni z cywilizowanego kibla.



W drodze do góry będziemy dziś osamotnieni. Mariusz wychodzi jutro albo pojutrze, a poza nim w bazie nie ma zbyt wielu osób. Ostatni śmiertelny wypadek przetrzebił trochę internacjonalny zapał na zdobywanie szczytu od południa. Sasza z obsługi bazy, pytany o śmigłowiec, nie może podać nam dokładnego terminu przylotu. Teoretycznie ma być 10 sierpnia, ale praktycznie pogoda lubi się psuć jak i sama leciwa maszyna. Biorąc pod uwagę, że samolot z Biszkeku wylatuje 13 sierpnia rano, to dla nas termin „na styk” i oznacza kolejny stres.
Dziś jednak staramy sobie nie zawracać głowy faktami na daleką przyszłość, jeśli nie wiadomo co może przynieść jutro. Gdy słońce powoli obniża się na nieboskłonie, około 17:20 wychodzimy w kierunku Camp 1. Kilkukrotnie odwracamy się za siebie, zdając sobie sprawę, że klamka już zapadła i od tego momentu ważą się losy wyprawy. Droga z lekkimi plecakami upływa nam błyskawicznie, gdyż przejście pomiędzy obozami zajmuje nam około 1:40 h. W Camp 1 spotykamy tylko kilka namiotów i dosłownie parę osób, które jutro będą wychodzić wyżej. Nie wróży to dobrze na przyszłość, ale nie zastanawiamy się nad tym długo. W międzyczasie zachodzi słońce i na lodowcu robi się bardzo zimno. Szybko przebieramy się, dzielimy sprzęt i całe jedzenie pomiędzy siebie, po czym zabieramy się do pakowania. Tym razem Janusz razem z Jankiem zajmują czerwony namiot, a ja z Marcinem użyczam sobie miejsca w namiocie agencyjnym. Chcielibyśmy jak najszybciej położyć się spać, ale pakowanie przeciąga się do późna. Dopiero po 22:00 kładę się spać, a Marcin jeszcze załatwia ostatnie sprawy. Kilkanaście minut również zaszywa się w śpiwór a wkoło słychać już tylko szum lodowcowych rzek.


3 sierpnia
Dzień po raz kolejny zaczyna się o 1:30, oznajmiony melancholijnym dzwonkiem telefonu. Choć spało się przyzwoicie i na myśl o jakimkolwiek ruchu aż ciarki przechodzą po plecach, to jednak trzeba się zmusić. Kilkanaście minut trwa faza pół letargu, ale im bardziej się zmuszamy tym czynności przychodzą łatwiej. W przestronnym agencyjnym namiocie pakowanie idzie dużo szybciej niż w standardowej dwójce. Przed 3:00 jesteśmy już gotowi i możemy wyruszać. Obóz również obudził się razem z nami i teraz widać tylko migoczące światłą czołówek. Nie wiadomo ile osób dzisiaj wyjdzie, ale z pewnością nasza czwórka będzie pierwszym zespołem.
Pomimo iż idziemy ta drogą po raz drugi to wejście w kuluar nie przychodzi automatycznie. Nie ma mowy o jakichkolwiek znakach, a niebo jest zachmurzone. Prowadzę i szukając ścieżki kieruję się właściwie tylko intuicją.  Po pól godziny dochodzimy do znajomego miejsca przez lodowym wzgórzem i wiążemy się. Atmosfera trochę się pogarsza i pozwalamy sobie na utarczki słowne, które nie motywują na przyszłość. Idący na końcu Marcin również zaczyna skarżyć się na zmęczenie i chęć powrotu. Te fakty dzieją się jednak jakby z boku i nie dopuszczamy do siebie myśli aby miały popsuć realizację planu.
Podzieleni na zespoły zaczynamy szukać chorągiewki i ścieżki, jednak nie przychodzi to tak łatwo jak ostatnio. Ja wraz z Jankiem idziemy bardziej z lewej, Janusz z Marcinem po drugiej stronie kuluaru szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Znajdujemy znak gdy już zaczyna się rozwidniać, a za nim idziemy do góry. Widzę, że Marcin często się zatrzymuje, toteż wraz z Jankiem wyrywamy trochę do przodu i utrzymujemy przyzwoite tempo. Początkowo idę przodem, ale po chwili puszczam do przodu Janka i sugeruję, żeby się nie spieszył. Wydaje mi się, że gdybyśmy zbytnio się oddalali mogłoby to mieć negatywny wpływ na Marcina, a tak motywacyjny system „kija i marchewki” jakoś działa. Chłopaki muszą mieć ostre różnice zdań, gdyż co jakiś czas słyszę kłótnie dochodzące zza pleców.



Póki co nie przywiązuje do nich wagi, a marsz przyjmuję znakomicie. Od samego rana mam dużo mocy i nie męczę się na podejściu. Janek przede mną również zachowuje stabilne tempo, toteż nie zatrzymujemy się właściwie w ogóle. Zamiast spodziewanego zmęczenia bardziej marznę, a szczególnie moje stopy. Na tym odcinku nie ma mowy o postojach toteż próbuję rozgrzać je jakoś ruchem podczas marszu.
Przejście odcinka trawersującego stok przed barierą seraków jest dziś prawdziwa przyjemnością. Prowadzi tędy wydeptana ścieżka po zmarzniętym, stabilnym śniegu. Przed samymi serakami mija nas grupa Rosjan, która powoli pokonuje uskok. Podchodząc bliżej możemy przekonać się, jak lodowiec zmienił się w ciągu raptem dwóch dni. Podwójna szczelina oddzielająca nas od bariery seraków poszerzyła się i została zaporęczowana. Bez liny przejście na drugi, położony ponad metr wyżej brzeg  tu byłoby bardzo trudne, szczególnie z ciężkimi plecakami. Nam na szczęście nie sprawia dużych problemów. Janek szybko gramoli się do góry, a następnie ja pokonuję odcinek posługując się poręczą z czekana.  Dalej jest już łatwiej i bez niespodzianek przechodzimy ostatnie metry niebezpiecznego terenu. Przez szczelinę pomiędzy serakami wychodzimy o 8:00 rano, zadowoleni z przejścia niebezpiecznego odcinka i urządzamy postój czekając na chłopaków.
Kilka chwil wolnego jakie mamy wykorzystuję na przywrócenie krążenia w stopach. W barierze seraków kończyny mocno mi zmarzły i zesztywniały. Przed nami jeszcze kilka godzin marszu więc rozgrzewam je ściągając uprzednio skorupy i botki. W międzyczasie przychodzą chłopaki choć po ich zachowaniu widać, iż nie był to najszczęśliwszy marsz. Generalnie Janusz narzeka na Marcina, a Marcin skarży się na kondycję, urywany oddech w czasie podejścia i „diabelskie” tempo Janusza. Na szczęście odcinek, na którym musieliśmy się spieszyć już za nami i dalej możemy powoli zdobywać wysokość.
Gdy Janusz i Marcin chcą trochę odpocząć, nasza dwójka zdążyła już solidnie zmarznąć. Decydujemy się na dalszy marsz, omijając Camp 2, kierując się zagłębieniem pomiędzy obozem a serakami.



Na tym odcinku zaczynają się moje problemy. Przed Camp 3 stopy przemarzają mi jeszcze kilkukrotnie do tego stopnia, że aby przywrócić czucie muszę zatrzymywać się, ściągać skorupy i rozgrzewać drętwe kończyny. Poza samym zirytowaniem, jest to dość niepokojący objaw.  Zauważam również, że im wyżej tym zaczynam słabnąć. O ile w kuluarze Siemionowa czułem się świetnie i narzucałem tempo, to tutaj z każdym kolejnym metrem staję się coraz słabszy. Cała sytuacja powoduje, że denerwuję się na siebie tym bardziej, że żaden z chłopaków nie ma podobnych problemów. Co więcej, nawet Marcin narzekający do tej pory na trudy podejścia i zamordystyczne tempo, teraz idzie równo i wygląda lepiej od mnie. Osłabienie ciągle postępuje i do samego obozu docieram jako ostatni, robiąc na stoku wiele postojów. Na ostatnich metrach Janusz próbuje nawet wrócić i wziąć mój plecak, a ja pod wpływem nerwów zamiast podziękować wrzeszczę na niego i do Camp 3 docieram bez pomocy. W tym momencie wiem już, że mój organizm na aklimatyzację potrzebuje więcej czasu niż pozostałych  i do zakończenia tego procesu w moim organizmie jeszcze trochę brakuje.



W Camp 3 jesteśmy o 12:00 i szybko oceniamy sytuację. Nasz namiot stoi a oprócz niego jeszcze trzy opuszczone schronienia. W okolicy panuje głucha cisza i nigdzie nie widać żywego ducha. Pogoda od rana jest bardzo zmienna, ale dominuje zachmurzenie i mgła. Wszędzie kłębią się chmury ale póki co nie pada. Zmęczeni mniej lub bardziej po solidnym wysiłku myślimy tylko o legnięciu w namiotach. Najpierw jednak musimy rozstawić naszego Marmota, czym zajmują się głównie Janusz i Janek. Będąc jeszcze osłabionym pomagam im na ile mogę, ale główną prace wykonują oni. Po godzinie namiot już stoi, a każdy zawinięty jest w ciepły śpiwór. Do wieczora zajmujemy się czynnościami obozowymi, szczególnie uzupełnianiem płynów których dużo straciliśmy na tym długim podejściu. Wieczorem zaczyna padać śnieg, a do obozu wracają alpiniści z ataku szczytowego. Na szczęście wracają, bo ich wygląd nie napawa optymizmem i świadczy o trudnościach jakie musieli pokonać.


4 sierpnia
Dzień restu na 5700 npm to idealny moment, aby odespać trudy dnia poprzedniego. Choćby chciało się ruszyć, to na zewnątrz nie ma właściwie nic do roboty, a temperatura skutecznie niweczy jakiekolwiek przebłyski inicjatywy. Śpimy długo, a dopiero około godziny 9:00 potrzeby fizjologiczne okazują się silniejsze od potrzeby zachowania ciepła.



Po wyjściu z namiotu można przekonać się, że pogoda nie ma zamiaru się poprawiać, czy zmieniać. Grań zachodnia ledwie majaczy w oddali, przesłonięta przez mgłę i chmury. Od wczoraj prószy śnieg i w oddali widać że na skalistym szczycie nagromadziła się go pokaźna ilość. Namioty trochę przysypało, ale w stosunkowo niewielkim stopniu i póki co nie wymagają zbytniej interwencji. Nasz Marmot został postawiony na większej platformie i pomiędzy śnieżnymi ścianami a kopuła namiotu jest dużo miejsca gdzie może gromadzić się biały puch. Janusz i Janek mają natomiast swoje schronienie niemal wkomponowane w śnieży grzbiet i opady zmuszają ich co jakiś czas do wyjścia i machania łopatą.
Z braku lepszego zajęcia nasze czynności w obozie kręcą się wokół gotowania. Jedna osoba idzie łupać lód z wiszącego kilka metrów dalej seraka, druga topi zapasy i przelewa do naczyń. Dzień toczy się powoli, właściwie od posiłku do posiłku z gotowaniem w międzyczasie.
Dziś wcześnie rano Anglicy spakowali się i po akcji górskiej zeszli na lodowiec. Co bardzo nas ucieszyło zostawili po sobie torbę z prezentami – cztery małe liofile, cztery batony i dwa kartusze gazu, które przyjęliśmy z wielkimi uśmiechami od ucha do ucha. W torbie znalazła się również kartka od darczyńcy z podpisem „Tedy”, któremu przy okazji wypada pięknie podziękować.  Od tego momentu w obozie jesteśmy już zupełnie sami i poza czerwienią i pomarańczą naszych namiotów nic nie zakłóca wszechobecnej bieli.
Około południa rzucam chłopakom propozycję, aby się trochę rozruszać. Dziś czuje się już bardzo dobrze i uważam, że wypada zrobić krótki rekonesans w kierunku przełęczy. Chłopaki się ze mną zgadzają i ustaliwszy godzinę wyjścia zaczynamy się powoli przygotować.
Wychodzimy zaraz po posiłku, o godzinie 15:00. W międzyczasie pogoda daje złudne nadzieje na poprawę pokazując fragmenty błękitnego nieba, jednak dziś to wszystko na co ją stać.  Okazuje się, że śniegu jest nawet więcej niż się spodziewaliśmy i do poręczówki założonej kilkadziesiąt metrów dalej brniemy w śniegu po kolana.
Pierwszy wpinam się do liny i powoli podchodzę w kierunku przełęczy. Po zwolnieniu sznurka wpina się następny i tak do czterech razy sztuka. Gdy docieram do przełęczy na swojej drodze natykam się na dziurę w śniegu z której wychodzi zarośnięty osobnik. Zaczynam rozmawiać z nim po angielsku, gdy nagle poznaję Polaka, którego spotkaliśmy w Mayda Adir. Okazuje się, że wraz ze swoją dziewczyną/żoną siedzą tutaj w jamie śnieżnej i również czekają na pogodę. Niebawem przychodzą chłopaki i wszyscy rozmawiamy ciesząc się z tak nieoczekiwanego spotkania. Umawiamy się, że w razie ataku szczytowego zawiadomimy ich o naszym wyjściu, a oni zdążą się spakować i wyruszyć razem z nami.



Gdy już wiatr i temperatura sugerują jakiś ruch, postanawiamy wybrać się na rekonesans w kierunku grani zachodniej. W warunkach widoczności kilkunastu metrów przed siebie podchodzimy kawałek, nie docierając wyżej niż 5900 npm. Grań na tym odcinku jest całkowicie zasypana świeżym śniegiem. Co jakiś czas widać zarysy ścieżki, ale ogólnie trzeba torować w kopnym śniegu. Na dodatek wieje wiatr i dokucza śnieg, który na dobrą sprawę nie przestał padać od wczoraj. Widząc, że dużo dziś nie osiągniemy nie przejawiamy dusz wojowników i schodzimy z powrotem do obozu.



Wycieczka zajmuje nam tylko około dwóch godzin a w trakcie i tak solidnie marzniemy. Teraz chcemy już tylko wejść do śpiworów i oddać się przyjemności jedzenia i gotowania aż do znudzenia.
Według pierwotnego planu na dzień jutrzejszy planowaliśmy atak szczytowy, jednak przy takiej aurze doskonale widać, że trzeba zmodyfikować pierwotne koncepcje. Pogoda nie aspiruje do poprawy, kopny śnieg oznacza cały dzień torowania, a dla złapania aklimatyzacji wskazanym byłoby poczekać. Mamy jeszcze czas, dlatego w niepewnych warunkach nie ma sensu ryzykować czy tracić sił przy realnie małych szansach na sukces. Swoimi spostrzeżeniami dzielę się z Jankiem i chłopakami przez krótkofalówkę (o pełnych godzinach parzystych podczas pobytu w obozie utrzymywaliśmy stałą łączność). Janek przyznaje mi rację, a Janusz bardzo rwie się do szybkiego wychodzenia. Przekonuję go jednak do swoich racji, proponując że może obudzić się nad ranem i sprawdzić pogodę. W przypadku nagłej poprawy aury możemy wyjść, jeśli nie będzie klarownie zostajemy. Przyznam się, że idąc spać nie chciałem wychodzić dnia jutrzejszego z racjonalnych powodów przedstawionych powyżej. Szczególnie pogoda mnie nie przekonywała, gdyż po zmierzchu poza opadami pojawił się gwałtowny i silny wiatr trzepoczący tropikiem namiotu.  Następne godziny pokazały że obawy były słuszne.


5 sierpnia
Budząc się o 7:00 rano z potrzeba nagłego wyjścia z namiotu uświadamiam sobie że na szczyt dziś faktycznie nie wyjdziemy. Całą noc wiało i na efekty nie trzeba długo czekać. Pierwszych objawów kapryśnej pogody mogę doświadczyć namacalnie. Namiot jest w większości przywalony śniegiem i trzeba szybko go odśnieżyć. Najpierw konieczne jest uporanie się z wejściem, na którym zalega pól metra śniegu. Otwieram zamek przedsionka od góry i powoli wyrzucam śnieg. W braku lepszych narzędzi najlepszą robotę odwala garnek Janka. Po wyjściu mogę dopiero dostać się do łopaty i zająć odkopywaniem. Praca zajmuje mi pół godziny, ale nie jest to najprzyjemniejsze zajęcie, szczególnie wykonywane kilka minut po przebudzeniu. Widząc, że namiot Janusza i Janka również przysypało odkopuję im przynajmniej wyjście i zostawiam łopatę w zasięgu ręki, oszczędzając chłopakom używania garnka.



Cały dzień dmie silny wiatr i przegania obłoki po niebie. Pomijając już kwestie zasypywania namiotów i konieczności ich kilkukrotnego odśnieżania, to na tej wysokości opady są bardzo denerwujące. Gotowanie musi odbywać się w środku namiotu przy zamkniętej wentylacji i wyjścia. Gdy tylko na chwilę przyjdzie chęć na jego otwarcie, biały puch automatycznie jest wtłaczany do środka, a po zamknięciu namiot wilgotnieje i szron osadza się na ściankach. Tak źle, tak niedobrze. W takiej aurze właściwie przez cały dzień nie opuszczamy namiotu. Nawet za przysłowiową potrzebą fizjologiczną nie chce się wychodzić w taką wichurę. Na zewnątrz załatwiamy więc wyłącznie konieczne sprawy, jak odśnieżanie, łupanie lodu na wodę czy przysłowiowe „siku”.
Tak silny wiatr ma jednak i dobre strony, gdyż grań zachodnia została widocznie wymieciona ze śniegu, co oznacza mniej torowania na podejściu. Zakładam więc, że się wypadało, teraz przewieje drogę i grań  będzie idealna do podchodzenia. Niestety kalkulacje szybko biorą w łeb, gdyż wieczorem wiatr powoli zanika, a jego miejsca zajmują ponowne opady śniegu.



Dziś, po dwóch dniach przesiadywania w Camp 3 czujemy się świetnie i mamy dość bezczynności. Z dobrą aklimatyzacją, wypoczęci i w pełni sił nie chcemy spędzać kolejnego dnia w pozycjach horyzontalnych. Jeśli pogoda nie będzie wprost koszmarna, nad ranem wychodzimy.
Wieczór w namiocie przeznaczmy na dokładne pakowanie. Przy takiej randze przedsięwzięcia wszystko musi mieć swoje miejsce i żadnego elementu wyposażenia nie można zapomnieć. Jakie wziąć ubranie, co gdzie schować i jak przyczepić do plecaka, żeby zawsze było pod ręką? To kilka z pozoru banalnych pytań, które tuzinami pojawiają się w namiotach i podczas rozmów przez krótkofalówki. Wiemy, że o powodzeniu ataku szczytowego mogą decydować szczegóły.
Ze względu na niską temperaturę i ryzyko odmrożeń postanawiamy opuścić namioty dosyć późno. Budziki nastawiamy na 4:00 rano i z  optymizmem kładziemy się spać, chociaż aura na zewnątrz nie daje większych nadziei.


6 sierpnia
Przed świtem poza budzikiem ze snu wyrywa mnie głos Janusza, który z podekscytowaniem informuje o pięknej pogodzie. Jak widać chciało mu się wyjść z namiotu, za co bardzo go podziwiam i nie mam zamiaru póki co naocznie potwierdzać tej informacji. Faktycznie, dziś aura jest zupełnie inna. Wiatr ucichł i nie słychać cichutkiego odgłosu płatków śniegu na tropiku, jaki towarzyszył nam przez ostatnie dni niemal bez przerwy. Więc stało się, po dwóch i pół dnia błogiego nihilizmu niespodziewanie przyszedł wreszcie kulminacyjny punkt wyprawy.
Odzyskując w pełni świadomość po nagłym przebudzeniu zaczynam się pakować. Jeśli chcemy zdobyć szczyt, to faktycznie trzeba się spieszyć, a ogarnięcie wszystkich czynności zajmie trochę czasu. Na początku gotujemy wodę na śniadanie i do pojemników. Ja dopełniam swojego camelbaga, Janek butelkę 1l, którą bierze na atak razem ze śpiworem. Następnie długo ubieramy się, pakując na siebie kolejne warstwy odzieży, uprzęże i kaski. Najwięcej uwago staram się poświęcić butom, gdyż o stopy najbardziej się boję. Na stopy idą podwójne skarpety z workiem foliowym w środku, ogrzewacz chemiczny i botek wyciągnięty  ze śpiwora. Skorupy co prawda spędziły noc w namiocie, jednak dla pewności ogrzewam je nad palnikiem przed założeniem. Tak złożona konstrukcja ma zapewnić mi komfort termiczny i ciepło w butach przez cały dzień.



Założywszy uprzednio raki, w okolicach godziny 6:00 wygrzebujemy się z namiotów. Niebo jest bezchmurne, wiatr znikomy, a słońce powoli oświetla okolicę. Trzyma solidny mróz i choć po wyjściu z namiotów zachowujemy jeszcze temperaturę, to wychodzić trzeba jak najszybciej. Mi niewiele brakuje do ogarnięcia ekwipunku, lecz chłopaki są w różnym stanie skupienia. Janusz za parę chwil wyjdzie, ale Janek i Marcin jeszcze walczą z zalodzonymi paskami raków.  W ostatnich chwilach daję Marcinowi krótkofalówkę, gdyż sugeruje, że najprawdopodobniej nie będzie wchodził na sam szczyt. Drugie urządzenie ma Janusz. Kontakt ustalamy na pełną godzinę, do 14 co dwie godziny parzyste, od tego czasu w miarę możliwości co godzinę.
Janusz wychodzi pierwszy, a chwilę później ja zmierzam w kierunku poręczówki. Janek i Marcin guzdrają się jeszcze ze sprzętem, ale za kilka chwil podążą za nami. Atak szczytowy rozpoczyna się właśnie teraz.
Od pierwszych kroków nie spieszymy się. Poręczówkę na przełęcz pokonujemy bez pośpiechu, powoli oswajając organizmy z wysiłkiem. Gdy wychodzę na grań owiewa mnie wiatr, który dmie od północnej strony. Wreszcie mogę zaspokoić ciekawość i napatrzeć się na góry po stronie kazachskiej i potężne ramie Czapajewa, na którym z łatwością można wyszczególnić namioty poszczególnych obozów.
W początkowym odcinku grań jest szeroka i niezbyt stroma. Nabiera charakteru dopiero po kilkuset metrach, gdzie pojawiają się pierwsze sterczące skały i poręczówki, których nie ma sensu jeszcze używać. Idę spokojnie, zatrzymując się co jakiś czas aby ustabilizować oddech. Kilkadziesiąt metrów przede mną idzie Janusz, a z tyłu w oddali majaczą postacie Janka i Marcina.  Na poręczówkach powyżej wiszą jeszcze sylwetki dwóch alpinistów, którzy musieli wyjść dobrą godzinę przed nami.



Pierwsze trudności pojawiają się na skalistej ściance, która uświadamia nas, że trzeba się asekurować. Widzę, jak przede mną wspina się Janusz, jedną ręką operując czekanem, a drugą podciągając się na przyrządzie. Niebawem i mi przychodzi zmierzyć się ze stromą, skalistą ścianką. Niedługo zajmuje mi jej przejście, jednak w tym momencie zaczynam już odczuwać inną niedogodność – chłód. Od wyjścia z namiotu nie mogę się rozgrzać i z niepokojem odczuwam jak moje stopy, które jeszcze godzinę wcześniej były ciepłe, powoli ale systematycznie marzną. Początkowo staram się bagatelizować problem, wewnętrznie tłumacząc sobie że wkrótce zaczną działaś ogrzewacze i sytuacja się ustabilizuje. Z nadzieją oczekuję również słońca, które skutecznie skryło się za szczytem i w najbliższych godzinach zapewne nie oświetli grani zachodniej. Tymczasem ratuję się środkami tymczasowymi intensywnie pracując palcami i kopiąc śnieg kiedy to tylko możliwe.
Zachowując koncentrację pokonuje poręczówkę za poręczówką. Niektóre są luźne, inne bardziej naciągnięte, ale ogólny ich stan przedstawia się całkiem dobrze. Wcześniej nieraz słyszałem o tragicznej kondycji lin na grani, ale z tej perspektywy muszę zdementować tą informacje. Poręczówki prowadzą po całej długości, ułatwiają nawigację pomiędzy skałami oraz gwarantują względne bezpieczeństwo. Spokojnie mijam więc linę za liną kierując stopniowo uwagę na stopy, w których jakiś czas temu już straciłem czucie.
Gdy zdaję sobie sprawę, że dotychczasowe rozgrzewanie i ogrzewacze nie pomagają, zatrzymuje się i wpięty do liny zabieram się za ogrzewanie kończyn. Tracę tym samym odległość, jaką utrzymywałem do Janusza od wyjścia z obozu.  Zdejmuję skorupy, botki i próbuje przywrócić krążenie na różne sposoby. Ogrzewam w łapawicach, masuję, w końcu nawet tłukę czekanem jak opisywała Rutkiewicz. Ku mojej rozpaczy zabiegi pomagają w stopniu znikomym, mianowicie czucie wraca tylko częściowo w lewej stopie. W międzyczasie na poręczówkach mija mnie Janek, który ma w butach stabilną sytuację i  po wymianie paru słów rusza dalej, gdyż w tej sytuacji nie może mi nijak pomóc.



Kilka minut później zadowoliwszy się częściowym rozgrzaniem jednej stopy postanawiam iść dalej. Obiektywne kalkulacje nie dają mi spokoju, ale liczę że może uda mi się jakoś szybkim marszem opanować sytuację. Przez głowę przechodzi mi wiele myśli i najważniejsza – czym skończy się kilkunastogodzinny marsz bez czucia w stopach? Choć odpowiedź może być tylko jedna, to jednak próbuję ją od siebie odrzucić. W pospiechu pokonuję kilka lin, widząc przed sobą Janka i Janusza, którzy nie uszli jeszcze daleko.
Cienka linia niepewności zostaje przekroczona, gdy na powrót tracę czucie w stopie, którą ogrzałem. Pomimo iż ciągle idę w dół to tylko kwestia czasu żebym zmienił kierunek. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i podejmuję decyzję – zawracam.
Emocje jakie towarzyszą mi w tej chwili są trudne do opisania. Żal, zawód i gorycz przegranej. Do tego bezsilność, wobec słabości organizmu. Stopy, niegdyś lekko odmrożone Tatrach dziś udowodniły, że potrzebują ponadprzeciętnego ciepła i lepszych butów. Jestem w dobrej formie, stabilnie idę do góry i wiem, że mam szansę wejść, jednak za jaką cenę. „Żadna góra nie jest warta nawet paznokcia” jak mawiał Z. Heinrich , a dziś kieruję się właśnie tą doktryną.  Akacja zajęła by z pewnością kilkanaście godzin, a pozostawanie przez ten czas bez czucia w kończynach skończyłoby się poważnymi odmrożeniami.
Dochodzę do wysokości około 6300 npm i pocieszam się, że miałem swoją szansę. Jeszcze kilka dni temu z opuchniętą nogą w Base Camp marzeniem było dojście do Camp 2 czy Camp 3. Teraz stoję na grani zachodniej, powyżej 6 tys npm, wiedząc że mimo wszystko i tak wrócę bogatszy o zdobyte doświadczenie, a wyprawa najprawdopodobniej się powiedzie. Nauczyłem się komunalnego myślenia i w gruncie rzeczy jestem szczęśliwy. Płaszczyzna indywidualna co prawda aż kipi od żalu, jednak jako kierownik wyprawy chcę już tylko żeby chłopakom się powiodło i myślę jak pomóc im w ich wysiłku.



Z żalem zmieniam więc przyrząd zaciskowy na zjazdowy i zaczynam zjeżdżać po linach. Idzie mi to nawet szybciej niż się spodziewałem i systematycznie tracę zdobytą z mozołem wysokość. Staram się zachować koncentrację, aby przypadkiem nie popełnić jakiegoś błędu. Co jakiś czas odwracam sięga siebie i oglądam zacieniona ciągle grań, na której już nie potrafię rozpoznać sylwetek chłopaków.
Kilkanaście zjazdów niżej spotykam poznanego wcześniej Polaka i Marcina, który powoli zdobywa wysokość. Zmierza on jeszcze do góry, choć tym tempem to nie widzę dla niego szans na wejście. Biorę od niego krótkofalówkę, życzę powodzenia i zjeżdżam dalej.  Dopiero na ostatnich poręczówkach, z których nie korzystam, witają mnie promienie słońca i grzeją pierwszy raz tego dnia. Do obozu schodzę około godziny 11:00 i szybko zrzucam z siebie zbędne ubrania, uprzednio kontaktując się z Januszem przez krótkofalówkę i przedstawiając obecną sytuację.
Zabieram się za porządkowanie obozu, który zostawiliśmy w stanie niemalże rozkładu. Ubrania idą do suszenia, a ja mogę ściągnąć buty i w kilkanaście minut przywrócić czucie w palcach.



Około południa na grani widzę sylwetkę, która z mozołem wraca ku przełęczy. Mija dłuższy czas, nim wymęczony Marcin dociera do namiotu i zwala się na karimatę. Wszedł jeszcze trochę wyżej od czasu kiedy go spotkałem, po czym zawrócił, a z nim również Polak biwakujący w jamie na przełęczy. Rozmowa z Januszem o 12:00 potwierdza, że chłopaki są na około 6800 npm i wychodzą z tzw. „koryta”, kierując się na podszczytowe pole śnieżne. Przypominam Januszowi, że 14:00 to godzina którą wybraliśmy na maksymalny czas dojścia do szczytu i żeby zdecydował się zrezygnować z wejścia, jeśli przewiduje możliwość nie wyrobienia się z powrotem do zmroku. Kolejny kontakt przychodzi z opóźnieniem, ale jest nader szczęśliwy. O 14:13 w odbiorniku słyszę okrzyki szczęścia zdobywców Khan Tengri, którzy przeżywają zapewne jedne ze szczęśliwszych chwil w życiu. Wraz z Marcinem również cieszymy się z wejścia i sukcesu wyprawy, jednocześnie nawołując chłopaków do wytężonej koncentracji, ale też szybkości podczas zejścia do obozu.
Niebawem do Camp 3 zaczynają schodzić się alpiniści – grupa Rosjan, Chorwatów oraz Mariusz, którego w Base Camp do tej pory zatrzymywała pogoda. Wszyscy idą dziś od Camp 1, oraz przekazują informację o wysokim śniegu i potężnej lawinie lodowej jaka zeszła wczoraj w kuluar Siemionowa. Opowieści dają mi klarowny obraz sytuacji, która rysuje mi się przed oczyma. Jutro trzeba koniecznie schodzić, gdyż warunki ku temu są idealne. Szlak przetarło dziś wielu ludzi, niedawno zeszła lawina i teoretycznie na jakiś czas powinien być spokój, a intensywne słońce związało świeży śnieg. Takiej szansy nie można przegapić, choć wiem, że zmęczonym mocno chłopkom ta informacja nie przypadnie do gustu.
Aż do wieczora pogoda jest klarowna i dominuje bezchmurne niebo. Około godziny 17:00 jednak znad Czapajewa nadchodzą pierzaste chmury, które wyglądają niepokojąco. Podczas kolejnych kontaktów informuję o tym Janusza i Janka, którzy ile sił w rękach i nogach schodzą granią zachodnią. Około 19:00 z obozu możemy już wyróżnić dwie postacie. Chcąc zapewnić powracającym maksymalny komfort i wypoczynek przygotowujemy ciepłą wodę i gotujemy liofile aby mogli posilić się zaraz po zejściu.



O 19:40 jako pierwszy do obozu wraca Janusz, który wygląda na bardzo szczęśliwego i nawet nie zmęczonego całą akcją. Dostaje gratulację od spotkanych alpinistów, a na końcu ode mnie i Marcina. Kilka minut później dociera i Janek który choć jednakowo zadowolony wygląda na bardziej zmęczonego. W obozie przedstawiam chłopakom argumenty na nocne zejście i trochę zaskakuje mnie och pełna aprobata dla pomysłu. Jak widać chęć powrotu do bazy jest silniejsza niż zmęczenie.



Janusz i Janek szybko wtaczają się do namiotów, a ja wraz z Marcinem staramy się nimi zając aplikując wodę, pożywienie i medykamenty przeciw przeziębieniu. Wygląda na to, że atak szczytowy skończył się szczęśliwie, ale najbardziej niebezpieczny moment i czwarte już z kolei przejście kuluary przed nami.  Wszyscy głęboko wierzymy, że tą ostatnia próbę dane nam będzie przejść szczęśliwie.


7 sierpnia
O 2:30 kiedy dzwoni budzik ciężko mi dojść do siebie. Jeszcze gorzej idzie to Jankowi, któremu zmęczenie dania wczorajszego nie pozwala dobudzić się jeszcze kilka minut. Lenistwo i zmęczenie jest jednak wrogiem z którym trzeba walczyć, szczególnie gdy chodzi o nasze bezpieczeństwo. Wybudzam więc Janka i sam powoli sam zbieram się do kupy. Pakujemy wszystko szybko i niedbale uprzednio zjadłszy jakiś substytut śniadania.
Chociaż ruszamy się ociężale, to jednak czynności przychodzą jakoś łatwo i sprawnie. Najpierw wyrzucamy na zewnątrz wypchane plecaki, następnie sami wychodzimy z namiotów, by po wili zająć się ich pakowaniem. Wokoło wstaje kolejny piękny dzień, a wielu alpinistów szykuje się do podjęcia ataku szczytowego. Nie zwracamy na nich uwagi, gdyż mamy poważniejsze sprawy na głowie, a nawet nad głową.
Pakujemy się kilka minut przed 4:00 i związani z Jankiem błyskawicznie zaczynamy zejście. Janek wraz z Januszem mają do nas kilka minut opóźnienia. Ślady, które jeszcze wczoraj ciągnęły się długim wężem, dziś są zawiane i słabo widoczne. Prowadzi Janek, a ja z drugiego końca liny staram się korygować jego marsz. Kilkadziesiąt minut zajmuje nam przebicie się do bariery seraków, a tam dogania nas pozostała dwójka. Jak możemy zauważyć, lud cały czas „żyje” i kiedy siedzieliśmy na górze szczeliny znacznie się poszerzyły, a droga uległa zmianie. Droga nie sprawia trudności aż do granicy seraków i przełamania dwóch płyt lodowych, które spoziera na nas z dołu szklistą pustką. Teraz koniecznie trzeba wpiąć się w poręczówkę, zjechać w bardzo niewygodnej pozycji, i wisząc trawersować na zębach raków przewieszony serak. Pierwszy idzie Janek, przejście zajmuje mu parę minut. Gdy jest już na drugiej stronie ja wpinam się w poręczówkę i próbuję zjeżdżać. Wtem koncentrację przerywa stojący obok Janusz, który krzyczy „lawina!”. Faktycznie, wprost nad nami coś się oberwało i wraz z chmurą pyłu sunie w dół. Lawina leci na nas, a z dołu nie sposób przewidzieć gdzie się zatrzyma. W tym momencie żołądek podchodzi mi do gardła. Nie mam innego wyjścia niż  stać w miejscu – jestem związany z Jankiem liną i wpięty do poręczówki, a pomiędzy nami spoziera szczelina. Sytuacja patowa. Janusz również, choć może uciekać zachowuje zimną krew, a Marcin stojący najdalej chroni się pomiędzy serakami. Na szczęście idąca wprost na Janka lawina okazuje się niegroźna, choć napędza nam poważnego stracha. Choć nie daję po sobie poznać z napiętymi do granic nerwami i trzęsącymi się nogami zjeżdżam na drugą stronę poręczówki. Janusz i Marcin mówią, że już dadzą sobie radę, więc sugeruję Jankowi, żeby szybko zmykał w dół.
Tymczasem ja już ciągle myślę o zagrożeniu nad moją głową i wcale nie jest mi z tym dobrze. Do tej pory po prostu przechodziło się ten odcinek bezproblemowo, bo obiektywne ryzyko chowało się gdzieś na bok. Teraz, gdy rozważam możliwości i tory lawin psychika jest bardzo obciążona. Dodatkowo w pewnym momencie przechodzimy przez wczorajsze lawinisko. Bryły szklistego lodu wielkości od telewizora do jabłka leżą porozrzucane bezładnie na obszarze kilkuset metrów kwadratowych. Wystarczy niewiele wyobraźni by zdać sobie sprawę co robi taki kawałek lodu lecący blisko tysiąc metrów, po zetknięciu z człowiekiem.
Nie zatrzymujemy się ani na chwilę, dopóki nie docieramy w bezpieczne miejsce. Idącym z dołu życzymy powodzenia, chociaż za żadne skarby nie chcielibyśmy być w ich skórze. Odpocząć możemy dopiero na wypłaszczeniu lodowca , w bezpiecznym terenie. Tam delektujemy się batonami i możemy wreszcie odetchnąć. Udało się wyjść cało z „paszczy lwa”.



W drodze do Camp 1 rozważamy możliwości powrotu do Mayda Adir. Ja próbuję namówić Janka na trekking, biorąc pod uwagę że śmigłowiec będzie dopiero 10 sierpnia. Jednocześnie żartujemy, że z pewnością będzie dziś, czekając na nas w Base Camp. W tej sytuacji nikt w to nie wierzy.
Do Camp 1 docieramy przed 7:00. Nie zatrzymujemy się na długo w tym niesamowicie przybijającym miejscu, ale zbieramy namiot i pozostawiony sprzęt, po czym ruszamy w dalszą drogę. Dołącza do nas młoda Rosjanka, która sama obawia się iść przez lodowiec do Base Camp.
Płaski odcinek lodowcem dłuży się i wlecze. Ma na to wpływ zapewne nasza wielka chęć odpoczynku, a szczególnie chłopaków, którzy wczoraj byli na szczycie.
O 9:00 dochodzimy do bazy, która teraz jest nadspodziewanie tłoczna. Kieruję się do namiotu obsługi i z miejsca pytam o śmigłowiec. W odpowiedzi dostaję piorunującą informację – będzie za dwadzieścia minut. Jeszcze raz proszę o powtórzenie, bo nie chce mi się wierzyć, ale riposta jest taka sama. Z radością obwieszczam tę wiadomość idącym w oddali chłopkom, którzy nie kryją radości.



W bazie dostajemy gratulacje za zdobycie szczytu oraz spotykamy wielu Polaków. W konwersacje z nami od razu wchodzi J. Teler, który przyszedł tu z bazy północnej. Robi nas bardzo dobre wrażenie entuzjastycznym podejściem, gadatliwością i życzliwością. Rozmawiamy z nim o wszystkim i o niczym pracując jak w ukropie nad ostatnimi czynnościami. Wygrzebujemy po 180 euro / 270 dolarów na śmigłowiec, odbieramy depozyt i zgarniamy wszystko do kupy. Gdy jesteśmy gotowi żegnamy się i odchodzimy na prowizoryczne lądowisko.
Śmigłowiec faktycznie pojawia się za kilka minut i samym lądowaniem robi na nas duże wrażenie, rozrzucając kamienie i targając ubraniami. Wsiadamy do niego szybko i jesteśmy szczęśliwszymi ludźmi, śmiejąc się od ucha do ucha. Widoki zapierają dech  piersiach i rysują w pamięci niezapomniane wspomnienia. Khan Tengri, Pik Pabiedy widziane na wyciągnięcie ręki. Śmigłowiec przelatuje nad przełęczą, a następnie schodzi do lodowca północnego. Niebawem trafiamy do bazy na Enlichku północnym i możemy popatrzeć na Górę z całkiem innej perspektywy. Stąd wygląda dużo groźniej i potężniej, a słynna północna ściana wydaje się nie do pokonania.



Z lodowca północnego śmigłowiec leci prosto do bazy Mayda Adir. Wam wyrzucamy bagaże i poddajemy się przymusowej kontroli przez wojskowych. Nie ma nas w rejestrze (bo przecież zaczynając trekking nie poszliśmy się zarejestrować), ale „zgrywając głupa” udaje się wymigać ze wszelkich nieprzyjemności.
Na miejscu odbieramy depozyt, płacąc parę euro i zastanawiamy się nad transportem. Nie możemy dodzwonić się do naszego kierowcy Andrieja i trzeba załatwić go w inny sposób. Samochód terenowo-turystyczny jaki stoi nieopodal zabiera pasażerów z wykupionymi pakietami. Choć kierowca próbuje nas wcisnąć, nie mamy zamiaru spędzić pięciu godzin na stojąco.  Zostajemy w opustoszałej bazie, a naczelnik załatwia nam na wieczór transport na 30 euro od osoby.



Jest południe, a czasu wolnego mamy aż nadmiar. Wykorzystujemy go przede wszystkim na suszenie ubrań, kompletowanie rozdzielonego sprzętu i naprawy. Rozkładając cały ekwipunek w cztery osoby zajmujemy kilkadziesiąt metrów kwadratowych tworząc formę, która bardziej niż obozowisko, przypomina wielki śmietnik.
Do wieczora zajmujemy się wszystkimi możliwymi czynnościami, walcząc z wszechogarniającą nudą. Jemy liofile, pijemy litry herbaty i po raz wtóry przepakowujemy się w oczekiwaniu na transport.
Wyruszyć możemy dopiero po zmroku, ale za to mamy cały samochód dla siebie. Choć  komfort nie jest najwyższy można swobodnie wyciągnąć się na siedzeniu i względnie wygodnie przeczekać czas jazdy.

CDN

We Khan do it, relacja z wyprawy na Khan Tengri 2014 - część III (powrót i podsumowanie)

$
0
0
We Khan do it, relacja z wyprawy na Khan Tengri 2014 - część III (powrót i podsumowanie)


8 sierpnia
Około 1:00 turystyczna ciężarówka przybija do wrót Turkestan Yurtcampu. Szczęśliwi z zakończonej podróży i powrotu w znajome miejsce, choć z zaspanymi oczyma, z zapałem wytaczamy się na ulicę. W Turkestanie wszystkie miejsca pozajmowane, ale znajomy już właściciel wskazuje nam przestrzeń, gdzie możemy rozłożyć swoje namioty. Choć liczyliśmy, że po blisko dwóch tygodniach w górach uda się przespać pod dachem czy na łóżku, to jednak konformistycznie przyjmujemy propozycję. Trzeba nie wybrzydzać i cieszyć się tym co jest. Internetem, miejscami do siedzenia, a przede wszystkim ciepłą wodą pod prysznicem, z którą rozkosznie poznajemy się na nowo. Po spóźnionej kolacji, około 3:00 udajemy się zażyć trochę snu, po czym około pięciu godzin później jesteśmy już na nogach. Jedni trochę wcześniej, inni niewiele później. Osobiście nie lubię długo spać i szybko wyciągam Janusza na poranną wycieczkę po Karakolu w celu zakupu produktów śniadaniowych.



Po powrocie już we czwórkę jemy miejscowe przysmaki i opijamy świeży sukces setką wódki w plastikowym opakowaniu, tzw „jogurt”. Planujemy również co zrobić z nadwyżką  wolnego czasu i po wymianie poglądów decydując się na zaliczenie gorących źródeł Arashan.



W przerwie od jedzenia chodzimy po mieście, kupujemy jedzenie i napoje. Roztargnienie i nadmiar atrakcji wokoło pozwala nam na opuszczenie Karakolu dopiero około 16:00. Wsiadamy do jednej z marsz rutek, którą wskazali nam w Turkestan Yurtcampie i jedziemy kilkanaście kilometrów na wschód. Zatrzymujemy się przed rozgałęzieniem rzek w celu przejścia dalszego fragmentu doliny pieszo. Według relacji mamy około 4 godzin marszu i dziś zapewne już na miejsce nie dotrzemy. Nie przeszkadza to nam jednak zupełnie. Marsz wieczorną porą wzdłuż grzmiącej wstęgi górskiej rzeki to coś naprawdę przyjemnego. Po kilkunastu dniach wśród lodu i skał odczuwam, że to prawdziwe panaceum na złe samopoczucie i właśnie tego mi brakowało. Intensywna zieleń drzew, płonący zachód słońca i żelki powiew wiatru działają zadziwiająco.  Tutaj kończy się akcja górska, a zaczyna prawdziwy relaks. Nic dziwnego, że przyjemny marsz wciąga do późnego wieczora. Namiot rozbijamy niedaleko drogi, dopiero po zapadnięciu zmroku. Rozpalamy ognisko i zaczyna się prawdziwa celebracja powodzenia wyjazdu wszystkim co mamy pod ręką i co zdołaliśmy przynieść z doliny. Pojawia się moc toastów, które przekazujemy sobie przez ładnych kilka godzin. Długie rozmowy, plany na przyszłość, żale i radości, wszystko kumuluje się wokół płomienia i tu zostaje. To z pewnością najbardziej emocjonalny fragment wyjazdu i chyba każdemu z nas zapadł głęboko w pamięć. Gdy  wypalamy całe dostępne drewno i kończy się wszystko co można było pochłonąć rozchodzimy się do namiotów. Spać idziemy z pewnością szczęśliwsi i bogatsi o kolejne wspomnienia.





9 sierpnia
Z namiotów wygrzebujemy się około 8:00 i po skromnym śniadaniu rozpoczynamy leniwy dzień. Podczas gdy zwijamy obowoziosko droga przy której biwakujemy staje się naprawdę ruchliwa. Zaledwie przez godzinę mija nas kilkunastu turystów pieszych i kilka samochodów. Wszyscy zmierzają w tym samym kierunku, albo wracają z kąpieli.



W słonecznej pogodzie rozpoczynamy marsz i po około godzinie przyjemnego wysiłku docieramy do rozległej doliny. W oddali widać nieliczne, porozrzucane wzdłuż rzeki domki – zapewne zabudowania turystyczne. Rozmawiamy z napotkanymi po drodze turystami, którzy odradzają nam pomysł trekingu do najbliższego jeziora i zrobienia pętli do Karakol, który to pomysł rozważaliśmy po drodze. Idziemy wprawdzie w sandałach, a szlak ma stać się bardziej kamienisty, niewygodny i stromy. Decydujemy się więc zostać w Arashan i skorzystać ze słynnych ciepłych źródeł.



Jako iż wszystkie są aktualnie zajęte musimy poczekać na swoją kolej. Godzinne przesiadywanie nie jest dziś dla nas problemem, gdyż po prostu nigdzie się nam nie spieszy.  Gdy wreszcie przychodzi nasza kolej płacimy po 200 som na głowę i wchodzimy do tzw. basenu. Pomieszczenie na pierwszy rzut oka przypomina wiatę z horroru, otaczającą betonowy dół wylany betonem, jednak zdecydowanie zyskuje przy bliższym poznaniu. Pomimo spartańskiego charakteru woda jest bardzo ciepła, a sama kąpiel poza odprężeniem ma tzw. „swojski” klimat. Mimo początkowych solennych deklaracji w środku nie wytrzymujemy dłużej niż pół godziny, ale tyle wystarczy by po wyjściu czuć się świetnie.



Z dobrymi nastrojami pokonujemy drogę w dół która tym razem zajmuje niecałe trzy godziny.  Na głównej drodze łapiemy marszrutkę i na kolację znowu jesteśmy w Karakolu.
Wieczorem rozważamy opcje dalszego wykorzystywania wolnego czasu. Możemy gnać jak szaleni i jeszcze pochodzić po okolicach Ala Archy, albo wybrać bardziej leniwe rozwiązanie. Nie ma co się dziwić, że ostatnia możliwość zyskuje sobie uznanie większości i właśnie nią próbujemy wcielić w życie.


10 sierpnia
Niedzielę zaczynamy od kolejnego sutego śniadania lokalnych specjałów. Nic dziwnego, że po takiej dawce jedzenia jaką przyjmujemy wkrótce zaczynają się problemy żołądkowe. Pierwsze dopadają mnie i Janusza i trwają cały dzień.



Do południa wleczemy się więc po bazarze jak duchy, niewiele wyłapując z otoczenia. Kupujemy kilka upominków oraz prezentów dla znajomych.  Chwila przytępionej uwagi wystarcza, by jakiś przedsiębiorczy kieszonkowiec wyciągnął mi z paszportu 110 dolarów. Pieniądze schowane były pomiędzy strony dokumentu w torebce strunowej, która znajdowała się w zasuwanej kieszeni na udzie. Jak on to zrobił – nie wiem i podziwiam kunszt, ale na szczęście paszport zostawił - tyle dobrego. Kradzież pod koniec wyjazdu nie poprawia mi samopoczucia.  Gdy chłopaki wcinają lokalne jedzenie mi pozostaje odwracać wzrok, gdyż na sam widok robi mi się nie dobrze.



Przed wieczorem przepakowujemy się i ostatecznie żegnamy z Turkestan Yurtcampem. Jedziemy marszrutką wzdłuż południowego brzegu Jeziora Issyk Kul w znajome już miejsce. Busik zatrzymuje się przy drodze za miejscowością Darkham, a kolejne dwa kilometry w stronę jeziora pokonujemy pieszo. W katolickim Domu Rekolekcyjnym nie ma co prawda polskiej obsługi, ale jak zwykle zostajemy ciepło i serdecznie przyjęci. Na miejscu spotykamy dwójkę Polaków z dzieckiem, którzy przybyli do serca Azji w poszukiwaniu jaków oraz dwójkę wolontariuszy.



Wieczór przeznaczamy na akomodację oraz rozmowy. Nie odmawiamy sobie również kontaktu z lazurową wodą jeziora na której każdy długo wyczekiwał. Kąpiel choć krótka przynosi dużo radości i poczucia prawdziwych wakacji, których nie zaznaliśmy wśród skał i lodu. Teraz przyszedł czas na ich skróconą wersję.
Kwaterunek dostajemy w niezamieszkałych namiotach UNICEF’u. Z zeszłorocznego wyjazdu miło je wspominamy i szybko w jednym urządzamy sobie cztery legowiska. Po zapadnięciu zmroku długo siedzimy nad jeziorem. Wracają wspomnienia, plany i inne idee  jakie może wymyśleć sobie czterech facetów wpatrujących się w gwiazdy i słuchających szumu fal.


11 sierpnia
Dzisiejszy cały dzień każdy przeznacza dla siebie. Pogoda dopisuje grzejącym słońcem i pojedynczymi obłokami na niebie, a nam nigdzie się nie spieszy. Każdy żyje po swojemu, według uznania zaczyna dzień i wypełnia go mniej lub bardziej konstruktywną treścią.



Chyba mamy już trochę dość siebie nawzajem, bo gdy z niczym nie trzeba się spieszyć, wszyscy znajdują dla siebie jakieś zajęcie, swój kąt w którym funkcjonują z własnymi prozaicznymi zajęciami. Należą do nich wylegiwanie, jedzenie i kąpiel w jeziorze na zmianę, o różnych porach. Dzień upływa leniwie, nie zakłócany żadnymi nieprzewidzianymi ekscesami. W godzinach południowych udaje mi się zamienić parę słów z chłopakami, którzy w tym roku wchodzili na Pik Lenina. Niestety śpieszą się na samolot i na dłuższą konwersację nie możemy sobie pozwolić.



Wieczorem w Domu Rekolekcyjnym robi się gwarno kiedy przyjeżdża duża grupa dzieci z Biszkeku. Opiekunowie są różnego pochodzenia, ale daje się usłyszeć i polskie słowa. Niestety, gadatliwością się nie wyróżniają. Poza wspaniałym spektaklem zachodu słońca, który ogląda co najmniej kilkadziesiąt zaciekawionych postaci godziny mijają wolno i smętnie. W braku konkretnych zajęć czy towarzyszy do rozmowy siedzenie tu nie sprawia takiej przyjemności jak w gwarnej, zeszłorocznej atmosferze. Kładziemy się spać stosunkowo wcześnie, uprzednio prosząc miejscowych o podwózkę do najbliższego miasta.


12 sierpnia
Nad Issyk Kulem wstaje kolejny piękny dzień, ostatni jaki w całości przyjdzie nam spędzić w kraju zwanym Kirgistanem. Chcąc zrobić jeszcze zakupy w Biszkeku wstajemy dość wcześnie i pakujemy się. Zanim jednak wykonamy wszystkie czynności mija trochę czasu i ostatecznie wyjeżdżamy dopiero po 8:00. Do miasta kilkanaście kilometrów dalej podwozi nas znajomy Kirgiz, który żegna nas szczerym uśmiechem, zaprasza na narty zimą i absolutnie nie chce proponowanych pieniędzy. Ładujemy plecaki bezpośrednio z samochodu do busa i niebawem wyjeżdżamy. Mój żołądek ciągle nie czuje się najlepiej i pomimo kuracji sterylnym jedzeniem znad Issyk Kul ciągle sprawia problemy. Nie jestem w tym osamotniony, ale chłopaki chyba czują się lepiej.
Pięć godzin drogi do Biszkeku z przerwą na jedzenie w restauracji ciągnie się niemiłosiernie. Już chcielibyśmy być na miejscu i załatwić ostatnie sprawy. Do stolicy docieramy jednak grubo po południu i od razu dzielimy się na dwie grupy. Najpierw w poszukiwaniu pamiątek wychodzę wraz z Jankiem, następnie ustępujemy miejsca Marcinowi i Januszowi, którzy również chcieliby wydać parę somów w mieście. Od południa poważne problemy żołądkowe atakują Marcina, który wygląda jak „z krzyża zdjęty”, moje samopoczucie tymczasem sukcesywnie poprawia się.
Ostatni somy wydajemy już na co popadnie i puszczamy wodze zgniłego konsumpcjonizmu. Na lotnisko jedziemy obładowani kupą jedzenia i picia, które wystarczyć ma na kolejną dobę.
W budynku jest bardzo gorąco i decydujemy się początkowo czekać poza budynkiem. Początkowo spać idą Marcin z Jankiem, a po 22:00 przenosimy się do poczekalni lotniska.





13 sierpnia
Po północy nadchodzi nasz kolej snu i następne trzy godziny względnego odpoczynku. Gdy się budzę widzę, że teraz zaczął o sobie dawać znać żołądek Janka i najbliższy lot nie zapowiada się dla niego najlepiej. Przed samą odprawą po raz kolejny „odpływam” i czas do odlotu spędzam na siedząco, oparty o potężną kolumnę. Z tego okresu pamiętam niewiele.
Lot ma duże opóźnienie, a nasze fatalne samopoczucie nie służy komfortowi lotu. Moje działania opierają się na strategii „przespać jak najdłużej, resztą przecierpieć”.  Z Biszkeku do Stambułu, tam przesiadka i kolejne opóźnienie. Wszystko przeciąga się w nieskończoność, a biurokracja nie ogarnia wszechobecnego bałaganu który ma miejsce wokół nas. Widocznie nad Bosfor trafiamy nieodpowiednim momencie.  Na szczęście bez problemów udaje się dolecieć do Berlina około 14:00. Na lotnisku po kilkudziesięciu minutach oczekiwania, dowiaduję się, że mój bagaż zaginął. Zostaję z butami w jednej ręce, a reklamówką foliową w drugiej (plecak służący za bagaż podręczny zużył się tak, że musze go wyrzucić). Tyle mojego dobytku.
W na lotnisku Schoenefeld spędzamy pozostałą część dnia, aby wieczorem wsiąść do Polskiego Busa. Sam zbieram się już o 19:30 i jadę w kierunku Krakowa. Chłopaki mają transport do Warszawy niewiele później. Na tym etapie wspólna podróż kończy się, ale wszyscy docieramy do domów właściwie w przeciągu doby. Plecak zaś przyjdzie mi zobaczyć dopiero 22 października, po 2,5 miesiąca od przylotu.



Z perspektywy czasu mogę napisać z czystym sumieniem, że wyprawa „We Khan do it” zakończyła się całkowitym sukcesem osiągając dwa główne cele. Po pierwsze - szczyt został zdobyty i kilka miesięcy przygotowań zostało nagrodzonych. Po drugie wszyscy wrócili do Polski cało, a to najważniejsze. Poza drobnymi usterkami „układu motorycznego” i pokarmowego (zasłużona kara za obżarstwo) obyło się bez poważniejszych kontuzji, wypadków i chorób.
Trzeba przyznać, że dopisało nam szczęście. Kapryśna pogoda Tien Shan z pewnością pokazała tym razem swoje łaskawe oblicze i pozwoliła na przyjemną akcję górską oraz okno pogodowe, wystarczające na zdobycie szczytu. Trzeba przyznać że również opatrzność czuwała nad nami, aby wśród dosłownie wszechogarniających niebezpieczeństw wyjść bez żadnego szwanku. Moim zdaniem było się czego bać i bał się chyba każdy. Nie warto przytaczać rozmów, ale każdy z nas miał świadomość co go może czekać i powyżej Camp 1 szedł albo z nerwami miętym jak postronki, albo myślał zupełnie o czymś innym i tak odpędzał od siebie złe myśli.  Na osłodę jak to zwykle bywa w takich okolicznościach, „sprzedawaliśmy” sobie czarne żarty, których nie warto przytaczać.
W teamie nie było jednak strachu ani oznak defetyzmu. Wszyscy staraliśmy się myśleć racjonalnie i raczej pozytywnie zakładając, że jeśli są warunki po prostu trzeba iść do góry w ramach założonego planu. Podczas całego wyjazdu w zespole zdarzyło się bardzo mało spięć czy kłótni (stosunkowo mało, bo gdyby czterech facetów przebywających z sobą blisko miesiąc się nie kłóciło, to byłoby nienaturalne). Zarówno jeśli chodzi o decyzje stricte wyprawowe, czy takie zupełnie powszednie. Mogę powiedzieć, że team sprawdził się świetnie, a lepsze warunki do jego weryfikacji wprost trudno byłoby stworzyć.
Wyprawa pokazało ponadto, że z ubiegłorocznego wyjazdu na Pik Lenina wyciągnęliśmy dużo pozytywnych wniosków. Generalnie, jeśli miałbym szacować to realizacja planów i założeń na Piku Lenina sięgnęła 80%. Na Khan Tengri było to już około 95-98%. Z tego co „nie wypaliło” bądź nie było przewidziane to chyba tylko batony Twix, z którymi walczyliśmy niemal do końca wyprawy. Poza tym niedociągnięć nie było W OGÓLE!!!. Niczego nie zabrakło, równocześnie zbyt dużo nie zostało (gdyby śmigłowiec przyleciał faktycznie 10 sierpnia jedzenia byłoby faktycznie idealnie)  czy nie było zbędne Nie zawalił żaden sprzęt ani żaden element ubioru (poza moimi butami i stopami, które jednak są kwestią wybitnie indywidualną).  Logistyka i zaplanowanie wyjazdu było dopieszczone do szczegółu i z tego jestem szczególnie zadowolony.  W przyszłości daje to duże nadzieje na kolejne wyprawy, motywuje do podejmowania nowych wyznań.
Przełamana została passa Piku Lenina, która mimo woli jakoś ciążyła nam na karku. Wtedy nie dostaliśmy dobrej szansy co by sugerowało, aby zastanowić się czy na pewno jesteśmy zdolni wejść na 7 tysięcznik. Jak widać udało się  a śmiałe zamiary, żeby zamiast powtórki uderzyć na głęboką wodę, opłacały się.
Relacja w takiej przebrzmiałej formie powstała nie tylko i wyłącznie z mojego „widzi mi się”. Mam nadzieję, że nikogo nie zanudziłem, choć rozsądek podpowiada mi, że wielu czytelników mogło nie dobrnąć do końca, przez morze niekształtnych zdań. W każdym razie opis poza w miarę dokładnym przedstawieniem wydarzenia ma zamierzoną, ukrytą funkcję. Będę bardzo zadowolony jeśli w przyszłości przysłuży się komuś do planowania wyjazdu na Khan Tengri. Tak samo jak w przypadku Piku Lenina wraz z chłopakami prowadziliśmy bloga, który krok po kroku przedstawiał nasze przygotowania, a dokładna relacja jest jego ukoronowaniem. Wiem, że sprawdziło się to już przy projekcie „Pik Lenin 2013”, wiem że i teraz nie jedna osoba skorzysta na moich opisach. Jeśli tak się stanie, będę szczęśliwszym człowiekiem.

Na koniec całej żmudnej relacji/sprawozdania chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspierali inicjatywę „We Khan do it”. Od początku przygotowań doświadczyliśmy od Was wiele życzliwości i wsparcia zarówno psychicznego jak i materialnego. Trzeba wspomnieć, że na wyprawę pożyczyliśmy od znajomych elementy sprzętu wspinaczkowego, ubioru i inne, które miały ułatwić nam zdobycie szczytu. Za ten kredyt zaufania z tej perspektywy dziękujemy. Wyrazy uznania należą się również każdemu, który trzymał za nas symboliczny kciuk i śledził losy wyprawy. Każdy komentarz, każdy „like” na facebooku i każde dobre słowo motywowało nas do wytężonej pracy i cięższych treningów.
Ukłony należą się także patronom medialnym i honorowym którzy nagłośnili nasz projekt, monitorowali posunięcia oraz wspierali jak tylko mogli.
Nieoceniona okazała się pomoc finansowa jaką otrzymaliśmy przed wyjazdem. Po raz kolejny, dzięki Wam udało się zrealizować projekt na stronie polakpotrafi.pl z którego otrzymaliśmy niemały zastrzyk gotówki.  Wyrazy wdzięczności należą się w tej kategorii przede wszystkim jednak naszemu sponsorowi – formie REALL, która wsparła nas finansowo. Dziękujemy za otrzymany kredyt zaufania oraz mamy nadzieję na rozwój współpracy w przyszłości.
Osobiście nie powstrzymam się jeszcze od podziękowania całemu zespołowi. Podczas całego wyjazdu utrzymywaliście niesamowicie przyjazną atmosferę i poczucie koleżeństwa. Miałem świadomość, że w każdej trudnej sytuacji będę mógł liczyć na wasze wsparcie i pomoc. Nie zawiedliście – dziękuję.
KONIEC

Tomasz Duda


P.S.
To jeszcze nie koniec projektu. Prędzej czy później powstanie film z wyprawy (zależnie od mojego wolnego czasu), a na dniach postaramy się wysłać prezenty z polskpotrafi.pl. Mamy nadzieję również na zorganizowanie kilku prezentacji. Tym samym -> keep watching ;)

Rumuńskie Karpaty Wschodnie 02-16.10.2014 – trawers masywu

$
0
0
Rumuńskie Karpaty Wschodnie 02-16.10.2014 – trawers masywu

Moja historia z rumuńskimi Karpatami Wschodnimi zaczęła się już ponad dwa lata temu. Gdy na przełomie maja i czerwca 2012 r. planowałem wyjazd, założyłem trawers całych całego łańcucha przebiegającego przez ten kraj. Niestety nie udało się z powodu braku czasu. Przypomnę, że wraz z Januszem zrealizowaliśmy wtedy zaledwie połowę naszego ambitnego planu, przechodząc odcinek od Baile Herculane do Busteni, geograficznie stanowiący Karpaty Południowe.
Od tamtych wakacji, na trzecim roku studiów, czasu wolnego było już tylko mniej. Rok temu przed wyjazdem na Pik Lenina wygospodarowaliśmy parę dni, aby w szaleńczym tempie urwać kolejny odcinek karpacki na Słowacji. Wtedy również rozważałem Rumunię lecz Chronosa nie dało się przebłagać.
Przyszedł rok 2014. Ostatni moment na realizację projektu nazwanego przeze mnie „Łuk Karpat 2010-2014”. Mapy, przygotowane od czerwca 2012 r. obrastały w kurz i czekały na swoją kolej odegrania roli w moim turystycznym życiu. Przyszło im poczekać całe dziewięć  miesięcy. Wakacje zabrała mi wyprawa na Khan Tengri i nauka do egzaminu, po czym miesiące ciepła i stabilnej pogody w górach teoretycznie minęły.
Logika i zdrowy rozsądek podpowiadały mi, że nie ma sensu już sobie zawracać głowy Rumunią, trzeba wreszcie dorosnąć, pracy poszukać i takie tam rozterki młodego absolwenta. Pomimo pesymistycznych myśli, z drugiej strony pozostawała świadomość niespełnionego celu, która z każdym kolejnym dniem coraz bardziej „wierciła mi dziurę w głowie” nie pozwalając o sobie zapomnieć. Po rozważeniu za i przeciw postanowiłem mimo wszystko zamknąć pewien rozdział w turystycznym życiu i do Rumunii  w tym roku pojechać.



Ostatecznie przygotowania poczyniłem końcem września, z zamiarem wyjazdu 2 października. Miał towarzyszyć mi Janusz, który chęć takiego wyjazdu zgłosił już w wakacje. Niestety brak czasu znowu zrobił swoje. Na skutek obiektywnych terminów, zwanych przez złośliwych instrukcyjnymi, zostałem postawiony przed koniecznością powrotu 17 października. Nie ma sensu bawić się w rozgrzebywanie szczegółów, ale w praktyce oznaczało to perspektywę nieludzkiego pośpiechu na każdym kroku i 12 dni na przejście skądinąd 450-500km. Pomimo takich ograniczeń postanowiliśmy zaryzykować, w myśl zasady „ile przejdziemy, to nasze” i przyłożyć się do realizacji celu. Resztą miała zająć się szeroko rozumiana opatrzność.
Aby bliżej przyjrzeć się naszym poczynaniom, w relacjonowaniu wyjazdu cofnę się do czasu rzeczywistego, wygodniejszego na dłuższe wywody.


2 październik 
Z domu wyjeżdżam o 1:00 w nocy i po dwóch przesiadkach docieram nad ranem do Krosna. Pogoda nie zapowiada się zbyt obiecująco na kolejne dni, ale dalsza perspektywa pozwala ufnie patrzeć w przyszłość. Kiedy o 6:00 otwierają poczekalnię dworca, pakuję się tam i czekam na Janusza. Ten przychodzi zziębnięty pół godziny później i opowiada o swojej podróży, która na dobrą sprawę rozpoczęła się o 20:00 dnia poprzedniego. W poczekalni dworca wstępnie przepakowujemy się i znaczymy trasę na mapach, które również solidnie okrajamy z powodów wagowych. O 8:30 wsiadamy w busa, który zabiera nas nad granicę w Barwinku. Nie mamy obcej waluty i nie chcąc się opierać wyłącznie na bankomatach, w kantorze nieopodal przejścia wymieniamy po 50 lei na wszelki wypadek, po czym rozstawiamy plecaki i o 10:00 zaczynamy łapać stopa w kierunku Słowacji.



Na pierwszy samochód nie musimy długo czekać. Po dosłownie kilku minutach zabiera nas sympatyczny Słowak mówiący po polsku i wysadza na stacji na obrzeżach Koszyc. Tam już szykujemy tabliczki na Miskolc, choć do węgierskiego miasta nie dane nam będzie dojechać. Po kilkunastu minutach machania ręką w wiadomym celu zatrzymuje się kolejny Słowak, który wiezie nas co prawda niedaleko, ale w kluczowe miejsce – na przejście słowacko-węgierskie.
W tym miejscu oczekiwania jest już trochę więcej i choć robi się cieplej, to jednak z północy naciągają czarne, deszczowe chmury. Mija kilkadziesiąt minut, gdy na nasze gesty reaguje kolumna trzech samochodów. To Rumuni wracający z Polski do swojego kraju, którzy zabierają nas na południe. W toku rozmowy wynika, że jadą w kierunku przejścia Satu Mare, a dalej do miasta Bystrita. Spędzamy z nimi kilka godzin i zastanawiamy się co robić. Teoretycznie z Bystrity mielibyśmy bliżej do Braszowa, w praktyce miasto nie leży na głównej linii komunikacyjnej i dojazd mógłby okazać się problematyczny. Ostatecznie decydujemy się jechać do przejścia z nadzieją załapania tam czegoś bezpośrednio na Braszów.



Jeszcze na terytorium Węgier zaczyna padać deszcz. Gdy żegnamy Rumunów nieopodal Stu Mare dzień zaczyna gasnąć, a wkoło siąpi drobny deszcz. Próbujemy złapać w świetle latarni i czołówek, lecz w takich warunkach nikt nie chce się zatrzymywać. Tylko kilku kierowców oferuje podwózkę do samego miasta Satu Mare, za którą z uśmiechem dziękujemy. Ostatecznie na machaniu spędzamy trzy godziny – od 18:00 do 21:00. Jako, iż deszcz nie przestaje padać, a dalsze oczekiwanie nie rokuje nadziei na powodzenie, postanawiamy tutaj zanocować. Wchodzimy w pierwszą lepszą drogę po stronie rumuńskiej i na losowo wybranym polu rozbijamy namiot.


3 październik




W takim tymczasowym obozowisku śpi się wprawdzie znośnie, jednak jak najszybciej chcemy się z niego wyrwać. Spakowawszy się w pół godziny, po raz kolejny docieramy do drogi głównej, kontynuując wczorajszy proceder. Chociaż nad ranem deszcz przestał padać, to jednak niedługo dane nam jest cieszyć się suchymi grzbietami. Kilkanaście minut później znowu zaczyna padać, wystawiając na próbę naszą cierpliwość. Jak poprzedniego dnia żaden z kierowców którzy chcą nas podwieźć nie jedzie w kierunku Braszowa czy Cluj Napoca. Dominują kierowcy z Satu Mare, którym póki co dziękujemy. W deszczu spędzamy kolejne cztery godziny od 9:00 do 13:00 czasu lokalnego, co daje nam łączną liczbę siedmiu, spędzonych na łapaniu stopa w tym miejscu. Gdy wybija południe odpływa w praktyce szansa dojechania w dniu dzisiejszym do interesującego nas miejsca. Ponad 500 km jakie dzieli nas od Braszowa nie pokonuje się ot tak w kilka godzin. Mając świadomość, że przez moją sytuację jesteśmy dość ograniczeni czasowo, postanawiamy w końcu odpuścić autostop na rzecz komunikacji kolejowej. Teraz już szybko znajdujemy chętnego, który podrzuca nas do Satu Mare na dworzec kolejowy. Tam dowiadujemy się, że interesujący nas pociąg rusza za trzy godziny. Czas jaki mamy niezagospodarowany przeznaczamy na poszukiwania bankomatu, kawę i pobieżną przechadzkę po mieście, której nie można wszak nazwać zwiedzaniem.



O 16:10 opuszczamy Satu Mare w kierunku południowo wschodnim. Kupujemy bilet bezpośrednio do Predal, oszczędzając przy tym przesiadki w Braszowie. Kosztuje nas to 93 leje od osoby, co w zamian za ponad 500 km nie jest ceną wygórowaną. W wagonie spędzamy około dwunastu godzin, poświęcając wolny czas na skrzętne przepakowanie wszystkich drobiazgów w plecaku, utylizację w sposób wiadomy zbędnego jedzenia i sen. Podczas przeglądania map odkrywam, że nie posiadamy pierwszej nich, która będzie nam potrzebna na początku, w górach Baiului i Ciucas. Będziemy musieli się oprzeć na nawigacji w moim smart fonie i liczyć, że po drodze uda się znaleźć jakiś egzemplarz i sfotografować. Po uporządkowaniu swoich rzeczy idziemy spać. Noc udaje się spędzić dość komfortowo, bez jakichkolwiek nieprzewidzianych wypadków.



4 październik




Kilka minut po czwartej rano docieramy do miasteczka Predal, położonego na drodze Braszów – Bukareszt. Jako iż jest jeszcze ciemno i nie posiadamy dobrej mapy, postanawiamy przeczekać dwie godziny do świtu, na ogrzewanym dworcu kolejowym. Kilka minut przed 6:00 wychodzimy i kierujemy się na wschód, w kierunku pierwszych gór jakie przyjdzie nam przejść Baiului. Początkowo zmierzamy w górę ulica o chlubnej nazwie Libertati, następnie maszerujemy do granicy lasu. W miasteczku nie napotykamy dosłownie nikogo, a po ulicach wałęsają się tylko bezpańskie psy. Przed wejściem do lasu widnieje tabliczka ostrzegająca przed niedźwiedziami, po drodze walają się poprzewracane kubły na śmieci. Oba te fakty nie wróżą dla nas najlepiej. Kiedy z werwą wspinamy się na pierwsze podejście zaczyna świtać. Pogoda nie jest najlepsza, a temperatura oscyluje w okoliach zera. Rankiem witają nas ciężkie chmury, które zajmują miejsce nocnego nieba.



W marszu szybko robi się ciepło i niebawem zrzucamy z siebie primalofty. Po godzinie marszu osiągamy pierwsze schronisko Susas i po sfotografowaniu tam mapy schodzimy do doliny.  Kolejno kierujemy się drogą wzdłuż doliny rzeki Azuga, by następnie wspiąć się na główny grzbiet pasma. Podczas podejścia pierwszy raz sycimy oczy pięknymi kolorami rumuńskiej jesieni. Chmury powoli się rozrzedzają i ustępują miejsca słońcu. Ponad to za naszymi plecami wyrasta ponad mgłę potężna ściana gór Bucegi, a za nią wprawne oko wychwytuje wapienny mur gór Piatra Craiului. W korelacji ze sobą poszczególne elementy krajobrazu tworzą bajkową scenerię, która działa na nas bardzo motywująco na początku wyjazdu. Podczas podejściem robimy krótką przerwę na nabranie wody, by kilkanaście minut później zdobyć szczyt Paltinu (1900 npm). Dalej idziemy słonecznym grzbietem, zachwycając się widokami jesiennych gór. Piękny krajobraz kończy się po południu, gdy plan wędrówki zmusza nas do zmiany kierunku marszu na północny i zejścia w dno doliny. Początkowo idzie to bardzo opornie. Droga jest rozorana przez jakiś pojazd gąsiennicowy i z trudem przemieszczamy się w dół bardziej ślizgiem niż krokami. Na szczęście kondycja ścieżki szybko się poprawia i większość odcinka maszerujemy po szutrowej nawierzchni. Pozostawiane po bokach drogi maszyny i nowo wybudowane żelbetowe mosty na leśnej dróżce świadczą, że szykuje się tutaj poważna inwestycja, a za jakiś czas powstanie i nowa droga.



Siedem kilometrów jakie dzieli nas od drogi krajowej pokonujemy w niecałe dwie godziny. Do trasy głównej, gdzie rzeka Tarlungul łączy się z wstęgą Ramura Mica,  docieramy po 15:00 i robimy tu dłuższy odpoczynek. Z racji jesiennej pory noc zapada stosunkowo szybko i już trzeba planować nocleg. Niestety z GPSa nic nie mogę wywnioskować, bo i cyfrowa mapa mi pokazuje. Raptem parę ścieżek i żadnych poziomic co oznacza możliwość wpakowania się w trudny teren.



Bardziej domniemając niż realnie zakładając, postanawiamy przejść Góry Ciucas po najmniejszej linii oporu, poniżej głównego grzbietu. Znów wbijamy się w dolinę rzeczną i po znakach czerwonych trójkątów pniemy w kierunku przełęczy. Pogoda dopisuje, choć im słońce schodzi niżej, tym robi się chłodniej i tylko stały ruch mięśni utrzymuje nas w znośnej temperaturze. Około 18:00 osiągamy przełęcz pomiędzy szczytami Teszla i Bratocea, po czym szukamy dróżki na północ jaką zna tylko mój GPS. Przy gasnącym już dniu udaje się trafić bezbłędnie na niewyraźną dróżkę i do doliny.



Po kilkudziesięciu minutach docieramy do zamkniętego schroniska i postanawiamy tam zabiwakować. Rozbijamy namiot nieopodal budynku i przygotowujemy kolację. Gdy zachodzi słońce temperatura spada na łeb na szyję, a wiatr tylko potęguje wrażenie zimna. Zjadłszy kolację, z nie ukrywaną radością kładziemy się do puchowych śpiworów i po trudach dnia niebawem zasypiamy.


5 październik




W nocy temperatura spada poniżej zera, a ranek jest bardzo chłodny. Na namiocie zebrał się szron, uprane skarpety zamarzły na kość. Śniadanie robimy kwadrans przed 7:00, ale wygrzebywanie się z namiotu zajmuje dużo czasu. Temperatura nie zachęca do wychylenia nosa i biwak zwijamy dopiero o 8:50. Rankiem pomimo warstw ubrań potrzeba mi dużo czasu aby się rozgrzać. Schodzimy wzdłuż doliny rzeki Dalghui, początkowo lasem, następnie przez pasterskie wioski. Tam nieraz przychodzi nam opędzać się od psów pasterskich. O ile pasterze wraz z trzodami zeszli już na szczęście z wysokich grzbietów, to czworonogi ciągle „witają „ nas w dolinach czy wsiach. Taki urok Rumunii, choć pod tym względem jest o niebo lepiej niż latem.



Po kilkunastu kilometrach marszu, około południa osiągamy drogę asfaltową i wieś Vama Buzaului. Nie zatrzymując się łapiemy stopa. Idziemy dobrych parę kilometrów, gdy podjeżdża starszy pan i podwozi nas do miejscowości Bradet, leżącej na drodze głównej do Intorsura Buzaului. W przydrożnym sklepie kupujemy jedzenie na szybki posiłek – mleko i wafelki, a po zjedzeniu prostujemy bolące nogi i maszerujemy dalej.



Szybko wychodzimy ze wsi i podążamy prosto na północ. Utrzymuje się piękna pogoda, a przy podejściu na główny grzbiet gór Intorsurii robi się relatywnie gorąco. Po osiągnięciu grzbietu nawigacja nie stanowi większego problemu. Góry są raczej mało popularne i tym samym szlaków próżno szukać. Również widoków nie ma zbyt wielu, a po osiągnięciu kulminacyjnego punktu (Syrdar 1011 npm) grzbiet staje się całkiem zalesiony i powoli traci wysokość. Odcinek staje się bardzo monotonny z powodu łagodnego charakteru i zadrzewiania. Nie spotykamy tu także żywej duszy, nie szczędząc nóg, by jak najszybciej wyjść z nużącego lasu. Udaje się to dopiero wieczorem, kiedy osiągamy lizjerę lasu. Postanawiamy nie schodzić bezpośrednio do wsi, ale rozbić się przy linii drzew sugerujących na występowanie wody.



Ciek, który miał okazać się wartkim strumieniem, w rzeczywistości jest na wpół wyschłą kałużą, którą niestety musi nam wystarczyć na potrzeby wieczoru i porana. Ryzykując zatrucie pokarmowe korzystamy z jego zamulonej wody, solidnie ją uprzednio gotując. Sowita kolacja kończy drugi dzień marszu, a perspektywa zapowiada się nader obiecująco.


6 października




Wstajemy o 6:15 i pakujemy się. Przed 7:00 jest jeszcze ciemno, ale temperatura utrzymuje się wysoko powyżej zera. W bladym świetle poranka kroczymy wzdłuż cieku wodnego by po pół godziny dojść do wsi Aninonasa. Jest jeszcze wcześnie, a po drodze mija nas ciężarówka ze świeżym pieczywem. Do kolejnej wsi Bita, następne trzy kilometry, idziemy wzdłuż ruchliwej drogi. Tam mijamy sklep spożywczy, gdzie świeże pieczywo przywozi się dopiero o 11:00 i nie mamy czego tu szukać. Dalej idziemy w kierunku wsi Moacsa polną drogą. To odcinek wybitnie równinny prowadzący przez pola płaskie jak naleśnik. Góry Bodoki, do których zmierzamy rozpościerają się na horyzoncie, w odległości dobrych paru kilometrów a my kroczymy przez hektary otwartej przestrzeni.



We wsi Moacsa pierwszy raz stykamy się z wpływami węgierskimi. Świadczą o tym napisy rumuńsko-niemieckie na budynkach oraz katolicki kościół w centrum wsi. W pierwszym napotkanym po drodze sklepie kupujemy prowiant na posiłek i uzupełnienie plecaków. Miejscowi patrzą na nasz niewybredny gust gdy z apetytem wciągamy pół kilo chleba z masłem. Teraz jednak nic nam innego do szczęścia nie potrzeba.
Z Moacsy idziemy dalej drogą wzdłuż drogi w kierunku północnym. Kilka kilometrów dalej docieramy do zbiornika wodnego Padureni. Musiał powstać stosunkowo niedawno, gdyż moja mapa z czasów ZSRR jeszcze go nie przewiduje. Początkowo zmierzamy wzdłuż wschodniego brzegu jeziorka, by szutrową drogą zagłębić się w dolinę rzeki Beseneu. Jej zalesione i strome ściany towarzyszą nam niemal do końca przez blisko dwadzieścia kilometrów. Odcinek jest bardzo długi, ale niezbyt męczący i wyprowadza nas precyzyjnie na główny grzbiet i najwyższy punkt masywu.



 Szczyt Bodoc (1195 npm) osiągamy przy bezchmurnej pogodzie, około godziny 15:00. Z wierzchołka rozpościera się piękna panorama. Do tej pory nie mogłem zauważyć właściwego „Łuku Karpat”, ale stąd jest on dobrze widoczny. Pasma z jednej strony układają się równoleżnikowo, by skręcić i przybrać południkowy układ Karpat Wschodnich.
Nasza dalsza droga wiedzie za znakami szlaku żółtego, główną ścieżką przez grzbiet. Porośnięty jest on tylko niewielkimi zagajnikami i pojedynczymi bukami w kolorach brązu i żółci. W zachodzącym październikowym słońcu masyw wygląda wprost spektakularnie migocząc w oczach całą gamą ciepłych kolorów pastelowych. Trzeba przyznać, że buk jest prawdziwym królem, jeśli chodzi o „szatę graficzną” jesiennych drzew.  Podczas wieczornego odcinka złota jesień prezentuje mi się w czystej postaci, sugerując iż przymiotnik „polska” nie jest wyłącznie właściwym do określenia tego zjawiska. „Rumuńska złota jesień” teraz bardziej pasuje do otaczających okoliczności.



Choć po całym dniu chodzenia i to w większości twardą nawierzchnią nogi bola niemiłosiernie, decydujemy się iść aż do końca odsłoniętego grzbietu i na ostatniej polanie rozbić biwak. Tym razem kalkulacje okazują się słuszne i nieopodal bije źródełko z którego nabieramy wodę.
Wiejący cały dzień wiatr przez zachodem słońca przynosi ze sobą w końcu ciemne chmury. Od znajomego, który przesłał mi SMSem prognozę wiem, iż jutro pogoda ma się załamać, a w tej chwili najwidoczniej obserwujemy tego symptomy.  Rozbity namiot dobrze zabezpieczamy przez ewentualną burzą i po kolacji kładziemy się spać.


7 października



Zgodnie z przewidywaniami w nocy zaczyna padać i nie ustaje aż do rana. Pomimo złej pogody wstajemy zgodnie z planem i w świetle czołówek robimy śniadanie i ubieramy się. Wszystkie czynności wykonujemy w namiocie, aby na deszczu ograniczyć czas tylko do jego spakowania. Gdy już wychodzimy, deszcz raptownie ustaje. Okolica jest bardzo zamglona i niczym nie przypomina miejsca, na którym wczoraj rozbijaliśmy biwak. Odziani w kurtki i spodnie przeciwdeszczowe szybko zaczynamy schodzić w kierunku północno-zachodnim, zanim deszcz znowu zacznie padać. Początkowo idziemy zalesionym grzbietem, aby po kilkuset metrach wyjść na polanę. Teraz pozostaje tylko trafić w plątaninie dróżek na tą właściwą i zejść do wsi. Droga przebiega co prawda bez większych problemów, ale nie obywa się bez nadrabiania kilkuset metrów, spowodowanych ułożeniem ścieżek, które nie pokrywają się z posiadaną przeze mnie mapą. Około kilometr przed wsią trafiamy na dolinę niewielkiego potoku i dopiero po  jego przekroczeniu i wspięciu się na przeciwstok docieramy do pierwszych zabudowań.



Wieś Bixad, do której przy lekkiej mżawce to typowy przykład ścierania się rumuńko-węgierskich wpływów. Po jednej stronie osady znajduje się cerkiew, po drugiej katolicki kościół. Bardziej wprawne oko potrafi również odróżnić Rumunów od Węgrów. Ci pierwsi mają zwykle nieco ciemnieją karnację skóry.
We miejscowości  robimy większe zakupy, na kolejne trzy dni oraz posiłek na miejscu. Po drodze trochę zmarzliśmy i teraz z zadowoleniem korzystamy z kilkudziesięciu minut postoju „pod dachem”. W sklepie za symbolicznego leja za kubek wypijamy kawę, a sprzedawca ofiaruje się podładować mój smarfon.
Pomimo nieciekawej aury na zewnątrz, prognozy jakie otrzymuję od kolegi z Polski są nader optymistyczne. Wystarczy przetrwać dzisiejsze załamanie, a kolejne dni przyniosą już znaczną poprawę. Ta wiadomość napawa nas optymizmem na dalszą drogę.



Przechodząc krajową drogę nr. 12 opuszczamy pasmo Bodoków i wchodzimy w rozległe, zalesione góry Harghita. Początkowo zmierzamy drogą na północny zachód, za znakami szlaku. Gdy jednak po jakimś czasie znaki gdzieś znikają i mimo usilnych prób nie dają się odnaleźć postanawiamy działać samodzielnie. Idąc w dotychczasowym kierunku obieramy jedną z leśnych dróg i staramy się dotrzeć aż do głównego grzbietu. Cel osiągamy bez większych problemów i po kilkudziesięciu minutach mkniemy już głównym niebieskim szlakiem pieszym, jaki prowadzi przez całe góry Harghita i będzie nam towarzyszył jeszcze przez dobrych kilka dni.
Ścieżka którą zmierzamy jest poprawnie oznaczona i intuicyjnie prowadzi wzdłuż głównego grzbietu. Od wyjścia z Bixad cały czas podchodzimy, by wspiąć się na wysokość około 1200 npm. Pogoda początkowo ustabilizowana, po porannych opadach systematycznie psuje się i na dziś nie rokuje poprawy. Najwyższy szczyt w okolicy, do którego skądinąd zmierzamy, Pilisca Mare (1374 npm), choć spowity gęstą mgłą i ciemnymi chmurami, niemniej cały czas widoczny jest na horyzoncie. Dopiero około 14:00 docieramy na skrzyżowanie szlaków, gdzie dociera ścieżka prowadząca z miasta Baile Tusand położonego w dolinie. Okazuje się, że na najwyższy okoliczny szczyt nie wchodzimy, ale trawersujemy jego masyw wielkim półkolem. Podczas marszu znajdujemy również źródełko, po raz pierwszy dziś i na moment się przy nim zatrzymujemy. Chwilę później trzeba wychodzić z powodu temperatury i marznącej mżawki, która właśnie zaczyna padać.  Do pokonania na dziś nie zostaje jednak więcej niż kilkaset metrów.



W pewnym momencie wychodzimy na mała polankę, na której szlak zmienia kierunek. Wprost przypadkiem dostrzegam niebieską flage na długim kiju, która wystaje zza drzew i sugeruję Januszowi, abyśmy poszli zobaczyć co to za miejsce. Ku naszemu zdziwieniu dochodzimy do małej górskiej chatki. Po dokładniejszym obadaniu okazuje się, że to konstrukcja postawiona przez jakąś turystyczną organizację rumuńsko-węgierską.  Pomimo iż jest dopiero 15:20 bez większych oporów decydujemy się zostać tu na nocleg. Na zewnątrz mżawka przechodzi w deszcz, który zapowiada dłuższe opady. Co więcej – perspektywa spędzenia dnia pod dachem, a nie w mokrym namiocie jest argumentem nie do podważenia. Największy bonus noclegu w tym miejscu stoi jednak w rogu chaty. Niewielki ceglany piec wraz z zapasem drewna jest właśnie tym, o czym marzymy.





Nocleg w małym, drewnianym przybytku to chyba najwspanialszy i najbardziej klimatyczny moment z całego wyjazdu, którego nie zapomnę przez długie lata. Podczas dłuższego lub zwykle wieczoru możemy wreszcie wysuszyć podmoknięte śpiwory i namiot, zjeść w normalnych warunkach kolację i cieszyć się ciepłem pieca i odgłosem drewna trzaskającego w kominku. Nie bez znaczenia jest również aura na zewnątrz. Leje właściwie aż do rana, a na samą myśl o spędzeniu nocy w takich warunkach można się wzdrygnąć i dziękować za niespodziewany komfortowy nocleg, który pojawił się w najwłaściwszym momencie.


8 października



Jako iż poprzedniego dnia zdecydowaliśmy się na wcześniejszy nocleg, dziś planujemy odrobić trochę straconych kilometrów i wstajemy o 5:00 rano. W ciepłej chacie przy dużej ilości miejsca wokoło przebiega to nadzwyczaj sprawnie. Wychodzimy jeszcze przed świtem, około 5:50, zamykając za sobą drzwi chaty. Początkowo idziemy w świetle czołówek gdyż do świtu jeszcze daleko. Co prawda nie pada, ale pomimo prognoz, gęste chmury nie zapowiadają rychłej poprawy. Przemierzamy uśpiony jeszcze grzbiet gór Harghita, kierując się na północ. Na polanach oglądamy jeszcze oświetlone miasta, w lesie bacznie szukamy znaków szlaku, aby nie zgubić wiodącej ścieżki. Po 7:00 okolica napełnia się światłem, jednak nie jest to światło słoneczne. Idziemy ciągle po mokrej trawie i po kilku godzinach buty mamy już przemoknięte. Około 11:00 schodzimy do skupisk domów, które na mojej mapie składają się na wieś Santimbru Bai. Zmierzając do osady liczyliśmy na świeży posiłek, jednak w praktyce okazuje się że miejscowość jest właściwie opuszczona. Mimo, iż kilkadziesiąt zabudowań wskazywałoby na duże zaludnienie to okazuje się, że mamy do czynienia z miejscowością wypoczynkową, a której urzęduje najpewniej kilka osób. Musimy obejść się smakiem i skierować na dziurawą wjazdową drogę do wsi.



Asfaltówką pokroju szwajcarskiego sera idziemy około godziny, by dopiero po ładnych kilku kilometrach dać odpocząć stopom na miękkim podłożu. Choć jest dopiero niewiele po południu, to przy szybkim tempie marszu dosłownie łykamy kilometry.
Według znaku skrzyżowania szlaków od najbliższej przełęczy  dzieli nas trzy godziny drogi. Chociaż w pochmurnej pogodzie i niskiej temperaturze, która nam dziś towarzyszy idzie się bardzo wygodnie, to jednak nastroje mamy bardzo melancholijne. Wycieczka zmienia się po prostu w monotonne zbijanie kilometrów. Wspomniany odcinek ucinamy właściwie w połowie, docierając łagodnym grzbietem na przełęcz Tolvaios.
Dopiero nieopodal tego miejsca dopada nas dobra pogoda, która diametralnie zmienia nasze nastawianie do marszu. Słońce, którego zabrakło na półtora dnia jest niesamowitym motywatorem, który wspaniale ładuje baterie, a flegmatyków zmienia w choleryków. Tak przynajmniej było w tym przypadku. Wrócił animusz, gadatliwość i radość z przeżywanej przygody.



Z przełęczy Tolvaios, gdzie przebiega droga wschód-zachód trawersująca masyw Karpat, wspinamy się znowu na wyniosły grzbiet, kierując się za niebieskimi znakami szlaku. To już tylko „sztuka dla sztuki”, gdyż kilka kilometrów dalej znowu tracimy wysokość, o 16:30 schodząc do wsi Harghita Bai.
Postanawiamy zatrzymać się tu na prawdziwy nocleg pod dachem. Schronisk typowych brakuje, a nazwą Cabana (po rumuńsku schronisko) tytułują się wszelkiej maści hotele i hostele. Mamy szczęście iż sezon wakacyjny dobiegł końca i po szybkim obejściu lokalnych oferentów udaje się dostać dwuosobowy pokój w trzygwiazdkowym hostelu, za 40 lei od osoby.



To bardzo udana inwestycja. Możemy wysuszyć i wyprać rzeczy, porządnie się umyć i skorzystać z Internetu. Przed zmrokiem robimy również zakupy we wsi zabierając w plecaki prowiant na dwa dni marszu.


9 października



Nocleg w komfortowych warunkach po raz kolejny predestynuje nas do wcześniejszego wyjścia. Budzimy się o 5:30 i pakujemy niemal od zera. W nocy przyszedł solidny przymrozek, a z nim nieuchronna poprawa pogody. Niebo jest bezchmurne i choć ziąb daje się we znaki, to okoliczności zapowiadają udany dzień.
Znalezienia wyjścia ze wsi za niebieskimi oznaczeniami sprawia nam trochę kłopotów i skutkuje nadrobieniem około kilometra. Wszystko z powodu jakiegoś przedsiębiorczego hotelarza, który ewidentnie domalował jeden znak w miejscu, w którym nie powinien się on znajdować.
Zaczyna się rozwidniać, gdy w końcu trafiamy na właściwą drogę i pniemy się na grzbiet. Cały ranek upływa pod znakiem długiego podejścia zalesionym trawersem. Szkoda, że piękny wschód słońca nad morzem mgieł widzimy tylko zza świerkowych pni nie mogąc w pełni nacieszyć się tym spektaklem.



W okolicach Harghita Siculeni zatrzymujemy się przy drewnianym schronie Salvamontu. Te pudełkowate konstrukcje z dwu spadzistym dachem to charakterystyczny element gór Hargita. Są nowe, nie zniszczone i estetyczne. Nie przypominają blaszanych czy plastikowych konstrukcji rodem z Karpat Południowych i wydają się bardziej estetyczne, czy „przyjazne” na nocleg. Świadczą one również o dbałości organizacji o te odludne góry – szlaki są dobrze oznaczone, nie brakuje tabliczek.
Około 10:00 docieramy do zabudowań turystycznych kompleksu Harghita Madras. W górskim hotelu zamawiamy kawę i robimy śniadanie szykując się na kolejny zalesiony odcinek. Następne około dziesięciu kilometrów jakie dzieli nas od masywu Wirful Fertau (1589 npm) pokonujemy typową leśną ścieżką. Po drodze jest straszliwie pusto, a okolica pozbawiona widoków nie uprzyjemnia marszu. Już któryś dzień z kolei czekamy tylko gdy zza drzewa wyłoni się niedźwiedź. Na ubłoconej ścieżce jest więcej świeżych śladów łap króla lasu niż ludzkich butów. Czujemy, że weszliśmy w typową głuszę i teraz skupiamy się na marszu oraz obserwacji oznaczeń szlaku.



Niedługo po południu wreszcie wychodzimy na odkryty teren i urządzamy sobie dłuższy postój na jedzenie i wytrzepanie butów ze ściółki i igieł zebranych pod drodze. Po chwili wyruszamy w dalszą drogę, mając za cel chwilowe pożegnanie szlaku niebieskiego. Odbijając od niego w leśną drogę mamy nadzieję znaleźć nieoznaczone wejście do wsi Sicsau. Na szczęście bez problemu udaje się trafić idealnie na ścieżkę wiodącą wzdłuż potoku schodzącego na zachód, prosto do wsi. W marszu potwierdzamy również właściwy kierunek u miejscowych robotników, którzy informują nas, że do zabudowań zostało jeszcze pięć kilometrów. Leśny dukt szybko zamienia się w szutrówkę, którą idziemy bardzo szybko. Twarda nawierzchnia jakkolwiek pozawala na sprawne pokonywanie odległości, w destrukcyjny sposób wpływa na stan podeszw stóp. Około 15:00 docieramy wreszcie do zabudowań wsi Sicsau i marzymy tylko o ściągnięciu butów. Okazuje się, że w miejscowości jest sklep, co znacznie uprzyjemnia nam marsz, dając sposobność do „osłodzenia” sobie trudów. Spożywając smakołyki uświadamiamy sobie, że okolica jest całkowicie zdominowana przez Węgrów. Sprzedawczynie są Węgierkami, wszystkie napisy zawarte są właśnie w tym języku, a 90% produktów w sklepie pochodzi wprost z Węgier. Nic dziwnego, że do tanich nie należą… Madziarskiego klimatu dopełniają wszechobecne ozdobne bramy wjazdowe – przykłady kunsztu rzeźbiarzy i świadkowie zamożności właścicieli.



Tymczasem pogoda jest typowo wakacyjna. W słońcu temperatura przekracza dwadzieścia stopni i samo siedzenie pod sklepem wyciska z nas pot.
Po zjedzeniu wychodzimy w dalszą drogę, wspinając się na nowe pasmo górskie – Gurghului, mając nadzieję z miarę bezkonfliktowo osiągnąć główny grzbiet tych gór. Niestety nie zdobyłem dobrej mapy tych terenów i teraz idziemy według zamysłów radzieckich sztabowców z lat 70-tych minionego wieku. Trasa wiedzie bardzo długą doliną rzeczną w kierunku północnym. Trudno tu szukać jakichkolwiek oznaczeń czy sugestii. Póki kierunek się zgadza – idziemy w stronę grzbietu. Problem pojawia się około 18:00 gdy główna, utwardzana szutrem droga kończy się w środku lasu i rozgałęzia na trzy odnogi. Już powinniśmy biwakować, jednak usilnie chcę wpierw dotrzeć do jakiegoś charakterystycznego miejsca, żeby rano ułatwi sobie nawigację. Wybieram instynktownie jedną ze ścieżek, a Janusz podąża za mną. Do przejścia pozostaje nam jeszcze kilka kilometrów, lecz ruch okazuje się dobry. Około 19:00 osiągamy zbawienną przełęcz i niebieski szlak, po czym zadowoleni rozbijamy biwak wprost na leśnym dukcie.


10 października




Noc na zalesionym grzbiecie upływa spokojnie i cicho. Nie niepokoją nas ani zwierzęta, ani ludzie. Gdyby nie kruki penetrujące okolicę byłoby zupełnie cicho. Ponadto na przełęczy jest stosunkowo ciepło, zważywszy na przymrozki panujące w dolinach i na polanach.
Budzimy się standardowo o 6:00 po czym szybko pakujemy biwak. Piękny wschód słońca oglądamy już z wierzchołka Poiana Sumleului (1553 npm), na który wdrapujemy się po pół godziny marszu. Ciągle idziemy za znakami szlaku niebieskiego, niestety w tych górach znacznie gorzej oznaczonego. W konsekwencji parokrotnie zbaczamy ze ścieżki i nadrabiamy kilkaset metrów. Szlak wiedzie na północ w większości zalesionym grzbietem, po czym gwałtownie schodzi długim stokiem na wyludnioną przełęcz. Choć mój GPS pokazuje tu autostradę to należy ona chyba tylko do strefy rumuńskich marzeń.  Kolorowe paliki znaczą za to planowaną inwestycję, którą przedsiębiorczy kartografowie już nanieśli na mapy.



Słońce kolejny już dzień świeci mocno, nie zasłaniane ani jednym obłoczkiem. Pomimo rannej pory i rześkiego powietrza, marsz odsłoniętymi podejściami jest męczący. W okolicy nie ma również żądnego źródła, a wodę ostatni raz pobieraliśmy wczoraj wieczorem. Teraz idziemy na sucho.
Trasa wiedzie cały czas na północ wprowadzając nas na kolejny grzbiet i wiodąc pomiędzy rzadkimi świerkami. Przed południem osiągamy jeszcze jeden wyższy szczyt – Borzont (1496 npm), by około 12:00 zejść do przełęczy Bucin.
Przez przełęcz prowadzi co prawda ruchliwa droga, a wokoło nie brakuje zabudowań. Pojawiają się stragany, restauracje, nie ma natomiast zwykłego sklepu. Jak się okazuje okolica jest typowo zdominowana przez Węgrów. Zatrzymujemy się na chwilowy postój i kawę w klimatycznej knajpce.
Nieopodal widzieliśmy zardzewiały i stary znak szlaku, który wskazywał, że szlak niebieski którym do tej pory podążaliśmy prowadzi do miasta Toplity czyli w praktyce właśnie tam, gdzie potrzebujemy się dostać. Bierzemy to za dobry omen, ale próbujemy również spytać o drogę miejscowych. Chociaż po węgiersku nie rozumiemy ani słowa, a na poradę zbiera się pokaźne grono mieszkańców okolicy, to z gestów możemy wywnioskować, że przez góry do tego miasta nie dojdziemy.



Sceptyczną opinią zbytnio się nie przejmujemy i wyprosiwszy jeszcze miejscowych o uzupełnienie naszych butli wodą „kraniczanką” wyruszamy w dalszą drogę na północ. Szlak do tej pory widoczny i czytelny, na tym odcinku jest oznaczony tragicznie. Stare i wyblakłe znaki pojawiają się raz na kilkaset metrów albo w ogóle. Mimo wszystko idziemy ścieżką do góry i szybko osiągamy wierzchołek Fresiliasa (1627 npm). Dalej jest już tylko gorzej. Ścieżka prowadząca grzbietem początkowo wyraźna i szeroka, wkrótce całkowicie zanika. Zostajemy pośrodku lasu i jedyne co możemy zrobić to iść grzbietem przed siebie.
Początkowo liczymy, że niebawem trafimy na jakąś normalną ścieżkę, jednak nic takiego nie następuje. Odcinek biegnący grzbietem aż do zejścia ze szczytu Teterka (1689 npm) to katorga tegoż wyjazdu. Raptem kilka kilometrów, które pokonujemy relatywnie płaskim terenem kosztuje nas ponad trzy godziny. Warunki w których przychodzi nam iść są po prostu koszmarne i jesteśmy nimi bardzo zaskoczeni. Przyznam, że wcześniej nie spodziewałem się, że trafimy kiedykolwiek na „taki” grzbiet, przez który nie prowadzi dosłownie żadna droga ani ścieżka. Możemy szukać ledwie widocznych śladów zwierząt i iść za nimi, przemierzając po drodze wiatrołomy, krzaki i gęsty las.



Odcinek kosztuje nas dużo wysiłku zarówno fizycznego jak i psychicznego. Wychodząc wreszcie na połoninę jesteśmy źli na wszystko w około, ale nie na siebie samych. Cieszę się, że miałem GPS i choć droga nie wiodła po ścieżce to jako kompas sprawdził się on bardzo dobrze.
Choć do wieczora nie spotykamy żadnego człowieka, teren okazuje się bardzo wyeksploatowany przez człowieka. Nie brakuje wycinkowych dróg pomiędzy którymi można się pogubić, a niektóre wzniesienia są wprost ogołocone z drzew przez agresywną politykę drwali.



Bardzo zmęczeni, po zachodzie słońca osiągamy kolejną przełęcz, która na mojej radzieckiej mapy jest bezimienna. Już o zmroku udaje się znaleźć opuszczoną bacówkę i źródełko. To idealne miejsce noclegowe, zważywszy że poza wodą, możemy skorzystać z pasterskich ław i stołów.
Po kolacji którą wciągamy w oka mgnieniu, kładziemy się spać i zasypiamy szybko kamiennym snem.


11 października



Wstajemy o 6:00 i po godzinie zwijamy już obozowisko przy bacówce. Chociaż słońce jeszcze nie wzeszło to bezchmurne niebo zapowiada kolejny piękny dzień.
Choć od miejsca gdzie wczoraj straciliśmy z oczu szlak niebieski minęło już kilkanaście kilometrów i ładnych kilka godzin marszu, po osiągnięciu przełęczy spotykamy go znowu i po raz kolejny postanawiamy mu zaufać.
Jeszcze przed świtem zaczynamy podchodzić w kierunku szczytu Kruc (1516 npm) i po godzinie marszu docieramy na miejsce. Stamtąd już nawigacja wzdłuż szlaku się komplikuje, a ten oznaczony jest bardzo zmiennie. W konsekwencji znaki gubimy kilkakrotnie, ale mimo tego konsekwentnie podążamy zgodnie z mapą w założonym, północnym kierunku. Przed długim zejściem, jakie nieuchronnie nas czeka mamy jeszcze do przejścia ładnych kilka kilometrów górskim grzbietem.
Póki oznaczenia biegną zgodnie z zakładaną przez nas trasą idziemy za nimi. W pewnym jednak momencie zbaczają z drogi i wprowadzają w gęsty las bez perspektywy konkretnej ścieżki czy dobrego oznaczenia. Zdenerwowani postanawiamy nie dać się wymanewrować oraz posłuchać własnego rozsądku i mapy. Choć asertywność w takiej postaci kosztuje nas nadłożeniem ponad kilometra, to jednak podążanie za obraną ścieżką wydaje się pewniejsze niż znikający między drzewami szlak. Napotkani po drodze młodzi pasterze również potwierdzają nasze przypuszczenia co do drogi zejściowej, pokazując przy tym na placach niebotyczną liczbę dwudziestu kilometrów jakie zostały do miasta Toplita.
Grzbiet Gurghului opuszczamy definitywnie przed południem, schodząc w kierunku północnym poniżej szczytu Betryna (1634 npm), w długą dolinę rzeczną. Ścieżka powoli zamienia się w dróżkę, dróżka w szutrówkę, a ta z kolei w drogę asfaltową. Jednak zanim to następuje pokonujemy kilkanaście kilometrów po twardej nawierzchni, co na tym etapie szaleńczego marszu bardzo nas męczy.



W dolinach z pełną mocą uderza nas letnia atmosfera, która objawia się przede wszystkim temperaturą. Na przedmieściach Toplity próbujemy złapać stopa, ale z marnym skutkiem. Do miasta szybciej docieramy na własnych nogach i już o 14:00 po przekroczeniu rzeki Muresz trafiamy w teren mocno zurbanizowany. Nie da się ukryć, że Toplita kończy zasięg wpływów węgierskich. Pojawiają się rumuńskie flagi i typowe budownictwo. Niestety pełno tu również Romów, którzy zaczepiają nas na każdym kroku.
Początkowo zachodzimy do Lidla, tam robimy większe zakupy na kolejne dni oraz spełniamy bieżące zachcianki swoich żołądków. Nadrabianie kalorii idzie nam wyśmienicie, a kolejne produkty znikają w mgnieniu oka. Następnie idziemy na kawę, gdzie nadrabiam zaległości w korzystaniu z Internetu. Duże miasto to również dobre miejsce do załatwienia swoich „terminowych” spraw i wykonania kilku telefonów.
W efekcie mnogości zajęć, czas spędzony w Toplicie przeciąga się. Gdy decydujemy się wreszcie opuścić miasto szukamy najpierw konwencjonalnego transportu. Rozkład jazdy na przystanku autobusowym sugeruje, że na najbliższego busa przyjdzie nam długo poczekać, a miejscowi zapytani o transport zachęcają do łapania stopa. Bez dłuższego zastanawiania się zaczynamy machać w znajomym błagalnym geście, jednak przez pół godziny nikt się nie zatrzymuje, a ruch jak na krajową drogę do najgęstszych nie należy. Z braku chęci na dłuższe oczekiwanie postanawiamy sprawdzić rozkład jazdy pociągów, ale następny „trenul” dotrze tu dopiero za godzinę. Zrezygnowani wracamy na znajomy przystanek i z braku lepszej opcji znowu łapiemy stopa. Po kilku minutach szczęście wreszcie dopisuje. Wsiadamy do samochodu pani w średnim wieku, która jest nauczycielką francuskiego. Wstyd, ale obaj uczyliśmy się tego języka w liceum, a teraz nie pamiętamy ani słowa. Ostatecznie niestety nie nawiązujemy dłuższej rozmowy mimo obopólnych prób.
Miła Pani wiezie nas kilka kilometrów do miejscowości Stanceni i życzy udanej podróży. Bez zwłoki wchodzimy w podrzędną drogę asfaltową i kontynuujemy marsz na północ, wzdłuż potoku Zebrazui.  Tym duktem kroczymy aż do zapadnięcia zmroku i rozbijemy się nieopodal cieku wodnego tak, aby postronni nie mogli dostrzec namiotu. Kolację sponsoruje miejscowy Lild.


12 października



Standardowo budzimy się o 6:00 rano i przy świetle czołówek wprawiamy do całodziennego funkcjonowania. Jesteśmy w dolinie więc dziś jest wyjątkowo mroczno, a zwijany po raz kolejny mokry namiot bardziej przypomina klejącą się szmatę niż schronienie na noc.
Doliną rzeczną idziemy jeszcze ładnych kilka kilometrów, zanim na naszej drodze pojawia się przybity do drzewa drogowskaz i nakazuje obranie drogi na zbocze. Pierwsze promienie słońca docierają do nas dopiero na grzbiecie, na wysokości Poiana Zebrac. Tam również zmieniamy niebieski szlak konny (niebieskie koła z białą obwolutą) na żółty szlak pieszy, który biegnie głównym grzbietem prosto na północ. Tych oznaczeń staramy się już trzymać, gdyż prowadzą w interesującym nas kierunku.



Gdy tylko wychodzimy na którąś z polan po drodze, w oddali widzimy swój cel – szczyt Virful Ratitis (20121 npm). Z tej perspektywy, łagodnie nachylony i pozbawiony drzew wygląda niczym bieszczadzka połonina, położona o rzut kamieniem od nas. Na samym szczycie widzimy również jakąś wiatę. Rzeczywistość rewiduje niestety nasze spostrzeżenia i pokazuje jak perspektywa może zmylić obserwatorów. Na widoczny przed nami szczyt idziemy aż do południa, ponad trzy godziny. Co prawda podejście jest łagodne, ale ciągnie się trawiastym zboczem naprawdę w nieskończoność. Dodatkowo brakuje ścieżek, a chodzenie wśród wysokiej trawy w pełnym słońcu mimo wszystko męczy. Jak na tą wysokość jest wybitnie gorąco, a wiatr w ogóle nie wieje. Podejście ciągnie się około sześciu kilometrów w czasie których kilkukrotnie tracimy cierpliwość i klniemy na czym świat stoi. Szczyt jest widoczny cały czas, ale praktycznie się do niego nie zbliżamy. Dopiero po dotarciu na miejsce oglądamy ogrom przestrzeni jaki pozostał za nami. Mała wiata widzianą z oddali, okazuje się tymczasem kilkupoziomowym budynkiem obserwatorium meteorologicznego.



Po długim podejściu urządzamy zasłużony nocleg i wytyczamy palcem w powietrzu planowaną trasę. Kilkanaście minut później już jesteśmy na nogach i realizujemy plany schodząc do przełęczy głównym szlakiem czerwonym. Niebawem wypiętrza się przed nami wybitny masyw Pietrosul (2100 npm), który jednak sprytnie omijamy trawersem. Nie widzimy sensu w zdobywaniu samego szczytu, a tak to przynajmniej będzie powód żeby wrócić w te okolice.
Około 14:00 wychodzimy po drugiej stronie masywu i zabieramy się za marsz grzbietem w kierunku północnym. Pokonywanie tego odcinka przebiega bardzo znojnie choć grzbiet stopniowo obniża się . Popołudniowe słońce mocno przypieka, a teren staje się coraz bardziej dziki. Porośnięty kosówką i niskim lasem grzbiet byłby wprost nie do przejścia, gdyby nie dobrze oznaczony szlak i siekiery nieznanych wolontariuszy. Chociaż idziemy tunelem wśród krzewów, to i tak solidnie obdzieramy nogi wystającymi gałęziami kosodrzewiny.



Ku naszemu niezadowoleniu charakter grzbietu którym idziemy aż do końca dnia nie zmienia się. Niski las, kosodrzewina i skalne ostańce powtarzające się w różnej kolejności. Można znienawidzić, albo się przyzwyczaić. My zdecydowanie wybraliśmy drugą  opcję.
Około 18:00 docieramy do najbardziej znanego miejsca w okolicy – Stancile 12 Apostoli (1775 npm), które wyróżnia się skupiskiem nieprzeciętnych form skalnych. Stąd obserwujemy piękny zachód słońca, który świadczy, że czym prędzej powinniśmy znaleźć wodę i miejsce na nocleg.



Trochę kluczymy po okolicy, zanim znajdujemy oznaczenia niebieskiego szlaku, którym zamierzaliśmy schodzić. Jak widać jego bieg został zmieniony względem mapy i teraz dalej prowadzi grzbietem. Przy gasnącym świetle dnia znajdujemy jeszcze oznaczone źródełko i nabieramy wody na nocleg. Rozbijamy się kilka metrów za granicą Parku Narodowego Calimani, nieopodal szczytu Cerbul (1637 npm).


13 października



Budzimy się o 5:45, pakujemy i zaczynamy schodzić z grzbietu. Gdy wychodzimy jest jeszcze ciemno, a w oddali na wschodzie horyzont płonie czerwienią, zapowiadając nowy dzień. Rozmawiamy, że przez dziesięć dni wyjazdu dzień jest już znacznie krótszy, słońce później wschodzi, a zmrok zapada wcześniej niż na początku miesiąca. W oddali dostrzegamy masyw gór Suhard i gęstą mgłę, która szczelnie wypełnia doliny.
Schodzimy na zachód, szlakiem niebieskim do drogi. Jeszcze nieopodal grzbietu mijamy górski monastyr, najwidoczniej zamieszkany. Stamtąd już zaczyna się porządna droga szutrowa prowadząca prosto do wsi. Ranek na grzbiecie nie był chłodny, ale temperatura spada wraz ze spadkiem wysokości. Do wsi Poiana Negri schodzimy około dwóch godzin, mijając w marszu potężny kamieniołom i kilka grup drwali zmierzających do pracy w lesie.



Po dotarciu do samej wsi wita nas inny, zamglony świat. Momentalnie robi się bardzo zimno i ponuro. O ile wyżej słońce jeszcze przebija się przez zasłonę, o tyle na dnie doliny jest melancholijnie i smętnie.
Od drogi głównej i wsi Dorna Candreilor gdzie się kierujemy dzieli nas jakieś siedem kilometrów. Chcąc chronić stopy przed klepaniem asfaltu machamy na samochody, które z rzadka przejeżdżają tą drogą. Po kilkunastu minutach dopisuje nam szczęście i wesoły Rumun zabiera nas do wsi przy drodze głównej.
Zmarzliśmy i aby się ogrzać wchodzimy do knajpy nieopodal po czym tankujemy po dwie kawy. Następnie robimy zakupy na najbliższą dobę, zakładając, że tyle maksymalnie będzie trwał marsz do następnej wsi. W międzyczasie, około godziny 10:00 mgła rozrzedza się, a my grzejąc się na słońcu zmierzamy drogą w kierunku zachodnim.
Zanim łapiemy kolejnego stopa, idziemy wzdłuż drogi około kilometra. Kolejne trzy kilometry podwozi nas miejscowy.  Wysiadamy na skrzyżowaniu i dalej maszerujemy piechotą. Najpierw do wsi Cosna, a następnie jedną z asfaltowych dróg w kierunku grzbietu nowego pasma górskiego. Właściwie  nie jestem pewien czy to poboczny grzbiet gór Suhard czy już góry Bargau. Na mapach widnieją nieprecyzyjne podpisy tego rejonu. Na pierwszy rzut oka jednak widać, że wkroczyliśmy na tereny Bukowiny. Zmienia się charakter domów, ubiór ludzi i drobne szczegóły, które w szerszym tle składają się na wprost inny koloryt regionu. Po wpływach węgierskich nie pozostało  tu już widocznego śladu.



Przed południem schodzimy z drogi asfaltowej i opuszczamy rozgrzaną słońcem dolinę. Zapuszczamy się w zalesioną drogę wyprowadzającą na grzbiet. W lesie na szczęście jest cicho i chłodno, gdyż w takich warunkach na odkrytym terenie przyszłoby nam wylać wiele potu. Główny grzbiet nie jest co prawda oznaczony żadnymi znakami szlaków, ale prowadzi nim droga i z nawigowanie nie sprawia żadnych trudności.



Przed pierwszą połoniną trafiamy na wątłe źródełko, które pojawia się akurat kiedy go potrzebujemy.  Odpoczywamy tutaj oraz uzupełniamy puste butelki po wodzie. Na otwartym terenie zaczyna wiać i choć słońce dominuje na niebie to czuć zapowiadaną zmianę pogody.  Na horyzoncie pojawiają się nieliczne chmury, a niebo jest z lekka zamglone. Pasmo, po którym idziemy prezentuje się malowniczo i bardzo widokowo, najwyższy szczyt przekracza niewiele ponad 1400 npm. Przed nami powoli wyrasta masyw Alp Rodniańskich, a z prawej strony rozciąga się główny grzbiet gór Suhard. W dolinach czerwienią się jesienne buki, a oświetlone połoniny zyskują złotawy odcień ogarniętych słońcem, zeschłych traw.
Podczas kilku godzin marszu ewoluuje również charakter gór, po których maszerujemy. Początkowo łagodne pasmo nabiera agresywnego pierwiastka, objawiającego się stromymi stokami i mocno wciętymi dolinami rzek.



Wieczorem Alpy Rodniańskie widzimy już jak na dłoni, dosłownie po drugiej stronie bardzo głębokiej doliny. Jesteśmy skądinąd nieopodal naszego celu – wsi Sant i zastanawiamy się czy  schodzić do niej na nocleg. Pomimo niewielkiej odległości droga wije się i wydłuża, a my ostatecznie decydujemy rozbić biwak na grzbiecie, w bajecznych wprost okolicznościach przyrody. Gra świateł zachodzącego słońca przyćmiewa wszystkie widoki jakie do tej pory natura ofiarowała nam na tym wyjeździe. Zachód słońca trwa zdecydowanie zbyt krótko, choć nie przychodzi po nim oczekiwany ziąb górskiej nocy.  Długo siedzimy poza namiotem i zanim kładziemy się spać snujemy plany na kolejny, ciężki dzień.





14 października



Zmotywowani do przejścia trudnego odcinka, dzień zaczynamy raczej bez pośpiechu. Pobudka o 6:00, godzinne pakowanie się i wymarsz. Chodzenie przed świtem już nam się znudziło. Chociaż pasterskie psy słychać od samego rana, to pomiędzy domy Sant wkraczamy dopiero po godzinie marszu. Górska dolina jest mocno wciętą formą terenu, a całe dostępne miejsce wykorzystano skrupulatnie przez miejscowych  na wypas owiec i krów. Urbanizacja wygląda na znacznie bardziej rozwiniętą niż w miejscowościach nieopodal Braszowa czy Toplity.
Sant, w którym trafiamy akurat na poranne dostawy do sklepów okazuje się nie wsią, a miastem. Na każdym rogu spoglądają na nas twarze kandydatów na przyszłego prezydenta Rumunii. Tegoroczne wybory  co prawda od początku marszu towarzyszyły mijanemu otoczeniu, ale w Sant plakaty w swojej liczbie stają się  wprost natarczywe.





W ostatnim punkcie postojowym przed zakończeniem projektu robimy zakupy na cały dzień i śniadanie na miejscu. Organizm łapczywie domaga się kalorii czemu szybko możemy zaradzić. Pod rękę idzie pół kilowy bochen chleba i 400 g kremu czekoladowego. Wszystko zostaje zjedzone w przeciągu kilkunastu minut, a po śniadaniu możemy kontynuować marsz. Niestety nie udaje się nam znaleźć w miasteczku ani kawiarni, ani dostępnej sieci internetowej.
Zadowoleni i bogatsi o półtora tysiąca kalorii na osobę wyruszamy drogą na północ, powoli wspinając się na grzbiet Alp Rodniańskich. Te ostatnie góry na trasie są bardzo wybitne. Nawet nie chce się nam myśleć o tym, że z wysokości ok. 550 npm musimy wejść na ponad 2200 npm w pionie.  Maszerujemy szutrową drogą do pobliskiego kompleksu turystycznego, położonego kilka kilometrów dalej i ponad pół kilometra wyżej – Alpina Blazna. Aby skrócić sobie drogę, ścinamy stromymi zboczami liczne zakosy. Odcinek ciągnie się, a bezwietrzna, słoneczna pogoda wyciska z nas pot.



W opustoszałym kompleksie turystycznym, który okazuje się wielkim i drogim molochem kupujemy kawę. Niestety i tu internet jest tymczasowo niedostępny, więc nie możemy sprawdzić pogody.  Odpoczynek jednak dobrze nam służy i kolejne podejście jest już łatwiejsze. Gdy zaś wychodzimy na otwarty teren zaczyna wiać, po czym marsz staje się znacznie przyjemniejszy. Szlak niebieskich krzyżyków za którym podążamy wyprowadza nas na grzbiet i stopniowo na kolejne szczyty – Virful Cobaesl (1835 npm) i  Virful Rosu (2113 npm). Wiatr dmie bardzo mocno, a na grani Alp Rodniańskich pojawiają się przeganiane jego podmuchami chmury.
Około południa w zacisznym miejscu robimy postój na jedzenie, by kilkanaście minut później z powrotem wrócić na grań. Mamy bardzo dobre tempo, ruchy są szybkie i płynne.  W tych górach spotykamy nielicznych turystów, właściwie pierwszych, nie licząc kilku osobników w Calimani. Pozdrawiamy i mijamy napotkanych wędrowców, którzy idą w kierunku zgodnym z naszym.
Główna grań Alp Rodniańskich miejscami przybiera agresywny, skalny charakter, ale nie sprawia technicznych problemów. Tylko niekiedy trzeba się przytrzymać ręką, czy dobrze oprzeć na kamieniu. Po zejściu ze szczytu Virful Ineut (2222 npm) trafimy na główny szlak czerwony i dalej idziemy za jego znakami. Omijamy wejście na najwyższy szczyt w regionie – Virful Ineu (2279 npm) i trawersujemy go poniżej wierzchołka.



Bardzo mocny wiatr nie ucicha i po 14:00 trzeba wyciągnąć kurtki. W trudniejszym niż zwykle terenie pomimo usilnych starań kilometry mijają wolniej, a zmęczenie powoli daje o sobie znać. Szczególnie stopy, po kilkunastu dniach intensywnego marszu pieką niemiłosiernie. W pewnym momencie twierdzę nawet, że gdyby nas kijami okładano po stopach to różnica byłaby niewielka. Na szczęście rychły koniec marszu dodaje sił i chęci pokonywania własnych słabości.



Wieczorem docieramy do szczytu Virgul Gargalau (2159 npm), po czym schodzimy na przełęcz o tej samej nazwie. Szlak który prowadzi w dół wiedzie już do doliny i oznacza koniec naszych zmagań. Niemniej z drugiej strony mamy chęć przejść się jeszcze jutro dalej, aż do miasta Borsa. Niestety w praktyce pogoda jest niepewna, a cel oddalony o prawie trzydzieści kilometrów.
Decydujemy się a nocleg nieopodal przełęczy, która do tego najlepszym miejscem na głównym grzbiecie. Jutrzejszą decyzję co do wyboru opcji pomiędzy kontynuacją marszu a schodzeniem decydujemy od pogody. Z takim założeniem kładziemy się spać.


15 października




Rankiem ciągle wieje. Namiot, który nie wysechł od tygodnia wreszcie ma okazję, akurat ostatniego dnia. Wstajemy o 6:30 i obserwujemy pogodę wokół nas. Wiatr przegania po niebie czarne, nieprzyjemne chmury i zapowiada rychłe opady. Klamka zapadła, decydujemy się schodzić do najbliższej wsi.
Ostatnie dziewięć kilometrów jakie dzieli nas od doliny pokonujemy przy bajecznej grze świateł i kolorów wstającego dnia. Jest po prostu pięknie i kilkukrotnie zatrzymujemy się podziwiając widoki. Droga biegnie początkowo niebieskim szlakiem zejściowym na północ aż do wypłaszczenia Poiana Stiol. Stamtąd odbijamy prosto na zachód, w kierunku wciętej doliny. Z tego miejsca Marmarosze wyglądają pięknie, oświetlone nielicznymi promieniami wschodzącego słońca, kontrastując intensywną zielenią na tle fioletowego, burzowego nieba.



Odcinek mający sprowadzić nas do doliny jest krótki, ale za to bardzo stromy i trzeba uważać żeby na samym końcu marszu nie zrobić sobie krzywdy. Początkowo biegnie nieopodal pięknego wodospadu Caso Gailol, następnie stopniowo zagłębiając się w bukowy, złosisto-brązowy las.
Ścieżka, z początku wąska, wkrótce przechodzi w drogę szutrową, a na wysokości pierwszych zabudowań przybiera postać typowej asfaltówki. Dochodzimy do miejscowości hoteli i udogodnień turystycznych - Statiunea Borsa. Do krajowej drogi głównej nr 18, która znaczy koniec naszego marszu docieramy o 9:50. Udało się zrealizować plan i pokonać całe Rumuńskie Karpaty Wschodnie. Fanfar nie ma, za to zbita piątka i wzajemne gratulacje realizacji założonych celów muszą tymczasowo wystarczyć.





Na długie rozważania jak zwykle brakuje czasu. Nieopodal stoi bus do Borsy, który odjeżdżał za kilka minut. Szczęście dopisuje i wizja łapania stopa na mało ruchliwej drodze, która skądinąd nie bardzo nam odpowiadała, odchodzi. Za 2 leje jedziemy dziesięć kilometrów i docieramy do miasta Borsa o 10:30, by tam wstąpić do knajpy na dobrą kawę i wi-fi. Z ciekawości sprawdzam rozkład ukraińskich pociągów i odkrywam, że bezpośredni z granicy do Lwowa kursuje raz dziennie, akurat wieczorem.
Bez namysłów wsiadamy w pierwszego busa, jaki zmierza do miasta granicznego – Sighetu Marmatei. Kosztuje 14 lei, a przejazd 80 kilometrów zajmuje dwie godziny. O 14:30 jesteśmy na miejscu, oglądając pochmurną i smętną aurę, która zapowiada załamanie pogody. Podczas ostatniego przystanku na terenie Rumunii przygotowując się na długie oczekiwanie na przejściu odwiedzamy jeszcze miejscowego Lidla i kupujemy coś do jedzenia na najbliższe godziny. Granica jest nieopodal, a dwa kilometry jakie nas od niej dzieli pokonujemy pieszo.



Procedura przejścia przez bramki rumuńskie, drewniany stary most na rzece Tisa, oddzielający sąsiadujące kraje i wreszcie kontrola pograniczników ukraińskich idą szybko i bezkolizyjnie. Jak na jedyne piesze przejście rumuńko-ukraińskie nie ma tu tłumów ani dużego zamieszania. Po przeciwległej stronie rzeki idziemy około kilometra, aby trafić do centrum miejscowości Solotvyne. Tam wymieniamy leje na hrywny oraz ciesząc się z pięknego kursu miejscowej waluty kupujemy czego dusza zapragnie. Następnie zmierzamy na stację kolejową i czekamy na nocny pociąg do Lwowa. Nasz transport i nocleg zarazem wytacza się o 17:25, w perspektywie mając jedenaście godzin jazdy przy bajecznym koszcie 24 hrywien. Wprost niespotykane – właśnie za to można lubić Ukrainę.



Póki jesteśmy w przedziale jeszcze właściwie sami wychylamy wino zwycięzców, gaworzymy o planach na przyszłość oraz wpatrujemy się w szary krajobraz za oknem. Jeszcze przed wyjazdem pociągu zaczyna lać, a deszcz będzie towarzyszył nam właściwie do samego Lwowa. Gdy robi się bardziej tłoczno zajmujemy górne kuszetki i zadowoleni z miękkich leżaków przesypiamy całą drogę.


16 października
O 6:25 czasu miejscowego zatrzymujemy się we Lwowie i wychodzimy na miasto. Wleczemy się niespiesznie, czekając na otwarcie pierwszych lokali gastronomicznych. Niestety pogoda nie sprzyja i miasto szybko zasnuwa się mgłą.  Kilka minut po 8:00 wchodzimy do Pyzatej Chaty by w nagrodę za przejście najeść się do syta za niewielkie pieniądze. Około 10:00 wsiadamy w marszrutkę do Szehini i na granicy meldujemy się parę minut po południu. Nie możemy wszak odjechać bez suwenirów od wschodnich sąsiadów i kolejna godzina schodzi nam na roztrwanianie hrywien w pobliskich sklepach.
Samo przejście przez granicę trwa niezwykle krótko. Co dziwne – czekamy po ukraińskiej stronie, a na polskim przejściu pierwszy raz zostajemy zaproszeni dla korzystania z wejścia dla obywateli UE co skraca czas oczekiwania do zera. Kilka minut później witamy polską ziemię.
Awaria linii kolejowej uniemożliwia nam skorzystanie z najtańszego i najwygodniejszego sposobu na wydostanie się z Przemyśla. Czekamy na autobus i jedziemy nim do Rzeszowa. W tym mieście wyjazd ostatecznie dobiega końca. Żegnamy się i Janusz wysiada, aby teraz kierować się na północ, w stronę Lublina i Puław. Ja tymczasem zmierzam dalej na Sandomierz i na południe, wzdłuż linii Wisły.



Cały wyjazd mogę zaliczyć do niesamowicie udanych i ponadprzeciętnie szczęśliwych. Pogoda dopisała, jak tylko mogła najlepiej. W październiku przygotowaliśmy się bardziej na śnieg niż upały sięgające 25 stopni Celsjusza. Deszcz właściwie nie padał, a jeśli już to raczej wieczorami i nocą. Dziwię się, że na swojej drodze nie spotkaliśmy żadnego niedźwiedzia, gdyż tropów tych zwierząt oglądaliśmy setki właściwie codziennie i choć żartowaliśmy z tego szyderczo, to fakt ten nie napawał nas optymizmem. Z pewnością większą szansą było spotkanie niedźwiedzia niż turysty – takich osobników widzieliśmy raptem kilku przez kilkaset kilometrów marszu. Rumuńskie Karpaty są niesamowicie piękne w październiku, obrazują wprost duszę złotej jesieni. Dodatkowo jest pusto – nie ma ujadających psów czy tłumów turystów. Kolejną zaletą jest niezbyt wysoka temperatura – letnie upały w Rumunii na długo zapadły mi w pamięć. Według mnie pogodny październik jest najlepszym miesiącem na odwiedzenie tej części Karpat i z pewnością w przyszłości planując wycieczkę w te tereny wezmę pod uwagę powyższe zalety.

Przejście rumuńskich Karpat wschodnich było ostatnim akcentem mojego projektu „Łuk Karpat 2010-2014”. Mogę powiedzieć, że ten wyjazd zakończył pewien rozdział mojego życia, który nazwałbym „Student w podróży”. Jak daje będą się toczyć moje wyjazdowe losy – czas pokaże. Z tej perspektywy mam jednak świadomość, ze ostatnie pięć lat żyłem i realizowałem. Pozostaje wierzyć, że kolejne nie zamienią się w wegetację.
Z górskim pozdrowieniem
Tomasz Duda



Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem

$
0
0
Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem



          Szlak wyżynny zachodni prowadzi dolinami rzek Czechówki, Bystrej, Grodarza oraz wierzchowinami. W swoim biegu przecina Płaskowyż Nałęczowski wkraczając na obszar Równiny Bełżyckiej. Jest to jeden z najbardziej popularnych szlaków turystycznych okolic Lublina, ze względu na przebieg przez historyczne miejscowości i urozmaicony krajobraz lessowy. Liczy 60,8 kilometrów długości.
Pomysł przemierzenia szlaku czerwonego nie ma głębokiej ideologii. Już jakiś czas temu nosiłem się z tym zamiarem, ale nigdy nie było wystarczającej motywacji do podjęcia takiego dużego wysiłku. Kilka lat temu nawet przemierzyłem tenże szlak odcinkami, ale nigdy w całości. W tym roku przyświeciła mi nowa motywacja i zapalenie biegami przygodowymi. Po co iść, kiedy można wykonać szybki marszobieg i nie tracić zbyt wiele czasu? Wiedziałem, że jest to wykonalne bez większych problemów, nauczony doświadczeniami tegorocznego „Skorpiona” i „Rajdu Dolnego Sanu”. W zamiarze wykonania takiego przejścia przyświecała mi także idea konsekwencji treningu wytrzymałościowego. Takie przejście było wymagane pod względem utrzymania cyklu comiesięcznych treningów przygotowujących do majowego „Kieratu” i tegorocznego wyjazdu do Kirgistanu na Khan Tengri. Przygotowań konkretnych nie czyniłem, gdyż z uwagi na znikomą rangę przedsięwzięcia nie były one wymagane. Skończyło się na tym, iż wieczorem przed wyjazdem namówiłem Janusza i Janka oraz spakowałem malutki plecak. Reszta całodziennego treningu miała się jakoś wykrystalizować.


Początek szlaku dla naszej trójki zaczął się w Kazimierzu Dolnym, gdyż świadomość zmniejszającej się odległości od mieszkania miała skuteczne działać motywacyjnie. Do miasta nad Wisłą dotarliśmy około godziny 9:30 i bez zwłoki udaliśmy się w kierunku południowym, opuszczając słynną kazimierską starówkę. Na obrzeżach Kazimierza przepakowaliśmy się i od marszu rozpoczęliśmy nasz trening.
Pierwsze kilometry podejmujemy spokojnie. Trzeba powoli wdrożyć ciało w ruch, aby nie wypalić się na długim podejściu. Szlak słabo oznaczony, systematycznie wiedzie nas na wschód i wyprowadza łagodnie z doliny Wisły. Pogoda dopisuje, co naocznie stwierdzamy mijając ukwiecone sady okolic Kazimierza. Kwitnie akurat wiśnia, a okolica wyglądała naprawdę przepięknie.



Na prostych odcinkach i z górki przechodzimy w powolny i stabilny trucht. Towarzyszy nam kwietniowe słońce, chłodny wiatr i temperatura w okolicach dwudziestu stopni powyżej zera. Warunki idealne. Trasa wiedzie przez drogi gruntowe i świeże asfaltówki, z racji porannej pory jeszcze opustoszałe. Za Rąblowem, po minięciu pomnika partyzanckiego zagłębiamy się w las. To jeden z przyjemniejszych odcinków, który pokonujemy pomiędzy zieleniącymi się drzewami. Wychodząc z lasu zmierzamy asfaltową drogą na wschód mijając wiejskie zabudowania.  W oddali widać już wieżę kościoła w Wąwolnicy, która majaczy na horyzoncie. W kierunku miejscowości przemieszczamy się drogami polnymi, a ten fragment szlaku kończymy efektywnym zbiegiem przez wąwóz lessowy.



Za Wąwolnicą szlak wiedzie na północ od drogi wojewódzkiej odcinkiem wyżynnym. Te kilka kilometrów dzielące nas od Nałęczowa w większości maszerujemy. W uzdrowiskowym mieście zatrzymujemy się przy sklepie w celu uzupełnienia płynów i posiłku. Pogoda trochę się pogarsza, a słońce zasnuwa się wysokimi chmurami. Mimo wszystko jesteśmy zadowoleni z pokonania ponad dwudziestu kilometrów – jednej trzeciej trasy.



`Po krótkim postoju w Nałęczowie zmierzamy dalej, na południe od miasta. Po kilku kilometrach szlak prowadzi wzdłuż doliny rzeki Bystrej. To chyba jeden z najbardziej malowniczych odcinków, który działa na nas bardzo motywacyjnie. Przemierzamy go w większości biegiem po miękkim podłożu. Wychodząc z doliny rzecznej, wiejskimi drogami asfaltowymi zmierzamy w stronę Wojciechowa. Na horyzoncie z oddali widać charakterystyczną XVI wieczną wieżę ariańską, która odcina się od płaskiego krajobrazu. W miejscowości po raz kolejny zatrzymujemy się przy sklepie, nie wiedząc gdzie spotkamy kolejny punkt uzupełnienia żywności. W miejscowości kończy się moja mapa i musze posługiwać się zdjęciem szlaku zrobionym około godziny wcześniej.



W Wojciechowie daje o sobie znać słabe oznaczenie szlaku, które sprawia że nadrabiamy kilkaset metrów. Po wyjściu z miejscowości szlak biegnie mniej urozmaiconym terenem – w większości polnymi drogami ciągnącymi się po horyzont. Nie odpuszcza również wiatr wiejący nam prosto w oczy tumanami lessu, który zalega na polnych drogach. Pogoda staje się gorsza z godziny na godzinę, ale mamy nadzieję, że deszcz dziś nam odpuści. W monotonnym odcinku miłą odmianą jest leśny fragment szlaku, prowadzący nieopodal Radawca.



Od wyjścia z  lasu, ostatnie kilkanaście kilometrów szlak biegnie w całości drogami utwardzonymi asfaltem i szutrem. W Motyczu prowadzi nawet wzdłuż popularnej drogi wyjazdowej z Lublina, gdzie mijają nas rozpędzone samochody. Ten odcinek wspominam najmniej przyjemnie. W Motyczy odłącza się od nas Janek, który uznaje, że stamtąd pójdzie bezpośrednio do domu i oszczędzi tym samym na czasie.
Od tego momentu wraz Januszem niemal bez przerwy biegniemy, czując rezerwy siły, jakie pozostały nam po marszu. Odcinki podejść pokonujemy szybkim marszem, ale im bliżej Lublina, tym rzadziej przerywamy bieg. Około dziesięciu kilometrów od miasta zatrzymujemy się na ostatni postój i posiłek, aby ten fragment szlaku pokonać bez przerw.



Gdy docieramy do granic miasta czeka nas niemiła niespodzianka. Nie docieramy do pierwotnego końca szlaku pod Muzeum Wsi Lubelskiej, gdyż nieopodal trwa budowa nowej drogi szybkiego ruchu. Musimy okrążać cały ten teren i gonić po osiedlach w poszukiwaniu przejścia do ulicy Nałęczowskiej. Gdy docieramy tam, drogę do domu mamy już prostą.



Szlak czerwony kończymy pod blokiem, po około 9,5 godzinach marszobiegu. Pomimo iż Endomondo nie chciało współpracować i cały szlak nie został zapisany, to jednak z mapy wynika, iż pokonaliśmy około 64 kilometrów. Kiedyś przyjdzie pora na wschodnia cześć szlaku, ale to inna bajka i większy kilometraż. Hej 
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Viewing all 194 articles
Browse latest View live